Oczami Duszy

Nasze wycieczki i nasze refleksje dotyczące świata, ludzi, zdarzeń.

Oczami Duszy

Boże Narodzenie 2023 i Nowy 2024 Rok

O gwiazdo betlejemska,
Zaświeć na niebie mym,
Tak szukam Cię wśród nocy,
Tęsknie za światłem twym.

Zaprowadź do stajenki,
Leży tam Boży Syn,
Bóg – Człowiek z Panny Świętej,
Dany na odkupienie win.

 

Radujmy się z narodzenia Pana Jezusa i prośmy Go aby otaczał nas swą Miłością i Opieką w trudnych czasach.
Na Nowy 2024 Rok życzymy spokoju i radości w codziennym życiu.

Wielkie klimatyczne oszustwo

Tytuł tego artykułu zapożyczyłem z filmu dokumentalnego pod tytułem „Wielkie oszustwo globalnego ocieplenia” wyemitowanego w 2007 r przez brytyjski Channel 4.

Film choć liczy już 15 lat, to nadal najlepiej przedstawia katalog kłamstw i zwyczajnych nonsensów używanych przez klimatystów w celu szerzenia globalnej i zgubnej dla ludzi histerii, a także logicznie i jasno tłumaczy najważniejsze mechanizmy wpływające na zmiany i samo kształtowanie pogody.

Druga część filmu stara się zanalizować przyczyny, dla których prawda o klimacie i jego zmianach nie może przebić się do głównego nurtu debaty publicznej. Co ważne, w filmie udział biorą i wypowiadają się na tematy związane z tak zwanym globalnym ociepleniem najwybitniejsi światowej rangi specjaliści w takich dziedzinach jak: klimatologia, fizyka, obserwacje pogody, oceanografia, badacze Arktyki i wielu innych dziedzin. Z reguły są to obecni lub emerytowani autorzy najbardziej prestiżowych publikacji i profesorowie czołowych instytucji badawczych i uniwersytetów z całego świata. W internecie istnieje już, a może jeszcze, bardzo dużo także nowszych materiałów, które potwierdzają wszystkie główne tezy przedstawione w filmie. Z kolei głośny film znakomitego holenderskiego dokumentalisty Marijna Poelsa („Ustanowienie niepewności”), pokazuje skutki jakie klimatyzm ma na inne dziedziny życia (przede wszystkim na rolnictwo i produkcję żywności), w sieci są także liczne wystąpienia jednego z założycieli i szefów organizacji Greenpeace Patricka Moore’a (nawiasem mówiąc jedynego z nich, który miał wykształcenie w dziedzinie nauk ścisłych).

Na początek warto przyjrzeć się punkt po punkcie najważniejszym pytaniom jakie nasuwają się, gdy słyszymy o globalnym ociepleniu i groźnym ponoć dwutlenku węgla. Pierwsze z nich brzmi:

Czy temperatura na Ziemi rośnie i czy jest to efektem emisji CO2 związanej z działalnością człowieka?

Odpowiedź jakiej udzielają badacze problemu brzmi: średnie temperatury na Ziemi około 300 lat temu, od zakończenia w połowie XVIII wieku tak zwanej małej epoki lodowcowej zaczęły rzeczywiście rosnąć (warto przypomnieć, że w wieku XVII można było w zimie jeździć saniami do Skandynawii przez Bałtyk, na środku którego stawiano sezonowe karczmy, w których była możliwość posilić się i ogrzać). Jednak zmiany klimatu to zjawisko naturalne i temperatury na Ziemi nadal są niższe i to znacznie, niż były w okresie ocieplenia średniowiecznego, którego szczyt miał miejsce koło roku 1200, również w dalszej przeszłości bywały w dziejach naszej planety długie okresy gdy jej temperatury były sporo wyższe od obecnych. Profesor Ian Clark z Wydziału Nauk Ścisłych na uniwersytecie w Ottawie uspakaja jednak, że będące jedną z ikon obecnej histerii niedźwiedzie polarne znakomicie sobie z tamtymi temperaturami poradziły.

Philip Scott z wydziału biogeografii uniwersytetu londyńskiego pokazuje z kolei, że okresy ocieplenia były jednocześnie okresami prosperity dla ludzi i roślin, o czym oprócz wiedzy o biologii roślin świadczą zarówno wspaniałe gotyckie katedry jak i liczne ślady mówiące o istnieniu winnic nawet na północy Anglii. Co ciekawe, obecny wzrost temperatur miał miejsce do roku 1940 w świecie, w którym produkcja przemysłowa ograniczała się do niewielu krajów Zachodu, a masowe użycie samochodów i innych sprzętów wytwarzanych przez przemysł w skali świata dopiero raczkowało. Gwałtowny boom przemysłowy i konsumpcyjny jaki nastąpił przez około 30 lat po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej łączył się z okresowym, trwającym mniej więcej tyle samo lat … oziębieniem, kolejna fala ocieplenia rozpoczęła się wraz z kryzysem naftowym z 1973 r. i wywołaną nim recesją, jednak od początku XX wieku wyhamowała i w ciągu ostatnich kilkunastu lat średnie temperatury przestały wyraźnie rosnąć, żyjąc wystarczająco długo mogę to potwierdzić. Wszystkie te fakty nijak nie pasują do teorii o przemożnym negatywnym wpływie człowieka, a także przemysłu i CO2 na klimat. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że samo CO2 jest kluczowym czynnikiem wszelkiego życia na Ziemi, ale stanowi niewielki ułamek procenta mieszaniny wszystkich gazów tworzących ziemską atmosferę. Natomiast udział CO2 jaki wydziela się za sprawą człowieka jest jeszcze znacznie mniejszy. Kolejne ważne pytanie jakie powinni sobie postawić wszyscy zainteresowani tematem brzmi:

Czy mechanizm tak zwanego efektu cieplarnianego jest prawdziwy?

Teza o tzw. efekcie cieplarnianym w uproszczeniu głosi, że ciepło słoneczne odbija się od Ziemi i zamiast wydostawać się z atmosfery, zostaje w niej uwięzione przez swego rodzaju kopułę stworzoną przez nadmierne ilości CO2. Jednak zgodnie z tą teorią największe ocieplenie powinno być odnotowane właśnie w rejonach, w których ciepło w myśl tej tezy niejako uderza w warstwę CO2 w troposferze na wysokości około 10 kilometrów, tymczasem nic takiego nie ma miejsca i troposfera wcale nie ogrzewa się więcej, tylko przeciwnie; mniej niż miejsca na powierzchni, od których odbija się ciepło i na których obserwujemy wzrost temperatur.

Co decyduje o klimacie i jego zmianach?

Okazuje się, że zgodnie z tym co każdemu człowiekowi który zamiast w ekran telewizora bądź smartfona patrzy od czasu do czasu w niebo i na termometr powinno się wydać oczywiste, jest jeden czynnik po wielekroć bardziej istotny od wszystkich innych i jest nim słońce oraz to co się na nim dzieje. Brytyjski astrofizyk i prognosta pogody Piers Corbyn zasłynął swego czasu trafnością prognoz opartych o aktywność słońca – im bardziej aktywne było słońce i im więcej było tak zwanych plam na słońcu, tym na Ziemi było cieplej i na odwrót. Ta korelacja zachodzi także w dłuższych okresach czasu i co ciekawe w latach 1940-1970, gdy przemysł przeżywał okres gwałtownego wzrostu, aktywność słońca zmalała i tak samo zmalały temperatury na Ziemi, co stanowiło okresowe załamanie wspomnianego 300-letniego trendu wzrostowego. Tę zależność potwierdzają także badania w dłuższym horyzoncie czasowym.

Słońce działa na klimat bezpośrednio, ale także pośrednio poprzez wpływ na powstawanie chmur, które działają chłodząco na temperatury panujące na powierzchni Ziemi. Tworzenie chmur jest bowiem zależne m.in. od promieniowania kosmicznego, a to z kolei jest zależne od aktywności słońca – im słońce bardziej aktywne, tym mniej cząstek promieniowania kosmicznego dociera do Ziemi i tym mniej powstaje z tego powodu chmur. Długookresowe badania promieniowania kosmicznego i temperatur na Ziemi prowadzone niezależnie od siebie przez różne ośrodki badawcze wykazały po ich porównaniu uderzającą zbieżność czasową. Jak twierdzi Nigel Calder były wieloletni wydawca prestiżowego pisma New Scientist, Ziemia z uwagi na ogromny wpływ słońca jest w pewnym sensie w jego atmosferze.

Jeżeli zatem fakty przeczą tezom głoszonym przez klimatystów, a czołowi przedstawiciele świata nauki w dziedzinach zajmujących się klimatem i jego dziejami negują podstawy medialnej paniki, to dlaczego ich argumenty są w debacie publicznej pomijane?

Jeszcze w początku lat 1970 poważni uczeni obawiali się globalnego ochłodzenia, które byłoby kontynuacją trendu z lat 1940-1970, ale także znacznie dłuższych cykli, o których w jednym ze swoich wykładów mówi Patrick Moore – twórca i były szef Greenpeace. Pojawiła się nawet wtedy propozycja „ratowania klimatu” poprzez celowy wzrost emisji CO2. Jednak gdy w połowie lat 1970 trend klimatyczny na około kolejnych 30 lat się odwrócił, wtedy klimatem zajęła się jako pierwszy polityk rangi światowej Pani Margaret Thatcher. Postanowiła bowiem wykorzystać hipotezę o wpływie produkowanego przez spalanie paliw kopalnych CO2 na globalne ocieplenie do walki z brytyjskimi górnikami. Jak wspomina ówczesny członek jej gabinetów (także jako minister odpowiedzialny za energię) lord Nigel Lawson, to właśnie Thatcher przeznaczyła ogromne sumy pieniędzy na badania nad związkiem CO2 z globalnym ociepleniem i to pod jej wpływem Towarzystwo Królewskie tworzyło kolejne raporty. Jak stwierdza w filmie Lawson, on sam kiedy je zlecał, a potem studiował, był zaskoczony na jak słabych dowodach i przesłankach zaczęły opierać się prezentowane przez uczonych tezy i jak szybko zaczęły różnić się o 180 stopni od tego co głoszono niewiele lat, a nawet miesięcy wcześniej.

Drugi i mający znacznie szerszy niż krajowe rozgrywki żelaznej damy powód medialnej jednostronności tłumaczy Patrick Moore. W połowie lat 1980 większość ludzi na Zachodzie zdawała sobie sprawę, że istniejące modele wzrostu i sposób traktowania przyrody są na dłuższą metę nie do utrzymania. (w Polsce m.in. ze względów historycznych ta świadomość nadal jest bardzo ograniczona.) Geenpeace w swoim założeniu miał nie tylko chronić przyrodę, ginące gatunki takie jak niepotrzebnie i okrutnie zabijane foki czy wieloryby, ale także, a może przede wszystkim miał chronić ludzkość – jego pierwsze i także z dzisiejszego punktu widzenia najważniejsze kampanie były skierowane przeciwko próbom broni nuklearnej – jeden z operatorów filmowych współpracujący z Greenpeace został wtedy zamordowany przez francuskie służby specjalne w związku z próbami na owianym złą sławą atolu Mururoa. Jednak w końcu lat 1980 na to przekonanie nałożyło się inne ważne wydarzenie o zasięgu globalnym, jakim był upadek komunizmu w wersji radzieckiej. Ruchy postkomunistyczne i lewackie na Zachodzie musiały zacząć szukać nowych platform do głoszenia swoich ideologii i właśnie za taką uznały klimatyzm oraz traktowane instrumentalnie hasła ekologiczne, pod którymi łatwo było przemycić zadawnioną nienawiść do kapitalizmu, a de facto do całej zachodniej cywilizacji.

Ekologia, jak mówi Moore, z ruchu opartego na nauce, wiedzy i humanizmie przekształciła się pod ich wpływem w posługującą się przede wszystkim manipulacją emocjami fanatyczną ideologię przypominającą w działaniu religijne sekty nie dopuszczające żadnych herezji czy nawet wątpliwości. Doszło wtedy do paradoksalnego sojuszu reprezentującej interesy korporacji stojących za energetyką atomową M. Thatcher z najbardziej radykalnymi wrogami Zachodu, przemysłu, kapitalizmu, ale także coraz wyraźniej wrogami ludzkości. Bardzo szybko do tej koalicji dołączył prezydent Bush senior, który zwiększył nakłady na badania nad klimatem ponad 10-krotnie. To właśnie M. Thatcher poprzez finansowanie badań nad wpływem człowieka na klimat dała impuls do powstania owianego wątpliwą sławą IPCC (Międzynarodowego Panelu do badania Zmian Klimatu) w 1988 r. Jest on agendą ONZ i Światowej Organizacji Meteorologicznej, a jego raporty są zatwierdzane przez 195 państw.

Jak tłumaczy wspomniany N. Calder, uczeni na całym świecie konkurują dzisiaj o pieniądze w systemie grantowym i nawet jeżeli, jak mówi; twoje badanie dotyczy np. życia wiewiórek w Sussex, to pieniądze na nie dostaniesz tylko wtedy, jeżeli w aplikacji napiszesz, że badanie będzie dokonane w kontekście zmian klimatycznych. Osobnym problemem jest opieranie się w badaniach na modelach komputerowych i sugerowanie, że są one czymś z natury obiektywnym, bo przecież komputer nie ma interesów czy uprzedzeń. Tymczasem odpowiedź na pytanie ile warte są modele komputerowe do przewidywania przyszłości klimatu, jak wskazuje dr Roy Spencer – jeden uczonych z kierujących badaniami pogody w NASA, są warte dokładnie tyle, ile warte są założenia jakie się przyjmie przy ich tworzeniu, a tych założeń są setki. Tymczasem wszystkie modele przedstawiane w mediach zakładają, że głównym czynnikiem zmian jest wywoływany działalnością człowieka CO2, ignorując jednocześnie wpływ słońca czy mechanizmy tworzenia chmur. Jak twierdzi profesor klimatologii z Uniwersytetu w Winnipeg Tim Ball przypomina to badanie złego działania samochodu z pominięciem silnika, układu napędowego, a skupianie uwagi tylko na kołach.

Profesor Ian Clark dodaje, że znając matematykę można wymodelować dowolny rezultat. Nawiasem mówiąc, to też wiedza każdego studenta polskiej politechniki uczęszczającego na tak zwane laboratoria, gdzie należy osiągnąć wyniki przewidziane przez prowadzącego, by uzyskać zaliczenie. Dodatkowo jak wskazał profesor oceanografii Carl Wunsch nakłada się na to chęć, by wynik funkcjonowania danego modelu był „interesujący”, a nie prawdziwy, gdyż wtedy jest większa szansa, że zostanie opublikowany, a także, że zainteresuje media i skromny, bezbarwny naukowiec stanie się z dnia na dzień celebrytą. Przechył w tę stronę jest także widoczny wewnątrz samej społeczności naukowej. Powstała również sprzęgnięta ze światem nauki cała generacja tak zwanych ekodziennikarzy, którzy są zainteresowani w podkręcaniu wyników, tak by ich opis działał na emocje odbiorców. Sławne jest obecne na YT nagranie tłumaczące stanowisko BBC z roku 2018 w którym stacja ogłosiła, że nie będzie już zapraszać do debaty o zmianach klimatu tak zwanych negacjonistów klimatycznych (to też zabieg słowno-propagandowy, nikt nie neguje zmian klimatu, ale jedynie ich przyczyny i rozmiar), ponieważ zdaniem BBC dowody na (nie wiadomo dokładnie czy na zmianę klimatu w ogóle, czy na powodowane przez człowieka gwałtowne i groźne ocieplenie) są „przeważające”. W nagraniu uzasadniającym takie stanowisko uważanej za wzorzec obiektywnego dziennikarstwa brytyjskiej stacji, jedynym pokazanym przykładem „negacjonisty” jest…Donald Trump.

Czy zmiany klimatu mają wpływ na zwiększenie liczby kataklizmów pogodowych?

Okazuje się, że chociaż media bombardują nas codziennie informacjami o meteorologicznych kataklizmach z jawną lub sugerowaną tezą, że są one efektem ocieplania klimatu, chociaż mapy telewizyjnych prognoz pogody zmieniły barwy z zielonych na przypominające rozżarzone pustynie czerwono pomarańczowe, to odpowiedź jakiej w filmie udziela Profesor Richard Lindzen z Massachusetts Institute of Technology brzmi: „To czysta propaganda”, w cieplejszym klimacie kataklizmów, które wynikają przede wszystkim z różnic temperatur pomiędzy biegunami, a tropikami jest mniej, a nie więcej i mówi o tym każdy podręcznik meteorologii.

Kolejne dramatyczne doniesienia dotyczą bardzo często topnienia lodowców i sugerują, że walące się z łoskotem w fale oceanu góry lodowe doprowadzą do potopu np. na Żuławach czy w okolicach Dębek, o czym mogliśmy wielokrotnie czytać w polskich mediach od kilkunastu lat. Znam przykłady, gdy ludzie rezygnowali z tego powodu z zakupu nieruchomości nad morzem.

Tymczasem jak tłumaczy Dyrektor Międzynarodowego Centrum Badań nad Arktyką profesor Syun–Ichi Akasofu pokazywane w mediach w apokaliptycznym sosie zapadanie się do oceanu wielkich gór lodowych w rejonie Arktyki jest zjawiskiem tak samo naturalnym jak opadanie liści jesienią, w ich miejsce powstaje nowy lód, a poziom oceanów w skali świata (w odróżnieniu od zmian lokalnych wywołanych np. ruchami ziemi) ulega cyklicznym zmianom w tempie praktycznie niezauważalnym dla nawet kliku pokoleń. Kolejne pytanie jakie zadają autorzy filmu brzmi:

Czy z powodu ocieplenia klimatu grozi nam malaria w krajach północy?

Profesor Paul Reiter z paryskiego Instytutu Pasteura odpowiada jednoznacznie: Nie, jedna z największych epidemii malarii, która pochłonęła około 600 tysięcy ofiar miała miejsce w XX wieku w ZSRR na obszarach gdzie zimą panowały siarczyste mrozy i straszenie przeniesieniem malarii na północ określa jako „wynalazek bractwa globalnego ocieplenia”.

Dlaczego więc uczeni, ale także dziennikarze, politycy tak masowo poddają się presji klimatystów?

Czasem informacje o ich zgodzie na dogmaty klimatyzmu są po prostu fałszowane. Profesor Reiter opisuje swoją własną historię, kiedy nie godząc się na podrasowywanie przez tę instytucję raportów postanowił wycofać się z IPCC (warto dodać, że ten panel z zasady bada tylko zmiany klimatu wywołane przez człowieka, z pominięciem innych czynników), a mimo to instytucja ta uporczywie umieszczała jego nazwisko pod swoimi publikacjami, poskutkowało dopiero zagrożenie przez uczonego wejściem na drogę sądową. Jak twierdzi, zna wiele podobnych sytuacji. Z drugiej strony wielu członków IPCC nie jest poważnymi uczonymi. Z kolei Frederick Seitz podaje przykłady, gdy negatywne recenzje były z dokumentów IPCC po prostu usuwane na skutek presji polityków, lobbystów i NGO.

Wielu naukowców po prostu boi się zabrać głos publicznie, gdyż oznacza to utratę funduszy na badania, w bardziej drastycznych sytuacjach pracy, niektórzy otrzymują nawet pogróżki odebrania życia. To samo dotyczy niezależnych dokumentalistów. Holenderski dziennikarz i niezależny dokumentalista Marijn Poels opisuje, że jego wstrząsający film „Ustanowiona niepewność” pokazujący jak tak zwane odnawialne źródła energii niszczą rolnictwo i prowadzą z jednej strony do likwidacji upraw przeznaczonych na żywność, z drugiej do monopolu międzynarodowych korporacji handlujących żywnością, nie mógł pokazywać swojego filmu w mediach, a jedynie na pokazach w kinie, gdzie był znieważany przez klimatystów, otrzymywał także liczne groźby. Z drugiej strony istnieje już dzisiaj cała armia ludzi żyjących z klimatyzmu. Dla przykładu na zjazd klimatystów w Nairobi przybyło swego czasu odrzutowcami 6 tysięcy ludzi z całego świata, by debatować tam 10 dni na przykład nad związkiem globalnego ocieplenia z seksizmem. W brytyjskich urzędach są już specjalne posady tak zwanych oficerów klimatycznych, a każdy kto wykazuje zdrowy rozsądek jest poddany ostracyzmowi i porównywany do negacjonistów holocaustu.

Jaki wpływ na kraje trzeciego świata i nie tylko ma klimatyzm?

Tamtejsi politycy odpowiadają jasno; Chodzi o uniemożliwienie tym krajom uprzemysłowienia i związanego z tym podniesienia długości i standardu życia. Zamiast tradycyjnych źródeł energii proponuje się zawodne wiatraki i panele, które sprawiają, że mieszkańcy mają wybór: albo światło albo lodówka. Chaty nadal opalane są ogniskami, a mieszkańcy, w tym dzieci, umierają na związane z tym choroby płuc, to samo dotyczy żywności, której nie można trzymać w lodówkach, nie ma szans na produkcję stali, wyprodukowanie szyn i ułatwienie transportu. Jeszcze głębiej opisuje to dokument wspomnianego M. Poelsa, w którym pokazuje upadek tradycyjnego rolnictwa w Europie.

Z jednej strony rolnicy produkujący żywność są niszczeni coraz to nowymi regulacjami i rosnącymi gwałtownie cenami energii, z drugiej zachęcani do zamieniania pól uprawnych roślin jadalnych albo w monokultury do produkcji biogazu albo w cmentarne pustynie paneli słonecznych czy podobnie upiorne i dewastujące przyrodę oraz krajobraz farmy wiatraków. W zakończeniu Poels przedstawia także fascynująca hipotezę prof V. Kucherova, według której gaz oraz ropa tworzone i tłoczone są do swoich dostępnych dla człowieka pokładów z wnętrza Ziemi i w pewnej mierze odnawialne.

Wymienione w tekście filmy wywołały oczywiście tak zwane kontrowersje i protesty. W takiej atmosferze Profesor Wunsch chciał nawet wycofać swój udział. Obszerny i w swoim duchu jednostronny materiał na ten temat zamieściła Wikipedia. Jednak zasadniczych argumentów występujących w nim światowych sław w swoich dziedzinach nikt nie był w stanie podważyć, również instytucje odwoławcze uznały, że merytoryczne wypowiedzi domagającego się ich wycofania profesora Wunscha nie zostały przeinaczone.

To co na pewno uderza, to niemal identyczny schemat działania klimatystów i obserwowany w czasie mniemanej pandemii modus operandi sanitarystów. W obu przypadkach wykorzystano naturalne zjawiska, które zachodzą w przyrodzie, obudowując je sztucznie stworzoną atmosferą grozy. W Polsce mamy genialny opis tego starego jak świat socjotechnicznego chwytu dokonany przez B. Prusa w powieści „Faraon”, w której zamiast wirusa i zmian klimatu posłużono się zaćmieniem słońca. W obu sytuacjach stosowano cenzurę, szykany i zastraszanie uczciwych uczonych

Jednak jest jeszcze jeden czynnik, o którym wspomina P. Moore; zachodnia cywilizacja i jej model rozwoju przechodzi autentyczny kryzys i być może nie do końca świadome poczucie tego jest powszechnie obecne w ludzkiej podświadomości. Obserwowany upadek etosów uczonych, polityków, kapłanów, lekarzy, dziennikarzy, prawników, czy szerzej ujmując zanik przestrzegania i wiary w podstawowe normy i wartości leżące u podstaw naszej cywilizacji takie jak dążenie do prawdy czy godność osoby ludzkiej są faktem. To, że okazało się, iż antropogeniczna emisja CO2 nie ma szczęśliwie wpływu na klimat też jest faktem, ale prawdą jest także to, że wymuszany przez system bankowy i polityczny stały wzrost konsumpcji, coraz szybsze zużywanie coraz większej liczby produkowanych na tę okoliczność coraz mniej trwałych gadżetów jest z jednej strony niemożliwe do utrzymania ze względu na prawa fizyki, a z drugiej nie zaspokaja najbardziej głębokich ludzkich potrzeb. W paradoksalny sposób współgra to ze słynną wypowiedź polskiego premiera o szczęściu osiąganym przez kopanie i zasypywanie rowów za miskę ryżu. Tak samo poddanie się bezsensownemu i szkodliwemu pod każdym względem sanitaryzmowi miało swoje żyzne podglebie w czymś co nazwać można zdrowizmem.

Jak zauważył kiedyś Kurt Vonnegut, przekonanie, że sprzątaczka dostająca się do pracy rakietą będzie szczęśliwsza, jest złudne. Pojawili się więc Jüngerowscy „szatańscy adwokaci słusznych spraw”. Jak bardzo wypaczyli pierwotne idee ruchu ochrony przyrody i immanentnie z nią związane chronienie piękna (pisali o tym choćby Ruskin, Pawlikowski, Scruton) przed nadmierną inwazją przemysłu i szpetoty pokazuje sam zwrot „ochrona klimatu”, który oznacza ni mniej ni więcej podniesione do entej potęgi wywyższenie człowieka ponad prawa przyrody, tym razem w skali kosmicznej, podczas gdy podstawową ideą ruchu ekologicznego była zawsze pokora wobec natury, chronienie jej dla niej samej dlatego, że jest to potrzebne zdrowiu ludzkiego ciała, ale także duszy.

Z takim samym odwróceniem wszystkich wartości mieliśmy do czynienia podczas tak zwanej pandemii, kiedy to politycy i aktywiści podający się za „zielonych” obrońców tego co naturalne, stali w awangardzie tego co sztuczne, szpetne, fałszywe, a politycznie i ideowo odrażające. Jednak grunt pod ich działania był już przygotowany. Na wzniosłe hasła przepełnionych nienawiścią do gatunku ludzkiego zbawców planety czekali ich wdzięczni odbiorcy – „ludzie biologiczni”, o których Barbara Toporska pisała, że uwierzą we wszystko.

Olaf Swolkień

Autor był w latach 1993-2003 publicystą i kampanierem ekologicznym, uczestnikiem wielu akcji w obronie przyrody (obrona parku krajobrazowego na G. Św. Anny), w obronie tradycyjnego rolnictwa bez GMO, działał także na rzecz utrzymania dobrego planowania przestrzennego, ratowania polskich kolei, ochrony starych drzew i ułatwień dla ruchu rowerowego, z których do dzisiaj na co dzień korzysta)

Myśl Polska, nr 27-28 (2-9.07.2023)

'https://myslpolska.info/2023/07/02/swolkien-wielkie-klimatyczne-oszustwo/

Ustrój feudalny

Ustrój feudalny był dziełem historii, czyli życia. Nikt go nie wymyślił, nie był on zaprowadzony czy wprowadzony świadomie i planowo, według jakiejś uprzednio wypracowanej doktryny, gdyż wyrósł spontanicznie w starożytności przedchrześcijańskiej, ale został on, w epoce chrześcijańskiej, świadomie udoskonalony. Był to ustrój zbudowany na bardzo prostej i realnej filozofii społecznej, według której społeczeństwo ludzkie jest podobne (analogia) do organizmu ludzkiego. Organizm człowieka jest złożony z różnych a niezbędnych części, jak głowa, tułów, ręce, nogi itd., a te z kolei złożone są z różnych organów, jak mózg, oczy, uszy, nos, usta, płuca, żołądek, wątroba, nerki itd., podobnie też w społeczeństwie są różne „stany”, „warstwy”, czy „grupy” zawodowe, które powinny pracować i wypełniać swoją rolę dla dobra całości. Co więcej, w organizmie ludzkim, każdy organ musi być zbudowany z odmiennych komórek, bo gdyby one były jednakowe, były by bezużyteczne. Komórki w mózgu (bardzo różniące się między sobą) muszą być inne niż te, które wchodzą w skład oka cz wątroby itd., ale przez fakt, że są różne, nie są jedne z nich ważniejsze od drugich, każda z nich bowiem jest niezbędna dla zdrowia całego organizmu, stąd też pod tym względem są równe. W praktyce ten ustrój feudalny czy korporacyjny (od „corpus” – ciało) szanował każdego człowieka jednakowo, uznając jego godność, gdyż wszyscy, każdy na swoim miejscu, służyli całości, był więc to ustrój wzajemnego usługiwania. Jego dekadencja miała różne przyczyny, których nie sposób tutaj przypominać, zwłaszcza że w każdym kraju działały odmienne czynniki, ale bodajże najważniejszą przyczyną były utrata świadomości tej filozofii społecznej, na której się opierał. Idea społeczeństwa jako „organizmu” została stopniowo zastąpiona ideą społeczeństwa „stowarzyszeń”, do którego można należeć lub nie i dla którego można pracować i poświęcać się lub nie i z którym nie potrzeba być organicznie związanym. Pojawia się nowa „filozofia” (?) polityczna, która wprowadza idee „umowy”. Pojawia się indywidualizm, który zaprzecza prawdzie socjologicznej, że człowiek jest stworzeniem społecznym. Indywidualizm uważa społeczeństwo za wroga człowieka. Rousseau naucza, że człowiek jest całością doskonałą i samotną: „L’individu est un tout parfait et solitaire”, czyli że nie potrzebuje żyć w społeczeństwie. Co więcej, Rousseau uważa społeczeństwo za wroga człowieka-jednostki. W miejsce dawnej solidarności wprowadza się egoizm. Tym właśnie przede wszystkim różni się (przed wybuchem rewolucji we Francji  zwanej „wielką rewolucją francuską”) „burżuazja” od „wsi”, że na wsi żyło się nadal według zasad feudalizmu, czyli w systemie „wzajemnych usług”, podczas gdy w mieście zapanowały indywidualizm, czyli egoizm; każdy żył tylko dla siebie. Od zasady homo homini frater (człowiek człowiekowi bratem) przeszło się do zasady homo homini lapus (człowiek człowiekowi wilkiem), a pojęcie społeczeństwa jako organizmu zostaje zastąpione pojęciem społeczeństwa jako góra piasku, stąd też na człowieka już się nie patrzy jako na komórkę żywą, której pełnia rozwoju zależy od jej życia dla dobra całości organizmu, lecz tylko jako na ziarnko piasku, którego nic nie łączy z innymi ziarnkami, ani z całością „góry”, w skład której wszedł przypadkowo.

 

Michał Poradowski – Wyzwolenie czy ujarzmienie? Marksistowska rewolucja komunistyczna; Katolicki Ośrodek Wydawniczy Varitas; Londyn 1987

Waldemar Łysiak o sztuce współczesnej

Jakie są kardynalne cechy sztuki europejskiej? Czym się ona różni od tzw. sztuki współczesnej?

– Najlapidarniej to ujmując: różnią się one tym, że sztuka europejska – zarówno sztuka antyczna, jak i sztuka nowożytna – była sztuką w najlepszym sensie tego słowa, zaś tzw. sztuka współczesna nie jest sztuką, tylko hucpą bezczelnie określaną jako sztuka przez produkujących i lansujących ją farmazonów.

Cóś przepięknego. Autor Steve Johson

Formalne cechy sztuki europejskiej – na przykład w malarstwie światłocień i różne rodzaje perspektywy, którymi to metodami nie posługiwały się inne, pozaeuropejskie kręgi kulturowe – są tu sprawą drugorzędną.

Zarzucenie ich w końcu wieku XIX i w pierwszej połowie XX wieku wcale nie oznaczało pożegnania się ze szlachetnymi muzami, czego dowodem arcydzieła van Gogha, Chagalla i Magritteâ’a lub geniusz Picassa. Również rezygnacja z tradycyjnej figuratywności nie oznaczała degrengolady, czego dowodem, choćby w rzeźbie, twórczość Mooreâ’a lub Brancusiego. Zapaść artystyczną przyniosła dopiero druga połowa XX wieku, a zwłaszcza trzy końcowe dekady minionego tysiąclecia.

Czy można mówić o współczesnej zapaści wszystkich sztuk plastycznych?

– Widzę tu istotną różnicę między architekturą oraz grafiką, które się bronią przed upadkiem, a rzeźbą i malarstwem, które utraciły już wszelką godność artystyczną. Współczesne maniery dobrych grafików czy sztuka plakatu ostatnich dekad to ewolucyjny, naturalny etap dawnych osiągnięć. Dzisiejsze realizacje architektoniczne Franka Gehryâ’ego to sztuka budowania równie imponująca jak budownictwo gotyckie i barokowe.

Tymczasem malarstwo obecnej doby zasługuje wyłącznie na miano bohomazów, zaś rzeźba – wszelkie owe instalacje, performances i inne happeningowe wygłupy – to niesmaczny jarmark trójwymiarowych grepsów lub wulgaryzmów i doprawdy nic więcej. O pierwszeństwo biją się tu gorszące i żenujące produkty pseudoartystów bezwstydnie pozujących na artystów z prawdziwego zdarzenia. Wręczanie laurów tym grafomanom estetyki jest działalnością deprawującą, stricte szalbierczą.

Przecież sami nie wręczają sobie laurów. Bez promotorów nie robiliby karier nawet efemerycznych.

– To prawda. Bez złych mentorów, bez zdegenerowanej krytyki artystycznej i bez nazbyt tolerancyjnych szefów galerii sztuki – nie byłoby całego tego cyrku. I zapewne byłby on mniej rozpanoszony, gdyby kilkadziesiąt lat temu, kiedy ta gangrena dopiero raczkowała, znalazło się więcej krytyków diagnozujących i piętnujących chorobę. Ale stanowiliśmy mizerną mniejszość.

Kiedy w połowie lat 70. opublikowałem duży esej pod tytułem „Quo vadis ars?”, surowo rozliczający awangardę pseudoartystyczną, to chociaż drukowano go w kilkunastu językach na kilku kontynentach – był typowym wołaniem na puszczy. Przezwałem tam wspomnianą awangardę szarlatanerią, która jest patologią sztuki. Musiało minąć wiele lat, by takie głosy stały się częstsze.

Dzisiaj Jean Clair, dyrektor dwóch wielkich francuskich muzeów sztuki współczesnej, biadoli poniewczasie: Dzisiejsza awangarda jest destrukcją. Destrukcją potencjału gromadzonego przez stulecia. Obecne szkoły artystyczne pełne są belfrów przekazujących kult pustki estetycznej, a świat pełen jest pseudoartystów, dla których wszystko jest sztuką.

Identycznie się wypowiada znany niemiecki krytyk, Godfryd Sello: W galeriach i muzeach walają się przedmioty zwane sztuką jedynie dlatego, że znajdują się tutaj, a nie gdzie indziej. Fakt – prawidłową lokalizacją większości tych obiektów winien być śmietnik. Francuski filozof, zresztą były socjolog, Jean Baudrillard, wydał niedawno książkę pt. „Le complot de lâ’art” („Spisek sztuki”), której główna teza i konkluzja puentująca brzmi tak: Sztuka współczesna jest niczym innym, jak wielkim oszustwem – oszustwem praktykowanym na skalę masową.

To rodzi wniosek, że jedyną deską ratunku może być opór na skalę masową.

– Dokładnie tak. Przy czym musi to być masowy opór ze strony mentorów – ze strony ludzi kształtujących opinię publiczną i ludzi modelujących systemy nauczania w akademiach sztuk pięknych. Jak na razie – jest z tym krucho, aczkolwiek coraz częstsze są głosy terapeutów. Znany brazylijski poeta, eseista i krytyk, Alfonso Romano, powiedział właśnie, udzielając wywiadu „El Pais”: Trzeba dokonać przeglądu całej nowoczesnej sztuki i szybko stworzyć inne kanony. Bo dzisiaj sztuką jest wszystko, co komuś zechce się za sztukę uznać. Polityka rozliczyła się już z szarlatanerią marksizmu, a psychologia z szarlatanerią Freuda, czas więc, by sztuka zrobiła to samo w stosunku do królującej dziś pseudoawangardy. Ale nikt nie chce tego robić na serio. Ze strachu.

Jak Pan ocenia polską krytykę sztuki współczesnej?

– Błądzi ona równie głupio co zachodnia, i jest to naturalne, bo polska krytyka sztuki – każdej sztuki – zawsze była epigonalna wobec Zachodu. Zachodni krytycy sztuki, dobrze pamiętający wpadkę ich XIX-wiecznych poprzedników z niedocenieniem impresjonizmu, oklaskują wszelkie wynaturzenia i dezynwoltury współczesnych mistrzów, bo wolą temu przychylnie kibicować, niż skopiować tamtą historyczną pomyłkę, dzięki czemu powstaje zamknięty krąg nonsensu: pseudoartyści licytują się tandetnymi dziwactwami, krytyka to akceptuje, galerie to wystawiają, a cielęcy dyletantyzm szerokiej publiki nie stanowi bariery społecznej dla całej tej megaszulerni artystycznej.

W Polsce trzeba było dopiero dwóch awantur wewnątrz Zachęty – jednej czysto chuligańskiej, drugiej o podłożu religijnym – by zaczęto pejoratywnie oceniać działalność Andy Rottenberg, szefowej państwowego przybytku, ale spadła na nią krytyka nie ze strony ekspertów, tylko działaczy politycznych i publicystów, gdyż nasi eksperci solidaryzują się z pseudoartystyczną wytwórczością.

Dlaczego ta już kilkudziesięcioletnia tendencja promowania i akceptowania współczesnej pseudosztuki pozostaje tak odporna na jej kontestację przez prawdziwych estetów?

– Bo szalona kariera demokracji w XX wieku dała ludziom złej woli i głupcom potężne instrumenty do manipulowania tłumem, czyli światem. Demokratyczna pseudowolność wyboru i drapowanie kiczu w szaty wielkiej sztuki – mają bardzo dużo cech pokrewnych. Skuteczność torpedowania owej chorej tendencji przez trzeźwo myślących komentatorów jest słaba, gdyż ich głosy, notabene nieliczne, są zagłuszane chórem klakierów pseudosztuki.

Większą nadzieję pokładałbym w wybuchających co pewien czas skandalach, które mają wymowę humorystyczną i jawnie kompromitują apologetów hochsztaplerskiej awangardy. W malarstwie symbolem takich wpadek, demaskujących współczesną krytykę sztuki przed szeroką publicznością, jest inicjatywa niemieckiego kolekcjonera, Bereda H. Feddersena, który we frankfurckiej galerii wystawił płótna zabazgrane przez szympansicę z Zoo, głosząc, że są to dzieła młodej japońskiej artystki, a prawdę ujawnił dopiero wówczas, gdy krytycy sztuki opublikowali entuzjastyczne recenzje tych malunków.

W rzeźbie natomiast symbolem jest heca, która miała miejsce podczas otwierania bońskiego Muzeum Sztuki Współczesnej: gromada koneserów uświetniających tę ceremonię zachwycała się dużą instalacją z rur i desek, póki nie nadbiegł dyrektor, przepraszając, że robotnicy nie zdążyli usunąć murarskiego rusztowania. Im więcej będzie takich publicznych kompromitacji farmazonów, którzy biorą pieniądze jako jurorzy sztuki – tym gremialniej współczesny szary odbiorca kultury będzie dojrzewał do zrozumienia, że pada ofiarą wielkiego humbugu.

Czy ta dzisiejsza zapaść sztuk pięknych nie jest czasem pochodną ogólniejszego zjawiska – kiepskiego stanu całej cywilizacji euroatlantyckiej? Jak Pan ocenia ten kryzys łacińskiej cywilizacji?

– Publicznie bolejąc, a w duchu klnąc. I jako taki jestem ewidentnym wnukiem Spenglera. Wszyscy, którzy frasują się z powodu degrengolady łacińskiego empireum kulturowo-cywilizacyjnego, są wnukami Spenglera, przeżuwaczami jego analiz, diagnoz oraz proroctw tyczących zmierzchu Zachodu.

Wszelako nie jestem zdeklarowanym pesymistą, bo nie wiem, czy to, co dzisiaj obserwujemy, to już dekadencja par excellence, czy tylko przejściowa bessa kultury euroatlantyckiej. Lecz wiem, że zapaść sztuki nie miałaby miejsca bez ogólnej cywilizacyjnej zapaści, to są naczynia połączone. O przyczynach można pisać całe traktaty, gdybym jednak musiał ująć to za pomocą paru słów, rzekłbym: rakiem naszej cywilizacji okazała się bezgraniczna tolerancja dla grzechu. Zdjęto hamulce i bariery, które temperowały Zło i grodziły mu wiele ścieżek. Brak zakazów dla wszelkich degeneracji i perwersji, apologia, choćby filmowo-telewizyjna, każdej zbrodni i wszelkich wybryków ekshibicjonizmu, kult głupoty, tandety i erotycznej rulety – cały ten leseferyzm niszczy rodzinę, tkankę społeczną, elementarną przyzwoitość i sprawiedliwość, ergo: dewastuje cywilizację.

Jeśli chodzi o sztuki piękne, to zabójczy dla nich wpływ nadmiernej tolerancji trafnie prorokował już kilkadziesiąt lat temu Pablo Picasso, mówiąc: Sztukę współczesną spycha do kresu przyzwolenie absolutne. Będzie to sztuka wyzbyta smaku i sensu, zero. I taką właśnie sztukę dzisiaj mamy.

Czy pokusiłby się Pan teraz o prognozę czasową dla szans wyjścia sztuk pięknych z dołu, do którego wrzucił je kult nielimitowanej tolerancji? Kiedy może nastąpić przełom?

– Pojęcia nie mam. Wychodzenie z dołu kloacznego zawsze jest bardzo trudne. Ale futurologizowanie jest jeszcze trudniejsze, wolę się powstrzymać. Pewien mogę być tylko tego, że nic się nie zmieni na lepsze, póki ludziom będzie zamykał usta animujący kontrkulturę terror politycznej poprawności. Niektórzy głoszą już, że to wręcz postkultura. Niedawno brytyjski dramaturg, Edward Bond, powiedział: Żyjemy w epoce postkultury. Wszyscy mówią co prawda o „postmodernizmie”, ale właściwym słowem jest postkultura. Dla mnie właściwszym terminem jest: barbarzyństwo. Wtórne barbarzyństwo. Oby przejściowe i krótkie.

Szymek Zychowicz 3 maja 2019

Rozmowa z Waldemarem Łysiakiem o sztuce europejskiej

Boże Narodzenie 2022 i Nowy 2023 rok

Narodzenie Jezusa przyniosło Światu nadzieję Zbawienia. Nie obawiajmy się iść za betlejemskim drogowskazem, bo to jest droga prawdy i pokoju, na której stale towarzyszy nam Jezus. Z ufnością powitajmy Nowy 2023 Rok, prosząc Jezusa aby każdemu z nas towarzyszył w jego codzienności.

Życie ludzkie nie jest już najważniejsze?

Podczas trwania pandemii na całym świecie zamykano kościoły i ograniczano dostęp do sakramentów, bo przecież „życie jest najważniejsze”. Obawiano się, że spotkania modlitewne przyczynią się do większej liczby zgonów na covid. Tymczasem teraz w obliczu wojny ukraińscy biskupi nie rezygnują z nabożeństw i podkreślają, że życie nie jest najważniejsze.

Biskup Honczaruk już po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji oświadczył: Jestem biskupem wyznaczonym na diecezję charkowsko-zaporoską i to jest moje miejsce. Jeśli mam oddać życie – nie boję się, niech zabiorą. To nie jest moja największa wartość. Moją największą wartością jest bycie w jedności z Bogiem. Oświadczam jasno i świadomie, że się tego nie boję. Chociaż istnieje wewnętrzny strach i chcę żyć. Ale w razie potrzeby jestem na to gotowy i proszę Boga o siłę i moc na ten moment. Dlatego tu zostaję. Będę tu do końca, na ile pozwoli mi Bóg. Jestem również gotów służyć Sakramentami wszystkim, którzy tego potrzebują. Jeśli trzeba się wyspowiadać, wyspowiadam każdego, kto przyjdzie.

To jest oczywiście prawdziwie katolicka postawa, ale mogliśmy się od niej odzwyczaić przez covid, postawę naszych pasterzy, także w Polsce i przez papieża Franciszka. Odmawianie sakramentów ciężko chorym i umierającym, nietowarzyszenie w pogrzebach, ograniczanie dostępu do kultu katolikom to była codzienność także nad Wisłą. Sam znam wypadek, kiedy ksiądz wziął pieniądze za pogrzeb, a następnie nie przyszedł na cmentarz, bo się przestraszył. Kobieta zmarła bowiem na covid i chociaż była w zamkniętej trumnie, nie chciał ryzykować.

Jak zupełnie inna jest postawa biskupów i zwykłych kapłanów, także misjonarzy, którzy zostali na Ukrainie ze swoimi wiernymi. 1 marca poranną Mszę w katedrze Wniebowzięcia NMP w Charkowie przerwał rosyjski ostrzał rakietowy. Czy kierując się logiką ostatnich dwóch lat, nie należałoby powiedzieć, że ksiądz, który odprawiał Mszę, był skrajnie nieodpowiedzialny, narażając życie swoich i swoich wiernych? Trzeba na to stanowczo odpowiedzieć, że nie. Jak powiedział bowiem biskup Honczaruk, najważniejsza jest jedność z Bogiem, a nie utrzymanie się przy życiu za wszelką cenę.

W tym kontekście jednak postępowanie hierarchów na Zachodzie w obliczu „pandemii” wygląda na zdradę Boga, tchórzostwo i kierowanie się jedynie względem na decyzje władz państwowych i własną wygodę. Nic nie usprawiedliwia pozostawienie wiernych samym sobie. Ukraińscy wierni mówią, że wojna to próba, z którą wyjdą silniejsi. Niestety, taką próbą był też covid, który obnażył, jak wielu wiernych i kapłanów nie wierzy już w Boga i Jego łaskę. Wszechobecny był płyn do dezynfekcji rąk w kościołach, ale tylko w nielicznych świątyniach postawiono dozowniki z wodą święconą.

Wojna na Ukrainie to także lekcja dla polskich katolików, pokazująca, że to, co nam wmawiano od dwóch lat, a mianowicie, że życie jest najważniejsze, jest kłamstwem. Są wartości, dla których życie można i trzeba narażać. Jest przede wszystkim Bóg, dla którego życie warto poświęcić. Gdyby życie było najważniejsze, Jezus nie umarłby na krzyżu, ale w porę by uciekł. Biskup Honczaruk mówi, że wyspowiada każdego, kto przyjdzie. Na Zachodzie, w takich krajach jak Włochy, kościoły były otwarte, ale nie było w nich kapłanów. Często spowiedź była niemożliwa. A przecież tam ryzyko śmierci było wielokrotnie mniejsze niż w przypadku wojny na Ukrainie. Jeśli nawet uznamy, że istniało, to przecież kapłan powinien je wziąć na siebie, tak jak bierze je na siebie lekarz, idąc do chorych (choć wiemy, że w Polsce lekarze ogłosili, że nie będą przyjmować chorych na kowid, co jest złamaniem przysięgi Hipokratesa).

Dobrze by było, gdybyśmy nie zapomnieli, kto zafundował nam piekło obostrzeń i restrykcji. Warto jednak także podsumować to, co działo się w kościołach, którzy pasterze byli z wiernymi, a którzy ich pozostawili jak najemnicy w obliczu nacierających wilków i to powiedzmy sobie szczerze, wilków zupełnie bezzębnych.

Źródło

 

Stanowczość w wychowaniu

Należy wychowywać dzieci w pewnym rygorze i trzeba umieć poskramiać tę naturę, która zawsze przejawia skłonność do realizacji swoich upodobań, zamiast wypełniać obowiązki. W drobnych sprawach dnia codziennego można ocenić, do jakiego stopnia dziecko panuje nad sobą. Z drugiej strony, w wychowaniu też nie chodzi o to, żeby zrobić z dziecka ascetę czy spartanina, i nie w tym rzecz, żeby tresować dzieci jak zwierzęta. Otóż trzeba postępować w taki sposób, aby pomóc im należeć do Pana Jezusa, co pozwoli im powiedzieć Bogu „tak”, kiedy ich o coś poprosi, o jakieś wyrzeczenie, bo będą przyzwyczajone do okazywania Mu uległości.

Niestety zbyt często współczesne wychowanie jest godne pożałowania. Zaczęto przyzwyczajać dzieci do postaw egoistycznych, ponieważ rodzice za bardzo oddają się im na służbę i nie przyzwyczajają ich do poświęceń, nie zachęcają wystarczająco do myślenia o rodzeństwie, do myślenia o innych. Rodzice dzieciom pobłażają, są u nich na służbie, wypytują o to, czego pragną. Dziecko chce jeść, dostaje jeść. Chce pić dostaje pić. Chce wyjść na spacer, rodzice z nim wychodzą. Bez przerwy im usługują. Takie wychowanie jest absolutnie godne pożałowania. Rodzicom nie przychodzi do głowy, żeby dziecku powiedzieć: „Zrezygnuj z tego, powinieneś sobie tego odmówić”. Jeśli tylko dziecko czegoś chce, od razu to dostaje. Dzieci wychowane w ten sposób mają w życiu dorosłym wielkie problemy z myśleniem o innych ludziach, którzy są wokół nich. Myślą tylko o sobie. Nie przyjdzie im do głowy, żeby zająć się sąsiadem, kiedy na przykład jest chory, ponieważ nie nauczono ich myślenia o innych, zanim pomyślą o sobie. Dlatego dzisiaj tak wielu młodych ludzi ma poważne problemy z poświęceniem się dla innych. Nie nauczono ich odmawiania sobie czegokolwiek.

Rodzice powinni trzymać w ryzach swoje dzieci już w wieku dwóch, trzech, czterech pięciu lat. Jako chrześcijanie muszą oni wiedzieć, że ich dzieci są zranione. Noszą w sobie rany, jak każdy człowiek, pozostawione przez grzech pierworodny, tak że od razu widać kiełkujące w nich wady, egoizm, słabość.

A zatem rodzie nie powinni pobłażać wadom swoich dzieci. Nie powinni sprzyjać ich zachciankom, egoizmowi, pierwszym przejawom pychy. Nie powinni mówić o taki dziecku na przykład w ten oto sposób: „Och, jaki on zabawny, popatrzcie tylko, jaki żywy, jaki dziarski”. Tak, dziarski, bo nosi w sobie pierwsze oznaki pychy. Niedługo powiedzą, że to zaleta. Pobłażacie dziecku, pobłażacie tej wadzie, a później jego pycha stanie się jeszcze większa. Nie mówcie o nim: „Ach! ten malutki, będzie z niego rozrabiaka, zobaczycie”. Tak, piękny rozrabiaka! Być może jeszcze będziecie płakać z jego powodu, kiedy utrwali swoje złe przyzwyczajenia i złe skłonności. Należy kochać w swych dzieciach to, co pochodzi od Boga, a nie od diabła, nie od grzechu, nie to, w czym przejawiają się ich złe skłonności.

 

Życie duchowe; abp Marcel Lefebvre; Wyd. Te Deum Warszawa 2020

 

Owoce teologii wyzwolenia

Po soborze padło hasło „Kościoła dla ubogich”, ale ubogich rozumiano tu już wyłącznie w kategoriach społecznych i politycznych. Powiedziałbym wręcz, że w ten sposób biedni stali się jeszcze biedniejsi, bo odebrano im największy skarb, największe bogactwo, do którego mieli wcześniej dostęp – życie wieczne, łaskę, nadprzyrodzoność, Ewangelię życia wiecznego, przebaczenie grzechów, życie z Bogiem. Nowi postępowi teologowie i biskupi ograbili wręcz wiernych z tych darów. Sam mogłem to wtedy w Ameryce Łacińskiej obserwować. Podam jeden przykład.

Przyjechałem do diecezji Goias na początku 1984 roku. Był to okres szczytowego rozkwitu teologii wyzwolenia. Biskup, który mnie wyświęcił na księdza i był moim nauczycielem, Manuel Pestana – uważam go za prawdziwie świętego człowieka, niestety już zmarł – poprosił całą naszą wspólnotę kanoników regularnych o pomoc. Mówił nam, że kiedy w 1978 roku został wyświęcony na biskupa, cała jego diecezja stanowiła w sensie duchowym prawdziwą ruinę. Została zniszczona przez teologów wyzwolenia, przez księży, którzy interesowali się głównie polityką i sprawami społecznymi. Reprezentowali podejście marksistowskie, głosili całkiem nową, świecką ewangelię materializmu, w której chodziło wyłącznie o wyzwolenie z biedy materialnej. Zajmowali się tylko kwestią wyzwolenia ze struktur społecznych. Cała ich uwaga była skupiona na socjologii. Księża ci na przykład całkiem skasowali w diecezji spowiedź. Twierdzili, że ubodzy nie potrzebują żadnej spowiedzi i pokuty, bo tak czy inaczej, są uciskani przez bogatych. Jeśli już ktoś miałby się spowiadać, to wyłącznie bogaci. Nauczali, że co do zasady człowiek nie potrzebuje sakramentu spowiedzi, wyzwolił się bowiem przez swe działanie, przez podejmowanie aktywności. Jeśli robił coś dobrego i służył sprawie wyzwolenia, to już go oczyszczało z grzechów. Przez lata zatem w całej diecezji istniała jedynie spowiedź powszechna, księża nie oferowali już spowiedzi usznej. Tak samo w diecezji zlikwidowano adorację Najświętszego Sakramentu, rozwiązano seminaria, a całe życie religijne skupione było na doczesności. Zlikwidowano wszystko, co sakralne, co nadprzyrodzone. Księża nie chodzili w sutannach, zajmowali się wyłącznie problemami socjologii, związkami zawodowymi. Wszystko to widziałem na własne oczy, kiedy tam przyjechałem. Wtedy przyszedł biskup i zobaczył tę ruinę. Pierwszą rzeczą, którą zrobił, było przywrócenie spowiedzi. Największy opór stawił mu wtedy wikariusz generalny. Kiedy biskup mu powiedział, żeby przyszedł do katedry słuchać spowiedzi, odpowiedział mu, że to nie jest dla niego. „Co takiego, słuchać spowiedzi? To nie dla mnie” – powiedział ten ksiądz. Na co biskup: „Od dziś już nie jest ksiądz wikariuszem generalnym”. Następnym krokiem było założenie od nowa seminarium duchownego i zaproszenie do współpracy ortodoksyjnych księży. Dlatego ksiądz biskup zwrócił się do naszego zgromadzenia kanoników regularnych, powierzając nam troskę o nowych seminarzystów. Byłem w pierwszej grupie, którą nasze zgromadzenie wysłało na pomoc. Razem ze współbraćmi, którzy już byli księżmi, przyjechaliśmy pomagać. Zostali oni profesorami w seminarium, podobnie zresztą w seminarium uczył też biskup. W ciągu siedmiu lat obserwowałem, jak z każdym rokiem diecezja odżywała, jak odzyskiwała swoje katolickie oblicze. Seminarzyści, których wykształcił biskup, mieli w sobie katolickiego ducha. Po sześciu latach studiów zostawali księżmi, chodzili w sutannach albo przynajmniej wyraźnie w koloratce. W kazaniach znowu uczyli o tym, co nadprzyrodzone, organizowali nabożeństwa, adorowali Najświętszy Sakrament, organizowali wspólne odmawianie różańca, procesje. Do katedry wróciła spowiedź.

Biskup wprowadził nawet spowiedź całodniową: od wczesnego rana do późnego wieczora w katedrze byli zawsze obecni księża spowiednicy. Sam też, kiedy już zostałem księdzem, odbywałem tam takie dyżury, pracowałem też w diecezji Anapolis. Codziennie, nieprzerwanie, od rana do wieczora stały tam kolejki penitentów. To było duże miasto, około trzystu tysięcy mieszkańców, ale widziałem twarze tych ludzi, kiedy wrócili do nich księża. Cieszyli się, tęsknili tak bardzo za tym, żeby wolno im było wyspowiadać. Jak długo okradano tych ludzi? Jak długo teologowie wyzwolenia i wcześniejsi biskupi zabierali im to, co najważniejsze? To, co oni zrobili, było dla mnie duchowym przestępstwem dokonanym przez teologów wyzwolenia na tym prostym ludzie. Pozbawiono ich przecież wszystkich tych łask, które wysłużył im na krzyżu przez swe cierpienie Chrystus. To wszystko było efektem wtargnięcia do Kościoła marksizmu za pośrednictwem teologii wyzwolenia. Podstawowa sztuczka polegała na tym, żeby uznać za biednego jedynie ubogich w sensie materialnym. Stąd też zafałszowanie w haśle „Kościół ubogich”. Ale prawdziwymi biedakami, nędzarzami wręcz, są ci, którzy nie mają łaski i życia Bożego.

 
bp Athanasius Schneider; Paweł Lisicki – „Wiosna Kościoła, która nie nadeszła”
 

 

Stworzenie z niczego i teoria strun

Jako katolicy jesteśmy zobowiązani do przyjęcia i wyznawania nauczanej przez Kościół doktryny. Pośród wielu prawd zawartych w depozycie wiary jest jedna posiadająca charakter bardzo szczególny: jest to prawda o stworzeniu przez Boga całego świata dosłownie z niczego, co w języku łacińskim oddajemy terminem ex nihilo.

[…]

Zasadniczym źródłem inspiracji dla kreacjonizmu św. Tomasza z Akwinu była pochodząca z Objawienia i zawarta w Biblii nauka o stworzeniu świata przez Boga. W drugiej kolejności wymienić należy pisma Ojców Kościoła. Niezależnie od źródła samej inspiracji, argumenty za stworzeniem mają u Tomasza charakter ściśle filozoficzny, stanowiąc tym samym podstawę dla racjonalnego wyjaśnienia świata. Ten rozumowy charakter omawianej teorii stanowi bardzo istotną jej cechę, wcale nie przekreślając wartości teologicznej, polegającej na dotarciu do samego sedna objawionej prawdy dotyczącej stworzenia świata.

Na początki, przed omówieniem szczegółów Tomaszowej teorii stwarzania, warto sięgnąć do analizy samego sformułowania ex nihilo, a więc „z niczego”. W jakim sensie należy to określenie rozumieć? Według św. Tomasza poprawne ujęcie sformułowania „z niczego” uwidacznia i podkreśla dwie prawdy:

  • po pierwsze, chodzi o brak substratu uprzedniego wobec stwarzania. Gdyby bowiem do stwarzania jakiegoś bytu potrzebna była materia, to ona sama musiałaby być uprzednio stworzona – i tak musielibyśmy postępować w nieskończoność, co jest niemożliwe. Sformułowanie ex nihilo jednoznacznie więc wskazuje na to, że świat nie powstał z czegoś, co istniało wcześniej.
  • Po drugie chodzi o ukazanie występowania, zachodzącego co do natury, pierwszeństwa niebytu względem bytu. Należy to rozumieć w ten dokładnie sposób, że po nicości pojawił się byt – jednak nie w sensie chronologicznym [gdyż i czas jako taki nie istniał wcześniej].

Należy tu wspomnieć, że teoria Tomasza została sformułowana w formie negatywnej. Zatem nie jest dokładnym opisem wyłaniania się świata z „mroków niebytu”. W znacznym stopniu koncentruje się ona na tym, czym stwarzanie nie jest. Czym zatem nie jest? Przede wszystkim stwarzanie nie jest ruchem w sensie metafizycznym – to znaczy nie jest ruchem ani zmianą. Zatem stwarzanie nie polega ani na przemianie jednej rzeczy w drugą, ani też na powstawaniu czegoś z jakiejś innej rzeczy. Dlaczego? Wnioski te wynikają z trzech różnych powodów.

Po pierwsze zauważmy, że w stwarzaniu z niczego brakuje substratu. Tym samym brakuje „punktu startowego”, którym – jak już wiemy – nicość być nie może. Św. Tomasz pisze o tym tak:

[…] zaiste to, co jest stworzone, nie jest uczynione przez ruch czy przez zmianę; co bowiem jest uczynione przez ruch lub zmianę, uczynione jest z czegoś uprzednio istniejącego: zachodzi to w stworzeniach partykularnych niektórych bytów; nie może jednak zachodzić w tworzeniu całego bytu przez powszechną przyczynę wszystkich bytów, którą jest Bóg. A więc Bóg, stwarzając, tworzy rzeczy w wykluczeniem ruchu.

 

Po drugie Tomasz zaznacza, że punkty krańcowe ruchu (czyli zmiany) muszą zawsze należeć do tego samego porządku, co sam ten ruch. To jednak nie może być spełnione w przypadku stwarzania. Stwórca bowiem jako byt będący czystym istnieniem oraz stworzeniem, istniejące tylko dzięki udzielonemu mu istnieniu, w sposób bardzo wyraźny należą do różnych porządków bytowania.

Po trzecie zaś, gdyby stwarzanie rozpatrywać jako rodzaj zmiany to należałoby wyróżnić w nim moment wcześniejszy i późniejszy, a więc „przez” i „teraz”. Tego jednak również nie możemy przypisać stworzeniu, ponieważ z analizy dokonanej przez Tomasza wynika, że ma ono charakter momentalny, co wynika zarówno z braku materii w stwarzaniu jak i doskonałości Stwórcy.

Tak więc stwarzanie rozpatrywane w sensie ścisłym nie może być żadnego rodzaju zmianą – choć w sensie metaforycznym może tak być wyobrażane i opisywane.

Spróbujemy teraz odpowiedzieć na pytanie, czym jest w takim razie stwarzanie według św. Tomasza. Dwa sformułowania są tu zasadnicze. Pierwszym z nich jest termin productio, którego Akwinata użył w zastępstwie powszechnie używanego w tamtych czasach w kontekście dzieła stwórczego słowa creatio, które przed Tomaszem było wielokrotnie używane w kontekście sugerującym bardziej proces porządkowania niż stwarzania w sensie ścisłym. Czasownik producere pochodzi od pro-ducere, a w dosłownym tłumaczeniu znaczy tyle co „w-prowadzać”. Ponieważ zaś stwarzanie nie należy do przemian w sensie ścisłym, dlatego jednym z nielicznym adekwatnych określeń jest właśnie „wprowadzanie do istnienia”. Tak więc według św. Tomasza stwarzanie jest po prostu spowodowanie istnienia „całej substancji rzeczy”: tota substantia rei In esse producitur.

Skoro zaś stwarzania nie można w sensie ścisłym zaliczyć do zmiany jakiegokolwiek rodzaju to zostaje – jak przytomnie uważa Tomasz – już tylko jedna, jedyna możliwość! Otóż stwarzanie posiadać musi charakter relacyjny polegający na zależności stworzonego bytu od swego Stwórcy, będąc po prostu „ukonstytuowaniem zależności istnienia stworzonego od jego źródła”: ipsa dependenta esse creati ad principium. Wyrażenie to stanowi właśnie to drugie, raczej niezbyt znane szerszemu ogółowi, określenie aktu stwarzania. Jak się zresztą okazuje, kryje ono w sobie wielką głębię teologiczną.

Otóż to relacyjne pojęcie stwarzania ma charakter zależności w istnieniu, zachodzącej pomiędzy Bogiem a światem stworzonym. Przy czym zależność ta pozostaje ze względu na naturę Absolutu niesymetryczna: świat jest całkowicie zależny od Stwórcy i to dosłownie we wszystkim, podczas gdy Bóg jest całkowicie od niego niezależny.

Za Ks. Piotr Dzierżak „Doktryna stworzenia z niczego – creatio ex nihilo u św. Tomasza (i nie tylko)”; Zawsze Wierni nr4(215)

 

Nowe spojrzenie na wszechświat. To nie atom jest podstawowym budulcem materii ale struny energii. „Teoria strun zakłada, że gdyby człowiek potrafił zajrzeć daleko w głąb cząstki elementarnej – obojętne czy rozważamy elektron, neutrino, kwark, gluon czy foton – ujrzałby maleńki, nieprzerwanie wibrujący kosmyk energii. Wszystko w swej istocie jest więc złożone z tego samego budulca: od DNA w naszym ciele, przez wodór w gwiazdach, aż po same nośniki oddziaływań i pola kwantowe. Skąd więc cała kosmiczna różnorodność? Klucz stanowi podstawowa właściwość strun – ich drgania – wieczne konwulsje wymuszane przez Wernera Heisenberga i jego zasadę nieoznaczoności. Tę samą, która wywołuje nieustanne fluktuacje kwantowe i zabrania subatomowym tworom posiadania jednocześnie określonego pędu i położenia. Struna w cząstce, niczym struna gitary, zależnie od szarpnięcia zmienia ton, przyjmując tym samym określone właściwości.”

https://www.kwantowo.pl/2018/01/12/kosmiczna-symfonia-cz-3-teoria-strun/

 

Według św. Tomasza, Bóg stwarzający nasz cały wszechświat uczynił go z relacji między Sobą a stworzoną materią. Teoria strun przybliża się do teorii zaproponowanej przez Akwinatę. Wirujące struny to nic innego jak energia, która za pośrednictwem relacji, tworzy i utrzymuje cały nasz wszechświat w stanie jaki mamy.

Mamy w pamięci znany wzór Einsteina: E = mc2, gdzie E to energia, m – masa, c – prędkość światła. Z tego wzoru wynika, że masa jest formą energii. Jaka to energia, co za energia tworzy masę? Przemyślenia św. Tomasza z Akwinu mogą być pomocne w odpowiedzi na te pytania. Jest to energia będąca wynikiem relacji Stwórcy wszechświata.

Apoftegmaty – abba Arseniusz

Abba Arseniusz, kiedy żył jeszcze w pałacu cesarskim, modlił się do Boga: „Panie, zaprowadź mnie na drogę zbawienia”. I usłyszał głos mówiący: „Arseniuszu, uciekaj od ludzi, a będziesz zbawiony”.

 

Pewien brat prosił abba Arseniusza o słowo. Starzec mu odpowiedział: „Walcz, ile tylko ci sił wystarczy, by twoja praca wewnętrzna była po myśli Bożej, a tak pokonasz wewnętrzne namiętności”.

 

Abba Daniel opowiadał o abba Arseniuszu, że kiedyś przyszedł urzędnik i przyniósł mu testament jakiegoś krewnego senatora, który zostawił mu ogromny spadek. Starzec wziął ten testament i chciał go podrzeć. Wtedy urzędnik padł mu do nóg i mówił: „Błagam cię nie drzyj go, bo głowę utną!” Odrzekła abba Arseniusz: „Ja umarłem wcześniej, a on dopiero teraz”. Odesłał więc testament i nic nie przyjął.

 

Abba Arseniusz, siedząc w celi usłyszał głos mówiący: „Chodź, pokażę ci dzieła rąk ludzkich”. Wstał więc i wyszedł, i zaprowadzano go w jakieś miejsce, gdzie zobaczył Murzyna, który rąbał drzewo i układał je w wielką wiązkę. Próbował tę wiązkę unieść, ale nie mógł: i wtedy zamiast coś z niej odjąć, znowu rąbał drzewo i jeszcze więcej do niej dokładał. Trwało to długo. Nieco dalej pokazano starcowi człowieka, który stał nad jeziorem i czerpał z niego wodę i lał ją do dziurawego naczynia, tak że woda z powrotem spływał do jeziora. A głos dalej mówił do starca: „Chodź pokażę ci jeszcze coś więcej”. I zobaczył starzec świątynię, a przed nią dwóch ludzi na koniach trzymało w poprzek belkę, stojąc jeden obok drugiego. I chcieli z nią wjechać przez bramę, ale nie mogli, ponieważ belka była ustawiona w poprzek. Żaden jednak z nich nie poniżył się do tego, żeby stanąć za towarzyszem i ustawić belkę wprost: toteż stali przed bramą. A głos mówił: „Ci tutaj to są ludzie, którzy jarzmo sprawiedliwości niosą z pychą, i nie chcą się upokorzyć, aby się poprawić i pójść pokorną drogą Chrystusową”: toteż i pozostają na zewnątrz Królestwa Bożego. Ten zaś, co rąbał drzewa, to człowiek mający wiele grzechów na sumieniu: i zamiast się nawrócić, dodaje do tych grzechów jeszcze dalsze. A ten co czerpał wodę, to człowiek, który wprawdzie spełnia dobre czyny, ale ponieważ jest w nich domieszka zła, przepada także i dobro. Toteż każdy człowiek powinien czuwać nad swymi czynami, aby się nie trudzić na próżno.

 

Kiedy abba Arseniusz miał już umierać, jego uczniowie bardzo się martwili. A on im mówił: „Jeszcze nie czas; kiedy czas przyjdzie to wam powiem. Ale pozwę was przed sąd Boga Straszliwego, jeżeli moje szczątki dacie komukolwiek”. Oni na to: „Cóż więc mamy zrobić? Pochować cię nie umiemy”. Odrzekł im starzec: „Nie umiecie nóg mi związać liną i zaciągnąć mnie w góry?” – Te zaś były ulubione powiedzenia starca: „Arseniuszu, po co tu przyszedłeś?” i „Często żałowałem mowy, ale nigdy milczenia”. A kiedy już umierał, zobaczyli uczniowie, że płacze. I zapytali: „To naprawdę i ty się boisz, ojcze?” On odrzekł: „Naprawdę, ten strach, który teraz czuję w tej tej godzinie, czułem odkąd zostałem mnichem”. I tak umarł.

 

 

Za: Apoftegmaty Ojców Pustyni – tom 1; Gerontikon.

Utrata Bożej miłości

Miłość Boża może się w nas przez całe życie pomnażać, ale też możemy ją w jednej chwili utracić. Utrata ta może nastąpić w dwojaki sposób.

Każdy, jakiegokolwiek bądź rodzaju grzech śmiertelny od razu zrywa przyjaźń z Bogiem, odchodzi też natychmiast łaska uświęcająca Ducha Świętego. Tak samo każdy śmiertelny grzech przeciw miłości, każde szczególne przestępstwo przeciw szczególnej łasce miłości, niszczy miłość. Tak na przykład niesprawiedliwy postępek, którym wyrządzamy krzywdę bliźniemu, jeśli popełniasz go z zastanowieniem albo z rozmyślną złą wolą, niszczy miłość bliźniego, a więc i miłość Boga, bo ta dwojaka miłość przychodzi i odchodzi nierozłącznie, jedna z drugą. Podobnie kiedy ktoś daje fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu albo zadaje zabójczy cios jego dobremu imieniu, także niszczy w sobie miłość Boga. Tak samo obmowa (mówienie o bliźnim bez koniecznej potrzeby zgodnie z prawdą rzeczy złych) – choćby nie doszła do rozmiarów fałszywego świadectwa, a ograniczyła się tylko do tego nicowania, kąsania, ogryzania i upartego, jakby po kawału, obrywania jego dobrej sławy – również stopniowo i powoli niszczy miłość bliźniego. Przy czym nie samo tylko osobiste dopuszczanie się obmowy powoduje taki skutek; dobrowolne godzenie się na obmowę dokonywaną przez innych – ten nienasycony, powiedziałbym świerzb uszu i ciekawość słuchania, która dla drugiego człowieka staje się pokusą do mówienia złego – także prowadzi do niego prowadzi. Słuchanie obmowy jest taką samą obmową jak obmawianie samemu.

Jeśli więc w którymkolwiek w wymienionych sposobów świadomie i dobrowolnie zgrzeszymy przeciwko miłości, z całą pewnością miłość tę utracimy. Pamiętajmy o słowach Ducha Świętego: My wiemy, że jesteśmy przeniesieni ze śmierci do życia, ponieważ miłujemy braci. Kto nie miłuje trwa w śmierci. Każdy, kto nienawidzi brata swego, jest zabójcą: a wiecie, że żaden zabójca nie ma życia wiecznego w sobie trwającego. Jeśliby kto rzekł: miłuje Boga, a brata swego nienawidził, kłamcą jest; bo kto nie miłuje brata swego, którego widzi, jakże może miłować Boga, którego nie widzi? (1 J 3, 14-15; 4, 20).

 

Przewodnik życia w Duchu Świętym; Henry Kard. Manning

Tradycja

Często nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy wielkimi beneficjentami tradycji, bo to tradycja nas identyfikuje jako ludzi, jako społeczeństwo i naród.

Wielu z nas zapytanych czy zna jakąś tradycję odpowiedziałoby twierdząco. I chociaż niekoniecznie wszyscy pytani znaliby definicję tradycji, to każdy potrafiłby jakąś wymienić.  Dla jednych byłyby to tradycje narodowe, dla innych religijne, a jeszcze innych rodzinne. Każdy jednak mówiąc o tradycji przywoływałby w pamięci przeszłość, bo powszechne rozumienie tradycji wiąże ją z historią.

Procesja Bożego Ciała w małym miasteczku. Michał Elwiro Andriolli.

Można zadać pytanie, co zasługuje na to by stać się tradycją? Nie ma jednak na to prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Może to być coś ważnego, albo coś, co wydobywane z zakamarków pamięci wywołuje uśmiech na naszej twarzy. Może to być zdarzenie, spotkanie a może to być smak czy zapach jakiejś potrawy, która przygotowywana przez kogoś nam bliskiego i podawana w określonych okolicznościach zapada w naszą pamięć. Jest to coś,  co przenosi nas w przeszłość . Jeśli nasze uczucia  towarzyszące temu zdarzeniu są silne, to pragniemy wracać do tych wrażeń starając się je odtwarzać w nowej rzeczywistości, aby przez powtarzalność nadawać im sens istnienia w naszym życiu.

Tak często sami zaczynamy tworzyć nasze własne, małe tradycje: organizujemy spotkania bliskich nam osób w konkretnym czasie, przygotowujemy specjalne potrawy tylko na te okazje, wykonujemy ozdoby mieszkania lub stołu, albo przygotowujemy niespodzianki. Okazuje się, że w tym zabieganiu, pośpiesznym życiu, nieustannym potwierdzaniu własnej wartości, w życiu pełnym zadań i rywalizacji potrzebujemy punktów odniesienia dla naszych działań, potrzebujemy wiedzy kim jesteśmy. Bez tej wiedzy wkrada się do naszego życia chaos. Potrzebujemy pielęgnowania pamięci o naszych bliskich, niejednokrotnie wielkich bohaterach, o których dowiadujemy się często bardzo późno. Potrzebujemy rodzinnych spotkań, bo to rodzinne tradycje pokazują siłę naszych rodzin. Czasem trudne koleje ich losów dają nam przykład męstwa, honoru i patriotyzmu, kształtują naszą wrażliwość i uczą mądrości.

Zwyczaje przekazywane z pokolenia na pokolenie umieszczają nas w historii zdarzeń. Podobnie też, kultywowane tradycje szkół, do których uczęszczamy wpisują się w naszą kulturę osobistą. To tradycje inicjowane przez naszych przodków uczą nas historii naszego narodu i kraju, uczą nas patriotyzmu. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy wielkimi beneficjentami tradycji, bo to tradycja nas identyfikuje jako ludzi, jako społeczeństwo i naród. Obowiązkiem więc jest pamięć o naszych przodkach, ale też obowiązkiem jest tworzenie nowych tradycji, aby wracając do wydarzeń minionych, bliskich naszym czasom, zachowywać je dla przyszłych pokoleń. Wychowywani w różnych rodzinach czy wspólnotach przejmujemy ich sposób przeżywania świąt narodowych, regionalnych, religijnych czy rodzinnych, często te rodzinne ubogacając czymś nowym. Każde z tych świąt ma swoją tradycję, każde wprowadza do naszego życia inną atmosferę. Różnorodność  tradycji ubogaca nasze życie pod każdym względem, jest też naszą wizytówką w świecie. Niektóre też tradycje przenosimy na grunt innych krajów.  Ozdabianie choinki i budowa żłóbka dla Małego Jezusa zawędrowały za przyczyną Papieża Jana Pawła II do Rzymu i stały się we Włoszech tradycją. I chociaż Jan Paweł II odszedł wiele lat temu – tradycja jest nadal kultywowana. Mamy też przykład tradycji Orszaku Trzech Króli, który z roku na rok jest coraz bardziej popularny i z zaangażowaniem wielu ludzi i całych rodzin kultywowany. Wiele też tradycji związanych z przeżywaniem świąt religijnych wyróżnia nas jako naród na tle Europy i świata. Celebracja Wigilii w Polsce ma wyjątkowy charakter. Nigdzie w świecie nie ma takiej atmosfery Świąt Bożego Narodzenia jak w Polsce, mówią o tym nie tylko osoby wierzące, ale też obojętni religijnie. To nas wyróżnia we współczesnym świecie i jednocześnie identyfikuje w pozytywnym znaczeniu. Pamiętamy też jak trudno było nam przeżyć ostatnie Święta Zmartwychwstania Pańskiego, bez święcenia palm w Niedzielę Palmową, bez osobistego uczestnictwa w Triduum Paschalnym, bez święcenia pokarmów i rodzinnych spotkań.  Alienacja fizyczna i duchowa. Każdy kto wcześniej przeżywał duchowo  te Święta – teraz czuł pustkę i smutek. Wystarczy przywołać tamtą atmosferę, aby pojąć znaczenie i wartość tradycji, tak w życiu osobistym, religijnym jak i społecznym. Chociaż nowe technologie cyfrowe przyszły nam z pomocą transmitując w TV Msze Św. i nabożeństwa, funkcjonujące bez zarzutu media społeczne dawały możliwość kontaktów z bliskimi – to były to tylko spotkania wirtualne, bez wyczuwalnej ciepłej atmosfery, bez uścisku rąk czy pocałunku. Niby wszystko było podobnie a jednak inaczej, bo sposób kultywowania tradycji został  zmieniony – na czas pandemii. Dbajmy więc o tradycje, nie żałujmy własnego czasu i zaangażowania w jej kultywowanie, bo to jest też wyrazem naszego człowieczeństwa.

Elżbieta K.

Wielkanoc 2021

Arrasy z Muzeum Watykańskiego

Trudne czasy wymagają od nas wysiłku, potrzebna jest praca aby nie tracić nadziei. Aby zachować wiarę i ufność w Boże miłosierdzie potrzebne jest większe zaufanie Bogu i jego wyrokom, które nas dotykają. Niechaj tegoroczne Zmartwychwstanie pobudzi nasze zaufanie w Bożą sprawiedliwość i będzie źródłem potrzebnych łask na kolejny rok dla nas i naszych bliskich.

Życzą Grażyna i Rafał

Patron Internetu

Święty Izydor z Sewilli urodził w Kartagenie mieście w Hiszpanii nad Morzem Śródziemnym, ok. 560 roku. Rodzina jego w czasie wojen uciekła do Sewilli gdzie osiadła na stałe. Ojciec jego Sewerian pochodził ze znakomitej rodziny rzymsko-hiszpańskiej blisko powiązanej z królami wizygockimi(panującymi ówcześnie na obszarze dzisiejszej Hiszpanii). Jego dwaj starsi braci Leander i Fulgencjusz oraz siostra Florentyna są również świętymi Kościoła Katolickiego.

Św. Izydor

Izydor został wcześnie osierocony i wychowaniem młodszego rodzeństwa zajął się najstarszy brat Leander który był wówczas biskupem Sewilli. Jak podaje tradycja Izydor nie przykładał się do nauki i chętnie uciekał z zajęć lekcyjnych.

W 599 roku umiera św. Leander i na stolicę biskupią zostaje wybrany Izydor.

Wspierając brata w zarządzaniu biskupstwem poznał jej potrzeby i dlatego też jedną z najważniejszych rzeczy jaką pozostawił po sobie, jest uporządkowanie spraw kościelnych. Zwracał uwagę na dyscyplinę wśród duchowieństwa, dopracował przepisy liturgiczne, i dbał o poziom wykształceni kleru i ludzi świeckich – starał się aby w każdej diecezji powstała szkoła przykatedralna(były to pierwowzory dzisiejszych seminariów duchowych jak również uniwersytetów).

Był inicjatorem i kierował dwoma synodami w Sewilli w 619 roku oraz w Toledo w 633 roku. Przyjęto na nich ułożony symbol wiary odmawiany w całej Hiszpanii oraz ujednolicono liturgię.

Przez współczesnym uznawany był za „najbardziej uczonego człowieka swoich czasów”. Uczeń jego, święty Braulion wymienia dwadzieścia dzieł napisanych przez biskupa Sewilli. Wśród nich są wykłady wiary, zwalczanie arianizmu, opisana historia Gotów i Wandalów którzy wówczas panowali w Hiszpanii. Do najważniejszego jego dzieła należą „Etymologii, czyli początków, ksiąg dwadzieścia”, De ordinare creatorum, i De natura rerum(tytuły są w języku łacińskim, gdyż na język polski dzieła te nie zostały przetłumaczone)– jest to, mówiąc dzisiejszym językiem encyklopedia wiedzy o świecie. Zebrane i uporządkowane informację których źródłami byli Ojcowie Kościoła, autorzy antyczni, oraz podręczniki z różnych dziedzin wiedzy. Są tam cytaty autorów starożytnych i wczesnochrześcijańskich, których dzieła i poglądy często znane są jedynie z tego opracowania. Etymologie zawierały w sobie informację z dziedziny siedmiu sztuk wyzwolonych jak również z wiele naukowych i para-naukowych faktów i teorii, zaczynając od Pisma Świętego poprzez przyrodoznawstwo, medycynę aż po architekturę, rolnictwo, sztukę wojenną i nawigację. Przez całe średniowiecze był to podstawowy podręcznik szkolny. Nawet w okresie Renesansu był używany i można znaleźć odwołania do jego informacji. Dzięki Izydorowi utrwaliło się przekonanie o encyklopedycznym charakterze wiedzy ludzkiej, która kumuluje się dzięki pracy poprzednich pokoleń.

Kolejnym dziełem pozostawionym przez świętego biskupa z Hiszpanii jest kronika dziejów świata doprowadzona do czasów jemu współczesnych.

Innymi utworami są zbiory sentencji oraz pisma dydaktyczne. Niestety nie zachowały się żadne kazania świętego Izydora, natomiast korespondencja przetrwała w okrojonym kształcie.

Przez cały czas swoje go urzędowania miał szeroko otwarte serce dla biednych i pokrzywdzonych. Pod koniec jego życia trudno było dostać się do jego domu w Sewilli gdyż tłumy biednych, kalek i żebraków stale przebywały w jego posiadłości.

Jednym z zadań któremu poświęcił się ze szczególną uwagą było pragnienie nawrócenia na katolicyzm ariańskich Gotów żyjących na półwyspie Iberyjskim. Dokonał przeredagowania ksiąg liturgicznych znanych dzisiaj jako ryt mozarabski.

Był fundatorem wielu klasztorów, kościołów, szkół i bibliotek.

Okoliczności śmierci były równie niezwykła jak i życie o dorobek świętego biskupa. Mając świadomość zbliżającej się śmierci, kazał zanieść się do katedry, gdzie w obecności swoich biskupów pomocniczych, kapłanów i ludu zdjął szaty biskupie i założył wór pokutny, głowę posypał popiołem i odbył spowiedź publiczną. Błagał o odpuszczeni win i zaniedbań oraz prosił o modlitwę w swojej intencji. Przyjął Komunię Świętą pod dwiema postaciami, pożegnał się ze wszystkimi pocałunkiem pokoju i kazał zanieść się do swojego pokoju. Zmarł po 4 dniach – 4 kwietnia 636 roku w Sewilli.

Pochowany został obok św. Leandera i św. Florentyny – swojego rodzeństwa. W 1063 roku szczątki jego przeniesiono do Leonu gdzie spoczywają do dnia dzisiejszego.

Kanonizacja dokonana została formalnie 1598 roku. W roku 1722 papież Innocenty XIII ogłosił świętego Izydora Doktorem Kościoła.

Św. Izydor uznawany jest za patrona programistów i internautów, gdyż, jak się uważa, stworzył pierwszą w dziejach bazę danych, ponieważ najbardziej znane dzieło świętego – Etymologiarum libri XX seu Origines – uporządkowany zbiór wiadomości z różnych dziedzin wiedzy i życia oraz umiejętności praktycznych, ułożony został podobnie, jak współczesne bazy danych.

 

Modlitwa przed użyciem internetu

Wszechmocny i wieczny Boże, Który stworzyłeś nas na Twoje podobieństwo i poleciłeś nam szukać, przede wszystkim, tego co dobre, prawdziwe i piękne, szczególnie w Boskiej Osobie Twego Jednorodzonego Syna, Pana naszego Jezusa Chrystusa, pomóż nam, błagamy Ciebie, przez wstawiennictwo św. Izydora, biskupa i doktora, abyśmy podczas naszych wędrówek w internecie kierowali nasze ręce i oczy tylko na to, co podoba się Tobie i traktowali z miłością i cierpliwością wszystkie te osoby, które spotkamy, przez Chrystusa Pana naszego. Amen.

Święty Izydorze, módl się za nami!

 

TEKST BYŁ OPUBLIKOWANY W MIESIĘCZNIKU „MISERICORDIA” SANKTUARIUM MIŁOSIERDZIA BOŻEGO W OŻAROWIE MAZOWIECKIM W kwietniu 2020 ROKU.

Duch wolności

Nie może posiadać prawdziwego ducha wolności ten, kto Bogu nie służy w duchu wspaniałomyślności. To zaś nie jest tak trudne do rozpoznania; jeśli więc spostrzeżemy, że tej wspaniałomyślności oraz starania się o nią nam brak, możemy być nieomylnie pewni, że to coś które się ubiera w maskę wolności ducha jest w rzeczywistości czymś innym, bardzo niepożądanym. Naszym sprawdzianem więc będzie zasada, że gdzie nie ma wspaniałomyślności, tam nie ma wolności ducha. Jedno z drugim chadza w parze. A choć niekiedy na skutek wyjątkowych doświadczeń wewnętrznych może nam nasza wspaniałomyślność względem Boga nie przynieść pożądanej wolności ducha, to przecież nigdy się nie zdarzy by ta wolność zaistniała bez wspaniałomyślności.

Duch Jezusa jest duchem wolności. Niemal w przysłowie u chrześcijan weszło powiedzenie Pisma św., że gdzie duch Boży tam wolność. Gdy po raz pierwszy powiał ten duch po świecie, stał się hasłem do wyzwolenia z więzów trwogi i ciemnego zabobonu, które zaciążyły nad pogaństwem, z ucisku, zwątpień i upodlenia zmysłowego greckich i rzymskich niedowiarków, z niewoli formalizmu i pozytywnych przepisów, które przygotowały Żydów na przyjście Zbawiciela. Jest to duch wolności dlatego także, iż głosi prawo miłości. Wolność ta jest wypływem nieskończonych zasług Najświętszej Ofiary przez wzgląd na Bóstwo Chrystusowe.

Słusznie możemy stąd wnosić, że ta sama wolność winna ożywiać nasze najzażylsze stosunki z Bogiem i wyciskać swe piętno na wszystkich przejawach życia duchowego: tak też istotnie rzecz się przedstawia. Albowiem wolność chrześcijanina polega na pozbyciu się grzechu, upadlającego naszą naturę i burzącego szacunek dla własnej osoby. Grzech bowiem jest pełen przewrotności i strasznego tyraństwa nad swymi niewolnikami, nade wszystko zaś obraża Boga, nieskończenie dobrego. Wolność ta głosi wyzwolenie od plag grzechowych, jak gniew Boży, piekło i śmierć nieszczęśliwa. Przy tym jest ona oswobodzeniem od światowości, to znaczy, od kajdan przykuwających serce do rzeczy światowych, od natłoku światowych myśli, od niskich dążności i od łańcucha gorzkich rozczarowań, czekających miłośników świata. Ona kładzie kres niewoli u innych ludzi, gdyż każde prześladowanie zamienia w nową zasługę, każde oszczerstwo w słodki rys podobieństwa z Jezusem, słowem, rozpoczyna w nas dzieło, które się dokona wraz z ostatnim naszym tchnieniem, dzieło oswobodzenia od względów ludzkich. Lecz nade wszystko, oznacza ona uwolnienie od samego siebie; bo jakże mógłby wyzwoleniec Chrystusa popadać w niewolę u samego siebie? Być wolnym od małostkowości, od samolubstwa, od tajonej nikczemności, od zmory wstydu przed samym sobą – znaczy być wolnym naprawdę, tak jak nie jest wolnym nikt inny.

Jednym słowem, wolność ducha nie polega więc bynajmniej na wyzbyciu się względu na Boga ani lekkomyślności w spełnianiu obowiązków duchowych, ale jedynie na oderwaniu się od stworzeń. Wolność i to oderwanie – to jedno. Ten jest wolny, kto oderwany od stworzeń i nikt inny. Rzeczą zaś jasną jest, że do tego oderwania się konieczna jest wspaniałomyślność, gdyż wspaniałomyślność polega na oderwaniu się od stworzeń kosztem wielu wysiłków i ofiar dla miłości Stwórcy

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber