Intencja pracy wewnętrznej

Całą rzecz można ująć w ten sposób. Dwa są poglądy na sprawę naszego postępu: jeden wychodzi z własnej korzyści, drugi – z pragnienia woli Bożej. W tych dwu poglądach (cóż bowiem wpływowszego w życiu nad poglądy?) rozchodzą się drogi błędu i roztropności. Skoro człowiek jako główny cel swego życia położy własne udoskonalenie, każdy jego następny krok będzie fałszywy. Jeśli zechce pracować nad sobą, jak rzeźbiarz wykuwający swój posąg, każdy cios dłuta będzie zniekształcał jego zarysy i nowe odkrywał usterki. Brak będzie prostoty w jego zamiarach oraz prawdy w jego dążeniach. Jeżeli rachunek sumienia szczegółowy, swoje zasady życiowe i swe praktyki pokutne pojmie jako zwykłe zabiegi lecznicze, jeżeli swe życie wewnętrzne pojmie jako szkółkę poprawczą i całe swe życie ukształtuje wedle modnej teorii o samodoskonaleniu się wówczas cała jego asceza będzie tylko systematyczną gloryfikacją własnej swej woli. Wtedy też nigdy nie wyrośnie na męża duchowego, sięgając w najlepszym wypadku miary człowieka uczciwego. A jednak jakże rozpowszechniony jest ten nieszczęsny punkt wyjścia, nawet wśród osób, żyjących w samym sercu organizmu tak nadprzyrodzonego, jak Kościół katolicki.

Kto natomiast za punkt wyjścia w swoim życiu duchowym obierze wolę Bożą, ten we wszystkim spuszcza się na Boga, sobie zachowując tylko pilność i wierne współdziałanie. Taki człowiek kroczy tam, gdzie wiedzie go Bóg, a własnych dróg nie szuka. Wzorem, na którym się kształci, jest mu Jezus. Jego pragnieniem jest podobać się Bogu, wszystkie też jego czyny płyną z miłości. Własne niepowodzenia nie dziwią go, ani trapią. Jeśli się smuci jakąś niedoskonałością, to nie dlatego że ona kazi jego charakter, lecz że nie podoba się Bogu. Sakramenty i szkaplerze, koronki i medaliki, relikwie i obrzędy liturgiczne, wszystko to mieści się doskonale w jego systemie, gdzie czynniki przyrodzone spływają w przedziwną harmonię z nadprzyrodzonymi. Upodobanie Boga spoczywa zawsze na ludziach pokornych i zdążających drogą podobania Mu się jak najbardziej. Wówczas i człowiek może być spokojny i ufnie patrzący w przyszłość mimo swoich upadków. W jego sercu mieszka wesele o powodzenie bez końca. Bóg jest mu ojcem. Natomiast rzemieślnik własnej doskonałości wciąż spotyka się z niepowodzeniem w swej pracy, bo albo postępuję ona zbyt wolno, albo też co zarobi z jednej, to traci z drugiej strony, albo wreszcie u swego otoczenia spotyka się ze zgorszeniem z powodu zbyt budującego zachowania się, a ponieważ u człowieka tego pokroju ludzkie uznanie stanowi koronę cnoty, więc też doznaje on gorzkiego rozczarowania. Dlatego jest zaniepokojony, chmurny i biadający nad każdym upadkiem. Jego serce wzbiera goryczą posągu walącego się w gruzy.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

Ci, którzy zdradzili

Problem polega na tym, że „robienie właściwych rzeczy” nie było oparte na żadnych moralnych podstawach wolności myśli, słowa, wyboru czy cielesnej suwerenności. Zamiast tego robienie właściwych rzeczy polegało na podążaniu za stadem.

Tłumaczenie: AlterCabrio – ekspedyt.org

O zdradzie ze strony instytucji, współpracowników i członków rodziny „przejętych i kontrolowanych przez strach, wstyd, pychę i chciwość”.

„Rozumiem, że wielu uważało, że postępują słusznie, nie tylko pozwalając na wstrzyknięcie sobie niesprawdzonej eksperymentalnej technologii genetycznej, ale także zmuszając, zawstydzając, zastraszając i dyskryminując tych, którzy tego nie zrobili.

Problem polega na tym, że „robienie właściwych rzeczy” nie było oparte na żadnych moralnych podstawach wolności myśli, słowa, wyboru czy cielesnej suwerenności. Zamiast tego robienie właściwych rzeczy polegało na podążaniu za stadem”.

W zeszły piątek miałem przyjemność uczestniczyć w prezentacji dr Jordana Petersona. Dr Peterson obszernie mówił o swoich 12 Zasadach Życia, traktacie, który zachęca i pomaga nam być lepszymi istotami ludzkimi. W całej jego prezentacji jedno słowo przykuło moją uwagę. Słowo – zdrada. To słowo głęboko we mnie rezonowało i przemawiało do źródła mojego gniewu, urazy i niepokoju o przyszłość. Zastanawiając się nad ostatnimi trzema latami, stało się dla mnie jasne ilu zdrad doświadczyliśmy:

– Nasze rządy i wybrani przedstawiciele nas zdradzili.

– Zdradzili nas nasi sędziowie i ci, którzy stoją na straży praworządności i naszej Karty Praw i Wolności.

– Nasza policja, wojsko, prokuratorzy generalni i wszyscy, którzy przysięgali nas bronić, zdradzili nas.

– Zdradzili nas nasi lekarze, pielęgniarki, urzędnicy służby zdrowia i farmaceuci.

– Nasze agencje regulacyjne, które są odpowiedzialne za przestrzeganie etycznych praktyk medycznych, zdradziły nas.

– Nasze media głównego nurtu, które rzekomo są niezależne i poszukują prawdy, zdradziły nas.

– Nasze instytucje akademickie, które twierdzą, że są źródłem szkolnictwa wyższego, zdradziły nas.

– Nasi przywódcy religijni, którzy zamknęli miejsca kultu, zdradzili nas.

– Zdradziły nas nasze instytucje finansowe, które obiecały chronić nasze oszczędności.

– Nasza rodzina, przyjaciele i współpracownicy, którzy włączyli się w przymus, zawstydzanie i dyskryminację niezaszczepionych, zdradzili nas.

– A ci, którzy godzili się na przymus, bo chcieli podróżować, grać w hokeja, czy iść do pubu, zdradzili własną suwerenność cielesną oraz indywidualne prawa i godność.

Problem ze zdradą polega na tym, że trudno jest odzyskać zaufanie raz zdradzone. Niechętnie powierzam swoje bezpieczeństwo tym instytucjom, agentom, profesjonalistom, współpracownikom i członkom rodziny. Pokazali mi, że można ich przejąć i kontrolować przy pomocy strachu, wstydu, pychy i chciwości.

Rozumiem, że wielu uważało, że postępują słusznie, nie tylko pozwalając na wstrzyknięcie sobie niesprawdzonej eksperymentalnej technologii genetycznej, ale także zmuszając, zawstydzając, zastraszając i dyskryminując tych, którzy tego nie zrobili. Problem polega na tym, że „robienie właściwych rzeczy” nie było oparte na żadnych moralnych podstawach wolności myśli, słowa, wyboru czy cielesnej suwerenności. Zamiast tego robienie właściwych rzeczy polegało na podążaniu za stadem.

Sugeruję, że nasze społeczeństwo łatwo wpadło w stan systemowej zdrady właśnie dlatego, że utraciło swój moralny fundament. Zaufanie nie zostanie łatwo przywrócone do czasu, gdy wspólnie obronimy, a następnie będziemy żyć zgodnie z systemem wartości, który szanuje indywidualne prawa i wolność oraz godność tego ciała danego przez Boga. Do tego czasu należy mieć się na baczności.

Zdradzili wszyscy czyli o utracie fundamentu moralnego

 

Cztery dary Ducha Świętego

Są między siedmioma darami takie, które uświęcają umysł; przez te dary Duch Święty tworzy Doktorów Kościoła. Wiara jest jak słońce, teologia zaś to jakby promienie z tego słońca wychodzące. To wielkie promieniowanie wiary polega po części na tym, przeciwko czemu świat szturmuje jako dogmatowi – to nazywa się teologią dogmatyczną; po części na tym, czego świat nie rozumie – to nazywa się teologią mistyczną; po części na tym, czego świat nienawidzi – to nazywa się teologią ascetyczną; po części wreszcie na tym, co świat bezustannie gwałci – to nazywa się teologią moralną. Te cztery wielkie obszary prawdy Bożej uprawiane są w Kościele przez ludzi, których do tego dzieła oświeca i uświęca Duch Święty. Mężowie tacy jak św. Atanazy, św. Augustyn, św. Leon, św. Anzelm z Canterbury, św. Tomasz z Akwinu, św. Bonawentura, św. Bernardyn Sieneński, św. Alfons i cała rzesza innych, którzy choć nie zostali kanonizowani na ziemi, są przecież Świętymi w niebie – wszyscy oni byli oświęceni przez Ducha Świętego czterema darami, które udoskonalają umysł, a byli oświęceni dla oświecenia Kościoła. Każdy z nich wedle rodzaju daru, jaki w dominującej mierze w nim działał – czy był to dar umiejętności, rady, rozumu czy mądrości – uprawiał i podawał dalej naukę prawdy: dogmatycznej, mistycznej, ascetycznej, bądź moralnej.

Możemy tu też zaliczyć Papieży, którzy ustanawiali prawa Kościoła. Święte prawo kanoniczne – choć zawsze byli ludzie, którzy upartą wolą i ciasnym umysłem przeciw niemu powstawali – to najszlachetniejsze, najwyższe i najczystsze prawodawstwo, jakie rodzaj ludzki kiedykolwiek znał i posiadał. Prawodawstwo Kościoła to mądrość i sprawiedliwość w najwyższym na tej ziemi stopniu doskonałości.

I tu w pełnym świetle ukazuje się różnica pomiędzy Kościołem a światem. Nauczyciele i prawodawcy świata mogą być ludźmi wcale nie uświęconymi – nauczycieli i prawodawców Kościoła tworzy Duch Święty. Wśród tych uczonych, którzy są dzisiaj nauczycielami świata, jest wielu takich, co jawnie zaprzeczają istnieniu Boga; a przecież żyjemy w wieku, w którym ludzie jak nigdy dotąd chełpią się swoją kulturą umysłową, oświeceniem przez naukę i czym tam jeszcze, nie wiem. Jest to jednak kultura umysłowa, której tytułem do dumy jest niepodleganie Bogu i rozwód z uświęceniem woli. Cała potęga „postępu” i „nowoczesnej cywilizacji” skupia dziś wszystkie swoje wysiłki na tym, by osiągnąć cztery rzeczy: wyrugowanie Boga z nauki; wykreślenie Jego imienia z całego wychowania, poczynając od szkoły najwyższej aż po najniższą; wykluczenie Objawionego Prawa Bożego z całego porządku publicznego społeczeństw; a wreszcie wykluczenie Go z całego obszaru ludzkiej kultury umysłowej. Cóż więc dziwnego, że apostołowie, prorocy, uczeni w piśmie i faryzeusze tej nowoczesnej cywilizacji tak się wzburzyli, że wzbili pod niebo takie tumany kurzu, gdy tylko ogłoszony został Syllabus.

Duch Święty stwarza Świętych, i Duch Święty stwarza Doktorów, ale głupcy stwarzają sami siebie. A kim są ci, których Słowo Boże zalicza do głupców? To ci, którzy nie mają w sobie siedmiu darów Ducha Świętego albo ci, którzy, otrzymawszy je, nie chcą zrobić użytku z tych władz, które otrzymali; ci, którzy mając światłość Ducha Świętego i mogą przez nią nabyć mądrości i rozumu, wolą raczej dla próżnej pychy pogasić w sobie te dary. Używam słowa głupiec, bo go przede mną użyło Słowo Boże, a w Słowie Bożym wyraz głupiec znaczy tyle samo co grzesznik.

Mądrością i nauką głupi gardzą – to słowa samego Ducha Świętego. Kto przedkłada ten doczesny świat nad świat przyszły, ten naprawdę głupi robi interes. Kto mając w sobie skarby przewyższające wszystko co może dać człowiek, marnuje je jak hulaka i traci jak bankrut, ten doprawdy jest głupi.

 

Przewodnik życia w Duchu Świętym; Henry Kard. Manning.

Rozproszenie objawem lenistwa

Rozproszenie jest to grzech, który nie ma własnego ciała, ale zwykł czepiać się czegokolwiek. Działa on milczkiem i niełatwo go odkryć. Najzdradliwszą zaś cechą rozproszenia jest okoliczność, iż uchodzi on uwagi osoby rozproszonej nawet wówczas, kiedy bywa zawiniona. Natomiast jej skutki mają się całkiem odwrotnie do niepozornej powierzchowności. W ciągu kilku godzin zdoła ono wniwecz obrócić łaski, zdobyte mozolną pracą długich miesięcy lub owoc całych rekolekcji; przy tym szczególnie dlań sprzyjającym jest czas porekolekcyjny. Przyjrzyjmy się nieco, na czym ono polega. Po fakcie każdy się spostrzega, iż był rozproszony, lecz nie zawsze się wie, na czym ono rozproszenie polegało. Jakiś cień, leżący na duszy mówi mu, że coś tam nie było w porządku, lecz nie każdy umie ten nieporządek nazwać po imieniu.

Roztargnienie polega przede wszystkim na niespełnianiu pewnych spraw w swoim czasie, skutkiem czego jeden obowiązek depcze po piętach drugiego, a wszystkie razem stłoczone zamieniają się w jarzmo, pod którym stękamy i tracimy spokój ducha. Następstwem tego w większości przypadków jest, że brak nam czasu na wykonanie naszego dzieła tak, jak ono winno być zrobione: zbywamy ję czym prędzej, z jakimś nieświętobliwym pośpiechem, z pragnieniem raczej pozbycia się go niż sumiennego wykonania, bardzo niewiele myśląc o Bogu. Słynna zasada francuskiego męża stanu „Nie czyń tego dziś, co możesz odłożyć na jutro”, jakkolwiek przydaje się nieraz w roztropnym załatwianiu obowiązków światowych, to przecie niezmiernie rzadko ma zastosowanie bezpieczne w życiu duchowym. Niemniejsze zamieszanie mogłaby wprowadzić odwrotna zasada, którą miał postawić lord Nelson, iż należy każdą sprawę kończyć na kwadrans przed oznaczonym czasem. Właściwą zasadą jest spełniać wszystkie obowiązki po kolei, w miarę jak się nasuwają, bez pośpiechu a wytrwale, z oczyma utkwionymi w Boga. Nawet bez trzymania się jakiegoś jednostajnego, z góry nałożonego porządku, życie nasze codziennie zwykło sobie żłobić jakieś stałe łożysko, w którym każde zajęcie ma swój czas. Jeśli w tym kierunku będziemy współdziałali, unikniemy z jednej strony natłoku zapóźnionych zajęć, z drugiej zaś ujdziemy niebezpieczeństwu roztargnienia z powodu niezapełnionych chwil. Człowiek bez zajęcia nie może być ani człowiekiem szczęśliwym ani mężem duchownym.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

Stanowczość w wychowaniu

Należy wychowywać dzieci w pewnym rygorze i trzeba umieć poskramiać tę naturę, która zawsze przejawia skłonność do realizacji swoich upodobań, zamiast wypełniać obowiązki. W drobnych sprawach dnia codziennego można ocenić, do jakiego stopnia dziecko panuje nad sobą. Z drugiej strony, w wychowaniu też nie chodzi o to, żeby zrobić z dziecka ascetę czy spartanina, i nie w tym rzecz, żeby tresować dzieci jak zwierzęta. Otóż trzeba postępować w taki sposób, aby pomóc im należeć do Pana Jezusa, co pozwoli im powiedzieć Bogu „tak”, kiedy ich o coś poprosi, o jakieś wyrzeczenie, bo będą przyzwyczajone do okazywania Mu uległości.

Niestety zbyt często współczesne wychowanie jest godne pożałowania. Zaczęto przyzwyczajać dzieci do postaw egoistycznych, ponieważ rodzice za bardzo oddają się im na służbę i nie przyzwyczajają ich do poświęceń, nie zachęcają wystarczająco do myślenia o rodzeństwie, do myślenia o innych. Rodzice dzieciom pobłażają, są u nich na służbie, wypytują o to, czego pragną. Dziecko chce jeść, dostaje jeść. Chce pić dostaje pić. Chce wyjść na spacer, rodzice z nim wychodzą. Bez przerwy im usługują. Takie wychowanie jest absolutnie godne pożałowania. Rodzicom nie przychodzi do głowy, żeby dziecku powiedzieć: „Zrezygnuj z tego, powinieneś sobie tego odmówić”. Jeśli tylko dziecko czegoś chce, od razu to dostaje. Dzieci wychowane w ten sposób mają w życiu dorosłym wielkie problemy z myśleniem o innych ludziach, którzy są wokół nich. Myślą tylko o sobie. Nie przyjdzie im do głowy, żeby zająć się sąsiadem, kiedy na przykład jest chory, ponieważ nie nauczono ich myślenia o innych, zanim pomyślą o sobie. Dlatego dzisiaj tak wielu młodych ludzi ma poważne problemy z poświęceniem się dla innych. Nie nauczono ich odmawiania sobie czegokolwiek.

Rodzice powinni trzymać w ryzach swoje dzieci już w wieku dwóch, trzech, czterech pięciu lat. Jako chrześcijanie muszą oni wiedzieć, że ich dzieci są zranione. Noszą w sobie rany, jak każdy człowiek, pozostawione przez grzech pierworodny, tak że od razu widać kiełkujące w nich wady, egoizm, słabość.

A zatem rodzie nie powinni pobłażać wadom swoich dzieci. Nie powinni sprzyjać ich zachciankom, egoizmowi, pierwszym przejawom pychy. Nie powinni mówić o taki dziecku na przykład w ten oto sposób: „Och, jaki on zabawny, popatrzcie tylko, jaki żywy, jaki dziarski”. Tak, dziarski, bo nosi w sobie pierwsze oznaki pychy. Niedługo powiedzą, że to zaleta. Pobłażacie dziecku, pobłażacie tej wadzie, a później jego pycha stanie się jeszcze większa. Nie mówcie o nim: „Ach! ten malutki, będzie z niego rozrabiaka, zobaczycie”. Tak, piękny rozrabiaka! Być może jeszcze będziecie płakać z jego powodu, kiedy utrwali swoje złe przyzwyczajenia i złe skłonności. Należy kochać w swych dzieciach to, co pochodzi od Boga, a nie od diabła, nie od grzechu, nie to, w czym przejawiają się ich złe skłonności.

 

Życie duchowe; abp Marcel Lefebvre; Wyd. Te Deum Warszawa 2020

 

Korzyści z pokus

Jakie są korzyści z pokus? Z konieczności jestem zmuszony ograniczyć się tylko do wskazania niektórych z nich. Przede wszystkim pokusy doświadczają nas, a cała nasza wartość pokazuje się dopiero w doświadczeniu. Nasze wypróbowanie jest ową rzeczą, o którą tak zabiega Bóg, i ono to jedynie daje nam znajomość siebie. Pokusy pogłębiają w nas pogardę do świata niemal równie skutecznie, jak słodycz, którą nam Bóg zsyła na modlitwie; a jakże trudno jest wzgardzić prawdziwie światem i jak bardzo w rzeczywistości go jeszcze kochamy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy! Jakże więc cenić sobie winniśmy wszystko, cokolwiek pogłębia prawdziwy i stanowczy rozbrat z tym kłamliwym światem! Pokusy następnie dostarczają nam sposobności do zasług, zwiększają miłość bożą ku nam i naszą względem Boga, a prze to i przyszłą naszą chwałę z Bogiem. W ogniu pokus ponosimy karę za popełnione grzechy, co dla nas jest rzeczą pożądaną, albowiem pięć minut dobrowolnego cierpienia na ziemi równoważy pięć lat spóźnionych męczarni w czyśćcu. Pokusy zastępują nam czyściec, gdyż oczyszczają nas, byśmy się mogli okazać przed Boskim obliczem, a tak zbytecznymi czynią ognie czyśćcowe. One przygotowują nas na pociechy duchowe, a może nawet nam je zaskarbiają. Św. Filip zauważa, iż Bóg po mrokach nocy darzy nas blaskiem dni i tę kolejność zachowuje przez cały czas trwania naszego życia. A czyż można wypowiedzieć słowami, co to za szczęście doznawać Bożej pociechy? Czyż dusze, które jej zaznały, nie są zmuszone o tym zamilczeć, ponieważ brak im słów, którymi mogłyby wyrazić swe szczęście? A przecież prawdopodobnie, gdyby pokusy nie było, to również i pociecha nie wstąpiłaby w serce nasze, a gdyby wstąpiła, to kto wie, czy umielibyśmy z niej korzystać, jak należy. Dopiero w upale pokus nabyliśmy umiejętności rozkoszowania się nią bez szkody i radowania się z niej bez osłabnięcia wskutek jej nieziemskiej słodyczy.

Pokusy uświadamiają nam naszą słabość, a tak uczą nas pokory; czyż mógłby nasz Anioł Stróż skuteczniej to zdziałać przy całej różnorodności swych przyjacielskich posług? Książęcy przyjaciel, który nam jest więcej niż bratem! Nie mówię tych słów z lekceważenia niewysłowionej dobroci tego, który nie opuszcza mnie nigdy, zagubionego jak pyłek w pustyni wszechświata, którego dobrodziejstwa, zakryte dotychczas przede mną, rozbłysną mi nagle, jak tysiąc słońc, gdy mnie doprowadzi do niebieskiej ojczyzny i którego miłość dla mnie nie zgaśnie, lecz się rozpali jasnym płomieniem, skoro po zmartwychwstaniu ciał spotkamy się u niebiańskich podwoi! Lecz właśnie on niczego bardziej nie pragnie, jak mojej pokory, a pokusy dopomagają mu ziścić to pragnienie. One to wlewają nam to poznanie wartości łaski, którego brak na świecie więcej wyrządza złego w jednym dniu, aniżeli szatan przez całe stulecia. Łaska ma to do siebie, że wzrasta w miarę, jak się ją coraz bardziej ceni. Po prostu pomnaża się w nas podobnie jak te cuda, które sprawia żywa wiara, podczas gdy niedowiarstwo staje na przeszkodzie nawet cudom, które by sam Pan pragnął zdziałać. Pokusy utwierdzają nas w cnocie, bo są przyczyną, iż cnota głębsze w nas zapuszcza korzenie, a tak przyczyniają się do wielkiej łaski wytrwania w dobrem aż do końca. Jakżeby płytkie było nasze wyrobienie, gdyby nie one! O tym wnioskować możemy z płycizny duchowej tych, którzy nie przeszli jeszcze przez ciężkie pokusy. Kościół nie może nigdy spuścić się na nich w potrzebie. Stoją oni zawsze w rzędzie tych ludzi, od których się tak zarzekał św. Tomasz z Canterbury. Pokusy rozbudzają w nas czujność, a tak zamiast wtrącać w grzech – od grzechu ubezpieczają. One podniecają naszą gorliwość i rozpalają miłość, która wytrawia w nas próchno grzechów powszechnych i odkażają ropiejące, na wpół zagojone rany, które zostawił w nas grzech śmiertelny. W jednym porywie takiej miłości możemy dokonać dzieła równie wielkiego i wspaniałego jak poszczenie przez cały rok o chlebie i wodzie z codzienną dyscypliną. Pokusy wreszcie rozwijają naszą wiedzę o życiu duchowym, albowiem wszystko, co wiemy o sobie, o świecie, o szatanie i o cudach łaski Bożej, ujawnia się głównie przez pokusy i wzbogaca się doświadczeniem, nabytym niemal w równiej mierze podczas naszych upadków, jak czasu zwycięstw.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

Nadzieja w 2 Księdze Machabejskiej

 

Nadzieja to nie tkliwe czekanie na wybrankę – może niebiosa ją spuszczą jak mannę.

Nadzieja to nie czekanie na wybawcę np. politycznego, który przyjedzie na białym koniu.

Nadzieja – to nie „matka głupich”.

 

Czym jest nadzieja? Odsyłam do przeczytania ze Starego Testamentu 2 Księgę Machabejską. Genialne studium nadziei.

Wojciech Stattler Machabejczycy

2 Księga Machabejska odnosi się do ciężkich doświadczeń narodu wybranego, który w drugim wieku przed Chrystusem przechodzi pod władzę Seleucydów, doznaje prześladowań religijnych. Ciemiężcy próbują zhellenizować podbite tereny i wprowadzić religię pogańską. Żydzi doświadczają okrutnego terroru ale i zdrady swoich współbraci, którzy za cenę życia i lukratywnych posad godzą się na przyjmowanie pogańskich obyczajów zapierając się Prawa Bożego. Grupa prawowiernych Żydów pod wodzą Judy Machabeusza staje do walki z okupantem i deprawatorami prowadząc walkę partyzancką ale i stając do walki „w polu”. Ten czas terroru i walki o zachowanie wierności Bogu najpełniej jest czasem nadziei.

Oto przykład z życia. Kiedy zmuszano żydowską matkę i jej siedmiu synów do przekroczenia Prawa Bożego zadając im niebywałe tortury, oni nie zaparli się Boga. Jeden z synów tak mówił: „Ty zbrodniarzu odbierasz nam to obecne życie. Król świata jednak nas, którzy umieramy za Jego prawa, wskrzesi i ożywi do życia wiecznego”. (2 Mch 7,9)

Czwarty syn umierając mówił: „lepiej jest nam, którzy giniemy z ludzkich rąk, w Bogu pokładać nadzieję”. (2 Mch 7,14)

Tak, nadzieja ma korzeń w Bogu. W Nim nasze życie ma sens na dziś i na wieczność. To Bóg stwarza człowieka i ma moc go wybawić z największej opresji, jeśli nie tu na ziemi, to da nam w niebie miejsce godne poniesionej ofiary dla Niego.

Nadzieja narodu wybranego zasadzała się na prawdzie. Lud wiedział, że zgrzeszył ciężko odwracając się od Boga ale wierzył w Boże miłosierdzie, w Bożą wierność obietnicom danym ich ojcom.

Szósty syn tak mówił konając: „Nie oszukuj na darmo sam siebie! My bowiem z własnej winy cierpimy, zgrzeszywszy przeciwko naszemu Bogu. Dlatego też przyszły na nas tak potworne nieszczęścia.  Ty jednak nie przypuszczaj, że pozostaniesz bez kary, skoro odważyłeś się prowadzić wojnę z Bogiem”. (2 Mch 7, 18-19)

I tak umierali wszyscy synowie i matka: pełni ufności w Panu.

Na cierpieniu wiernych Żydów, na krwi ofiar terroru okupacyjnego, na modlitwie przebłagalnej i nadziei pokładanej w Bogu wyrosło powstanie Judy Machabeusza i niosło wolność od agresora i wolność ducha – powrót do synostwa Bożego.

Lud błagał Boga o zmiłowanie a kiedy Bóg gniew swój zamienił w litość nad swoim ludem to Juda stojąc na czele oddziałów „już był dla pogan niezwyciężony”. (2 Mch 8,5) (

Przed walką z Nikanorem tak Juda zagrzewał swoich żołnierzy: „Oni ufność pokładają w broni a także w śmiałości swojej – powiedział – my zaś ufamy wszechmocnemu Bogu, który może zarówno tych, którzy idą przeciw nam, jak i cały świat wywrócić jednym skinieniem”. (2 Mch 8, 18)

Przypominał Juda swoim żołnierzom wiele znaków Bożej Opatrzności w dziejach narodu. „Kiedy ich napełnił odwagą i sprawił, że byli gotowi złożyć życie za prawa i ojczyznę […] kazał przeczytać świętą księgę i dał hasło: ‘Z Bożą pomocą!’”. (2 Mch, 8, 21-23)

Peter Paul Rubens Tryumf Judy Machabejczyka

I zwyciężyli wroga. W drugiej odsłonie walki z Nikanorem zagrożenie dla Żydów było ogromne. Bali się nie tylko o bliskich ale przede wszystkim o Świątynię – miejsce przebywania Boga. Juda Machabeusz miał jednak „niezmienną ufność i pełną nadzieję, że uzyska pomoc od Pana”. (2 Mch 15,7) Prosił swoich żołnierzy, że kiedy poganie będą nacierać, „żeby wtedy pamiętali o pomocy Nieba” (2 Mch 15,8) a oni „walcząc rękoma, sercem zaś modląc się do Boga” (2 Mch 15,27) – zwyciężyli.

Możemy, analizując krótki fragment z dziejów narodu wybranego, powiedzieć o nadziei, że jest darem Boga, darem jego miłującej wierności, że nawet kiedy Żydzi sprzeniewierzali się swemu wybraństwu, prawu Bożemu, swojej tożsamości, to Bóg oczekiwał na ich opamiętanie, pokutę i powrót. Wzbudzał także w narodzie ludzi, którzy w Bogu odnajdywali nadzieję na przezwyciężenie zła, którzy potrafili tak odbudować swoje postawy moralne i religijne, że gotowi byli oddać życie za Boga, za wartości, które budowały ich wybraństwo, życie i tożsamość. Ci ludzie stawali się solą swego narodu, wzorem godnym do naśladowania, zaczynem „zmian niemożliwych”. To oni tworzyli nową historię ale zakorzenioną w dotychczasowych dziejach, których inicjatorem był Bóg.

 Historia jest „mistrzynią życia”,  „nauczycielką życia”. Ona rezonuje na nasze czasy i uczy nadziei, której gwarantem jest sam Bóg. I w naszych czasach znajdują się ludzie silni Bogiem, niezłomni, gotowi oddać życie za wartości, za człowieka, za Boga, bo wiedzą skąd pochodzą i dokąd zmierzają, bo wiedzą, że są dziećmi Boga, odkupionymi, ukochanymi, oczekiwanymi w Niebie, bo wiedzą, że tu na ziemi są odpowiedzialni za kształt życia budowany na prawdzie, wolności, miłości, że trzeba być gotowym płacić cenę za wierność Bogu-Prawdzie.

 
Barbara Lipska, urszulanka SJK

 

Dar bojaźni Bożej

By zrozumieć, czym jest dar bojaźni Bożej, przyjrzymy się najpierw różnym rodzajom bojaźni.

Są cztery rodzaje bojaźni. Pierwszy rodzaj nazywamy bojaźnią światową; znaczy to, że bojaźń ta jest w duszy każdego człowieka, który żyje na świecie bez Boga. Jest to bojaźń utraty tych rzeczy, w których człowiek się kocha. A jakież to są rzeczy, w których się kocha człowiek światowy? Są to po prostu rzeczy tego życia ziemskiego. Człowiek światowy kocha świat i jego bogactwa, jego honory, radości i przyjaźń – o tyle, rozumie się, o ile te rzeczy przynoszą mu przyjemności albo korzyści. Taka bojaźń jest nikczemna. Wszyscy ludzie światowi są nikczemni i tym bardziej nikczemni, im bardziej światowi. Pożera ich strach przed utratą rzeczy, w których potopili swoje serca.

Ta bojaźń światowa podobna jest do smutku wedle świata, który, jak powiada Apostoł, sprawuje śmierć (2 Kor 7,10). Smutek wedle Boga sprawia nawrócenie duszy ku pokucie i zbawieniu. Ale kto chce się dowiedzieć, co to jest smutek wedle świata, niech się przyjrzy ludziom, o których tu mowa, kiedy dotnie ich jakieś nieszczęście. Jako że znają Boga, szukając pociechy, nie zwracają się do Niego. Zżerają się swoim smutkiem; kąsają własne serca. Taki smutek, bez żadnej nadprzyrodzonej pociechy czy światłą, rodzi śmierć. Ludzie tracą rozum, popadają w choroby, nierzadko umierają – bo ich ambicje nie zostały zaspokojone, ich majątek przepadł, nadzieje poszły w niwecz. Bojaźń świata jest bardzo do tego smutku podobna. Ludzie ambitni albo zachłanni, którzy całe swoje serce utopili w którejś z rzeczy tego świata, zawsze żyją w strachu przed niepowodzeniem. Ale dziewięć razy na dziesięć niepowodzenie to ich spotyka, wyniszczeni więc na umyśle i sercu, załamują się i giną. Taka bojaźń nie z nieba, ale z piekła jest rodem. Nie jest darem Ducha Świętego, ale nieprzerwanym zasmucaniem Jego wiecznej miłości.

Jest po drugie bojaźń, którą nazywamy niewolniczą bo jest to bojaźń właściwa niewolnikom: bojaźń kary, bata, kajdan i więzienia. Otóż bojaźń niewolnicza w służbie Bożej polega na tym, że człowiek porzuca grzech jedynie dlatego, że boi się piekła; ale, jak powiada św. Augustyn, kto dlatego tylko nie grzeszy, że boi się piekła, dowodzi tym samym, że nie grzechu nienawidzi, ale piekła. W takim człowieku nie ma nienawiści grzechu jako grzechu. Nie ma w nim czystego serca, nie ma pobożności, nie ma wspaniałomyślności. Nie ma w nim żadnych aspiracji do rzeczy lepszych. To tak jakby mówił: „Gdyby nie było piekła i kary wiecznej, to bym grzeszył; żeby tylko te grzechy nie pociągały za sobą kary wiecznej – wtedy mógłbym je popełniać bezkarnie.” „Chętnie bym się dopuścił mnóstwa grzechów, gdybym nie wiedział, że zostanę za nie potępiony na wieki przez Boga.” Taka jest bojaźń niewolnicza, jest niska, jest bojaźnią najemnika.

Trzecia bojaźń to tak zwana bojaźń początkująca, to jest bojaźń Boża w swoim pierwszym zawiązku i początku. Taka bojaźń jest w każdym z nas, o ile jesteśmy w stanie łaski. Nie mówię, żeby nie było także w każdym z nas jakiejś domieszki bojaźni niewolniczej – bez wątpienia jest. W miarę jak ciało i krew przeważa w nas nad duchem i łaską Bożą, ta bojaźń niewolnicza w nas jest; bo jak powiada święty Jan, miłość doskonała precz wyrzuca bojaźń(1 J 4, 18); tak więc tylko w miarę jak pomnaża się w nas miłość Boża, ta bojaźń niewolnicza wyrzucana jest precz, to znaczy, doznajemy oczyszczenia z miłości własnej i chęci grzeszenia. Przez bojaźń początkującą rozumie się bojaźń, która, przynajmniej do pewnego stopnia, pochodzi z miłości Bożej. Mówimy do pewnego stopnia, bo nie ma tu jeszcze wysokiej i doskonałej miłości Bożej, ale jest już wyższa pobudka, a mianowicie pragnienie posiadania Boga w wieczności, pragnienie zbawienia swej duszy, pragnienie wejścia do życia wiecznego. To są rzeczy, których człowiek w stanie bojaźni początkującej spodziewa się w światłości wiary, i po tych rzeczach widać, że jest w nim przynajmniej jakiś początek miłości Bożej. Widzimy więc, że ta bojaźń początkująca jest wyższym od dwu poprzednich, od Ducha Świętego pochodzącym, rodzajem bojaźni. Nie jest to jednak jeszcze dar bojaźni Bożej, o którym tu mówimy.

Po czwarte na koniec – i to jest dar bojaźni Bożej – jest bojaźń, którą nazywamy synowską; bojaźń właściwa nie niewolnikom, ale synom. Jest to taka bojaźń, jaką ma dobry i kochający syn, gdy pragnie we wszystkim spełniać wolę ojca; nie po to, by w ten sposób uniknąć kary albo otrzymać nagrodę – bo bojaźń ta nie jest ani służebna ani niewolnicza – ale ze względu na miłość do ojca i dlatego, że ojciec jest dobry, i dlatego, że syn wie, że jego własne szczęście jest nierozdzielnie związane z miłością do ojca. Dlatego żyje on w synowskiej bojaźni przed obrażeniem go. Nie jest to ten strach, z jakim niewolnik patrzy na stojącego nad nim ekonoma i nadzorcę. Jest to bojaźń, przez którą oddajemy cześć wielkiej miłości, wielkiej i czułej łaskawości, wielkiemu majestatowi; i dlatego zachowujemy się względem tych cech z uszanowaniem, z uległością i z posłuszeństwem. Im bardziej kogoś kochamy, tym bardziej boimy się go obrazić. Bojaźń synowska staje się doskonałą w miarę wzrastania miłości. Im szczerzej dziecko kocha ojca, tym bardziej czułe i uważne jest na to, aby spełnić nie tylko jego rozkaz, ale i to, o czym wie, że jest jego życzeniem. Taka jest ta bojaźń święta, którą Prorok opisuje nam jako dar Ducha Świętego.

 

Przewodnik życia w Duchu Świętym; Henry Kard. Manning.

Litania pokory

Rafael Merry del Val y Zulueta (ur. 10 października 1865 w Londynie, zm. 26 lutego 1930 w Watykanie) – hiszpański duchowny katolicki, dyplomata watykański, sekretarz stanu, kardynał, Sługa Boży.

Był synem ambasadora hiszpańskiego w Anglii. Studiował w szkole jezuickiej w Namur (Belgia), w Kolegium św. Michała w Brukseli, Ushaw College w Durham oraz Papieskiej Akademii Szlacheckiej w Rzymie (watykańska szkoła dyplomacji). Przyjął święcenia kapłańskie 30 grudnia 1888 w Rzymie. Otrzymał honorowe tytuły tajnego szambelana papieskiego i prałata domowego. W 1897 pełnił funkcję delegata apostolskiego w Kanadzie. W październiku 1899 został mianowany prezydentem Papieskiej Akademii Duchownej w Rzymie. 19 kwietnia 1900 mianowany arcybiskupem tytularnym Nicei, otrzymał sakrę biskupią 6 maja 1900 w Rzymie z rąk kardynała Mariano Rampolli del Tindaro, sekretarza stanu. W 1901 reprezentował papieża na koronacji króla Anglii Edwarda VII. Był sekretarzem konklawe zwołanego w 1903 po śmierci papieża Leona XIII. Nowy papież, Pius X, mianował go w sierpniu 1903 podsekretarzem stanu, a następnie w listopadzie wyniósł do godności kardynalskiej i promował na pełnoprawnego sekretarza stanu. Merry del Val objął także funkcje prezydenta Papieskiej Komisji Administracji Dóbr Stolicy Świętej, prefekta Kongregacji Loreto oraz prefekta Pałacu Apostolskiego.

Sługa Boży Rafael kard. Merry del Val był wybitną postacią Kościoła z początku XX wieku i najbliższym współpracownikiem św. Piusa X. Po śmierci Świętego Papieża został sekretarzem Świętego Oficjum. Zmarł w 1930 roku. Po wycofaniu się z publicznych spraw Kościoła, napisał Litanię Pokory.

26 lutego 1953 roku rozpoczął się Jego proces beatyfikacyjny.

 

Litania pokory

O Jezu cichy i pokornego serca, uczyń serce me według Serca Twego.

Od mojej własnej woli – wybaw mnie, Panie.
Od pragnienia bycia szanowanym
Od pragnienia bycia kochanym
Od pragnienia bycia wychwalanym
Od pragnienia zaszczytów
Od pragnienia podziwu i uwielbień
Od pragnienia bycia wyróżnianym
Od pragnienia bycia proszonym o radę
Od pragnienia bycia akceptowanym
Od pragnienia bycia zrozumianym
Od pragnienia bycia odwiedzanym

Od lęku przed upokorzeniem – wybaw mnie, Panie.
Od lęku przed wzgardą
Od lęku przed odtrącaniem
Od lęku przed oszczerstwami
Od lęku przed popadnięciem w zapomnienie
Od lęku przed wyśmianiem
Od lęku przed podejrzeniami
Od lęku przed obelgami
Od lęku przed opuszczeniem
Od lęku przed odrzuceniem

Aby inni byli kochani bardziej niż ja – Panie, udziel mi łaski, bym tego pragnął.
Aby inni byli cenieni bardziej niż ja
Aby w opinii świata inni rośli, a ja się umniejszał
Aby inni byli chwaleni, a ja bym był zapomniany
Aby inni z pożytkiem służyli, a ja bym był odsuwany na bok
Aby inni byli wyróżniani we wszystkim
Aby inni byli bardziej święci ode mnie, bylebym został święty na miarę moich możliwości

Gdy będę nieznany i ubogi – Panie, pragnę się tym cieszyć.
Gdy będę pozbawiony naturalnych doskonałości ciała i umysłu
Jeśliby o mnie nie myślano
Jeśliby zlecano mi najniższe posługi
Jeśliby nawet nie raczono się mną posługiwać
Jeśliby nigdy nie pytano mnie o zdanie
Jeśliby zostawiono mnie na ostatnim miejscu
Jeśliby nigdy nie prawiono mi komplementów
Jeśliby mnie ganiono w porę i nie w porę

O Jezu cichy i pokornego serca, uczyń serce me według Serca Twego.

 

Życie w Bogu

Ci którzy płoną miłością ku Bogu i łakną zbawienia dusz, biegną do stołu najświętszego krzyża. Chcą jedynie cierpieć i znosić tysiące udręczeń, służyć bliźniemu, zdobywać i zachowywać cnoty, nosząc na ciele swym stygmaty Chrystusa. Gdyż udręczona miłość, która ich pali, przepala ciało, objawia się pogardą samych siebie, radością z hańb, znoszeniem mąk i udręczeń, skądkolwiek przyjdą i w jakikolwiek sposób są im zsyłane.

Dla tych najmilszych synów męka jest rozkoszą. Prawdziwą męką są radości i pociechy, które świat niekiedy zechce im dać. Smucą się nie tylko względami, które świat okazuje im z Bożego zrządzenia, kiedy słudzy świata są zmuszeni przez dobroć Bożą, okazywać im cześć i pomoc w potrzebach i koniecznościach doczesnych, lecz gardzą nawet, przez pokorę i nienawiść do siebie samych, pociechą duchową, którą otrzymują od Ojca wiecznego. Nie gardzą w pociesze łaski Bożej, lecz zadowoleniem, które znajduje w pociesze pragnienie duszy.

Jest to skutek prawdziwej pokory, która wynika ze świętej nienawiści i jest strażniczką i żywicielką miłości zdobytej przez prawdziwe poznanie siebie i Boga. Toteż widzisz, że pokora i stygmaty Chrystusa ukrzyżowanego lśnią w ich ciałach i duszach.

Ci czują, że Bóg nigdy nie rozłącza się z nimi, jak z innymi, od których odchodzi i do których wraca, nie odbierając im swej łaski, tylko poczucie swej obecności. Nie postępuje On tak z tymi najdoskonalszymi, którzy doszli do wielkiej doskonałości i umarli całkowicie dla wszelkiej swej woli. Spoczywa w nich ustawicznie swoją łaską i przez poczucie obecności. Ilekroć chcą zjednoczyć ducha swego z Bogiem w miłości, mogą to czynić, gdyż pragnienie ich doszło do takiego zjednoczenia z Nim, że nic na świecie nie może go oddzielić. Każde miejsce, każdy czas są im dobre dla modlitwy, bo życie ich wzniosło się ponad ziemię i przebywa w niebie. Zniszczyli w sobie wszelkie przywiązanie ziemskie, wszelką miłość samolubną lub zmysłową i wznieśli się nad siebie w wysokości niebie, po drabinie cnót, przeszedłszy trzy stopnie, które były przedstawione w ciele Jednorodzonego Syna Bożego.

Na pierwszym stopniu zzuwają ze stóp uczucia przywiązania do grzechu, Na drugim kosztują tajemnicy kochającego serca, przez co poczynają miłość cnoty. Na trzecim, który jest stopniem pokoju spoczynku duszy, doświadczają w sobie cnoty i wznosząc się nad miłość niedoskonałą, dochodzą do wielkiej doskonałości. Tam znajdują wreszcie spoczynek w nauce Bożej Prawdy. Tam znajdują stół, pokarm i służebnika i kosztują tego pokarmu za pośrednictwem nauki Chrystusa ukrzyżowanego, Jednorodzonego Syna Bożego.

Bóg jest im łożem i stołem; pokarmem jest Jego Słowo miłości. W tym chwalebnym Słowie kosztują dusz, które są im pokarmem, i On sam jest pokarmem, który dostaliśmy: Ciało i Krew Jego, prawdziwego Boga i prawdziwego Człowieka. Pokarm ten otrzymujemy w sakramencie ołtarza, ustanowionym przez Boga i danym nam przez Jego dobroć na czas, póki jesteśmy pielgrzymami i podróżnymi, abyśmy nie padli w drodze z wyczerpania i nie zapomnieli o dobrodziejstwie krwi przelanej za nas z tak płomienną miłością oraz aby nas pokrzepić i pocieszać w drodze. Duch Święty, który jest miłością Bożą, użycza nam Jego darów i łask.

 

Św. Katarzyna ze Sieny, Dialog o Bożej Opatrzności czyli księga Boskiej nauki, Poznań 2012

Utrata miłości Bożej

Miłość Boża może się w nas przez całe życie pomnażać, tak też możemy ją w jednej chwili utracić. Utrata ta może nastąpić w sposób dwojaki.

Każdy, jakiekolwiek bądź rodzaju grzech śmiertelny od razu zrywa przyjaźń z Bogiem, a gdy zerwie się przyjaźń z Bogiem, odchodzi też natychmiast uświęcająca łaska Ducha Świętego. Tak samo każdy śmiertelny grzech przeciw miłości, każde szczególne przestępstwo przeciw szczególnej łasce miłości, niszczy miłość. Tak na przykład, niesprawiedliwy postępek, którym wyrządzasz krzywdę bliźniemu, jeśli popełniasz go z zastanowieniem albo z rozmyślną złą wolą, niszczy miłość bliźniego, a więc i miłość Boga, bo ta dwojaka miłość przychodzi i odchodzi nierozłącznie, jedna z drugą. Podobnie kiedy ktoś daje fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu albo zadaje zabójczy cios dobremu imieniu, także niszczy w sobie miłość Boga. Tak samo obmowa (mówienie o bliźnim bez koniecznej potrzeby zgodnych z prawdą rzeczy złych) – choćby nie doszła do rozmiarów fałszywego świadectwa, a ograniczyła się tylko do tego nicowania, kąsania, ogryzania i upartego, jakby po kawałku, obrywania jego dobrej sławy – również stopniowo i powoli niszczy miłość Boga. Przy czym nie samo tylko osobiste dopuszczenie się obmowy powoduje taki skutek; dobrowolne godzenie się na obmowę dokonywane przez innych – ten nienasycony, powiedziałbym świerzb uszu i ciekawość słuchania, która dla drugiego człowieka staje się tym samym pokusą do mówienia złego – także do niego prowadzi. Słuchanie obmowy jest taką samą obmową jak obmawianie samemu.

Jeśli więc w którymkolwiek z wymienionych sposobów świadomie i dobrowolnie zgrzeszymy przeciwko miłości, z całą pewnością miłość tę utracimy. Pamiętajmy o słowach Ducha Świętego: My wiemy, że jesteśmy przeniesieni ze śmierci do życia, ponieważ miłujemy braci. Kro nie miłuje trwa w śmierci. Każdy, kto nienawidzi brata swego, jest zabójcą; a wiecie, że żaden zabójca nie ma życia wiecznego w sobie trwającego. Jeśliby kto rzekł: miłuje Boga, a brata by swego nienawidził, kłamcą jest; bo kto nie miłuje brata swego, którego widzi, jakże może miłować Boga, którego nie widzi? (1 J 3, 14-15;4, 20).

Pamiętajmy też o tym, że odzyskanie raz utraconej miłości Bożej nie leży w możliwościach woli ludzkiej. Żadna wola ludzka nie jest w stanie odtworzyć tego, co pierwotnie nadane zostało wolą Boga. Kto stracił miłość Bożą, jest przed Bogiem umarły. Mieszka w śmierci duchowej i nie istnieje taki głos, który by miał moc wywołać go z tej śmierci oprócz jednego tylko głosy Syna Bożego. Dopóki ten Głos, który wskrzesił z grobu Łazarza, nie powie: „Ja ciebie rozgrzeszam z wszystkich twoich grzechów”, dopóty miłość Boża i życie duszy nie wstąpią do tego umarłego. A dopóki umarła jest dusza, umarłe są też wszystkie jej uczynki. Są one podobne do tych owoców, które według podania rodzą się na drzewach rosnących w okolicy i na brzegach Morza Martwego: piękne na oko, wewnątrz są pełne popiołu. Takie właśnie są uczynki człowieka, który wypadł z miłości Boga i bliźniego. Miłość Boża jest darem Bożym nienależnym naturze jest wolną i niezależną łaską, użyczoną przez zasługi Najdroższej Krwi Jezusa Chrystusa. Łaski tej Bóg nie był swoim stworzeniom winien nawet wtedy, gdy były one jeszcze w stanie pierwotnej niewinności; był to królewski dar, ponaddodany od ich naturalnej doskonałości. Tym bardziej więc nie jest On jej winien grzesznikowi, który otrzymawszy ją, dobrowolnie utracił ją przez swój grzech. (…)

Bóg tylko sam, jak sam dał życie, może życie przywrócić; i po to ustanowił osobny Sakrament, w którym na nowo możemy być przywracani miłości. Żadna więc dusza, która utraciła miłość nie może powrócić do przyjaźni z Bogiem, póki nie usłyszy nad sobą słów rozgrzeszenia i nie otrzyma od Ducha Świętego ponownego wlania łaski uświęcającej, z którą miłość jest nierozdzielnie złączona – póki Ojciec niebieski nie weźmie w ramiona syna marnotrawnego i nie da mu na nowo pocałunku pokoju.

 

Przewodnik życia w Duchu Świętym; Henry Kard. Manning.

 

 

Wzgląd ludzki

Poświęcić się życiu duchowemu oznacza tyle, co zerwać ze światem. Tu bierze się rozbrat z tym, co miłe i pożądane, do czego nie możemy nie czuć sympatii, jaką na przykład żywimy dla naturalnych przymiotów. Wkraczamy w świat odmienny, gdzie inne panują dążności, inna mowa, w świat, będący antytezą tego, któryśmy porzucili.

W tej rozbieżności kryje się tajemnica owego olbrzymiego wpływu, jaki wywiera na nas wzgląd ludzki; a spośród trzech usposobień, składających się na normalny stan życia duchowego, przede wszystkim zmęczenie naraża nas na uleganie ludzkim względom. Znużeni pracą wewnętrzną i wyczerpani długotrwałą walką, nie zdołamy stawić czoła wrogowi, który do nas zbliża się z maską przyjaciela. Wobec tego, duchem opiekuńczym, nie odstępującym nas chwilach zmęczenia, winna być pamięć na obecność Bożą, czystość intencji albo po prostu to, co wolę określać jako wolność od ludzkich względów, gdyż żadna inne słowo nie wyraża lepiej tego dobrego ducha, niż to negatywne określenie.

O względzie ludzkim dużo można powiedzieć. Jest to choroba, dająca się szczególnie we znaki osobom duchowym, a stosunkowo mało napastująca innych. Jej nieuchwytność pochodzi stąd, iż wytwarza ona raczej pewną atmosferę, w której żyjemy, a nie pozwala się przyłapać i skarcić w poszczególnych przypadkach. Mimo to jej obecność jest nam oczywista. Nie możemy w nią wątpić ani na chwilę. Zbyt dotkliwe są jej objawy. Ona to krępuje naszą wolność stając się istnym tyranem serc ludzkich. A przecież po krótkim zastanowieniu się widzimy całą niedorzeczność ulegania temu tyraństwu. Faktycznie bowiem niewiele sobie robimy z opinii tej lub owej jednostki; jeśli nawet wypadnie ona dla nas pomyślnie, nie zyskamy na tym nic, ani nawet rozumnego zadowolenia, skoro nie będzie zgodna z prawdą. Cały jej urok kryje się w mirażach, którymi nas wabi z daleka, lecz które gasną, oglądane z bliska.

Wzgląd ludzki należy do chorób nagminnych, które osobliwi wie dławią życie duchowe. Wystarczy popatrzeć na duszę, w której się on rozpanoszył. Jak ona się zachowuje w towarzystwie i w życiu publicznym, na łonie rodziny i w gronie przyjaciół podczas spowiedzi czy konferencji z kierownikiem sumienia, a nawet w chwilach modlitwy, przed Bogiem lub w całkowitej samotności. Zdawałoby się, iż wszechobecność Boża dla niej przestała istnieć, że jakieś inne potężne oko spoczęło na niej, ścigając ją uporczywie na kształt dziennego światła i budząc w jej sercu nadprzyrodzony niepokój.

Nietrudno wskazać opłakane skutki takiej wszechobecności świata, tego nieszczęsnego urojenia, które zbiera wszystkie ludzkie oczy w jedną potworną źrenicę, prześladującą nas na każdym kroku. Ten ludzki wzgląd odbiera prostotę i szczerość naszym stosunkom z drugimi i przywodzi do nierozważnych kroków. On to gasi szlachetny entuzjazm dla dzieł pokuty i miłosierdzia. On podaje człowieka w tyranię obawy śmieszności, czyniąc z niej fałszywego boga. Wzgląd ludzki jest zaprzeczeniem doskonałości i gdzie on panuje, tam niemożliwa jest świętość; pod jego bowiem wpływem odwracamy się od Boga ku stworzeniom. Gdziekolwiek się zjawi, ciągnie za sobą długi łańcuch grzechów opuszczenia, wylęgłych z tchórzostwa i obawy śmieszności, oraz drugi łańcuch grzechów, popełnionych czynem w chęci przypodobania się ludziom. Z biegiem czasu (a czas ten nie bywa długi), nałóg utrwala się w nas, przybierając na modlitwie postać zakorzenionych roztargnień, niemalże czerpiąc pokarm dla swej żarłoczności w rachunku sumienia, tym najrzetelniejszym spośród ćwiczeń duchowych.

Występek to podły i opłakany. Przykrzejszy on niźli twardość reguły kartuskiej. Nie masz jarzma nieszczęśliwszego i bardziej upadlającego. Jakaż to hańba, wstydzić się własnych zasad i obowiązków! Co za niedola, widzieć, iż każdy nasz czyn, skażony w korzeniu, dźwiga na sobie piętno tej zarazy! Jakie to nieszczęście utracić na koniec – co niezawodnie nastąpi – to właśnie, za co się tyle ofiar poniosło – szacunek u drugich! A już wstyd na wstydami, postradać szacunek u siebie samego! Religia, która winna być dla nas źródłem ukojenia, staje się nam katuszą. Nawet sakramenty zostawiają w nas uczucie pustki, jak gdyby nie były używane należycie, co niestety, na nas się sprawdza; nasza zaś styczność z przewodnikiem sumienia, zamiast leczyć – zatruwa nam duszę. Trzeba nam dotrzeć do dna tych niedomagań dusz pobożnych i śledzić ich przebieg. Kto zawsze chce się podobać, kto w każdej rzeczy o to się stara, kto marzy o jakichś heroicznych czynach, budując zamki na lodzie, kto wreszcie lubuje się w otrzymywanych pochwałach, a zniechęca się każdą naganą – ten już zapadł na straszną chorobę ludzkiego względu.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

Niewierny włodarz

Pewien człowiek był bogaty i miał włodarza, którego przed nim oskarżono, iż trwonił dobra jego (Łuk 16, 1).

  1. Przypowieść ta odnosi się przede wszystkim do dóbr doczesnych. Wszystko jest własnością Boga, a w ręce nasze oddano mniej lub więcej z tych dóbr w tym celu by nam służyły do pomyślnego bytowania, do wyrobienia w sobie moralności, szlachetności, dobroci i pogodnego usposobienia. Dobra ziemskie mają zyskiwać nam przyjaciół, zjednywać nam miłość ludzi, ich życzliwość i przywiązanie. – Ja także jestem włodarzem, i mnie także Bóg wyznaczył cel, któremu mam służyć wszystkim co posiadam. – Poznaje, że dobra z ręki mojej powinny płynąc do rąk innych. Wiem, że wszystko, co mam, jest dobrem społecznym, że powstała z pracy wielu. Słuszna tedy rzecz, bym własnym majątkiem dopomagał wielu innym do dobrego i do zbawienia. Życzliwość społeczna okazałaby się najpiękniejszym kwiatem naszej religijności, gdybyśmy swe życie i mienie poczytywali za dobro, powierzone naszemu szafarstwu w tym celu, by służyły interesom duszy i sprawie wiecznego zbawienia. „Czyńcie sobie przyjaciół” – to cel wzniosły. Powinniśmy wychowywać dobrych ludzi i tym sposobem budować sobie „wieczne mieszkanie”.
  2. Po wtóre winniśmy obracać wszystko na własną korzyść duchową. Pan uposażył nas w liczne zdolności i łaski, dał nam mniejszą lub większą miarę dóbr ziemskich i kulturalnych. Wszystko jest nasze, i praca stuleci i zdobycze postępu, przeszłość i teraźniejszość, prorocy i święci i sam nawet Pan. Wszelako on mnie nie posiada, póki się jemu nie oddam w zupełności. Od mojej zaś wolnej woli, energii, uwagi i wysiłków zależy, żebym ja i wszystko, co mam przeszło w jego posiadanie. Dopiero przez moją własną pracę, gdy okazuje się dobrym i wypróbowanym szafarzem, wszystko staje się własnością Pana. Całe moje życie jest włodarstwem, zatem celem moim nie jest posiąść to lub owo, posiąść wiele lub mało, ale być wiernym w tem, czego mi udzielono. O treści i wartości życia stanowi tedy usposobienie a nie posiadanie, prawo lub darowizny.
  3. Włodarz zaś mówił do siebie: Co ja pocznę, gdy pan mój odbierze mi włodarstwo? Kopać nie mam siły, żebrać się wstydzę… Przywołał przeto z osobna każdego z dłużników swego pana. Pierwszego zapytał: Ile winieneś panu memu? A on rzekł: Sto baryłek oliwy. On zaś mu powiedział: Bierz swój zapis, siadaj zaraz i pisz: pięćdziesiąt. Włodarz pod wpływem namiętnego popędu samozachowawczego myśli o tem, jakby zabezpieczyć swe życie. – I my też winniśmy wkładać w swe włodarstwo gorliwość, troskliwość, pieczołowitość, przezorność, energię. 1) Troskliwie, z istną namiętnością winniśmy chodzić około swojej duszy, pracować nad jej poprawą i uszlachetnieniem, oczyszczać ją z wszystkiego, co ją szpeci. Róść winna nie tylko liczba dobrych uczynków, ale bardziej jeszcze ich wartość wewnętrzna, czyli świadomość z jaką je wykonywamy. 2) Powinnyśmy usilnie popierać interesy naszego Pana i uczynić je własnymi. Jego interesami są sprawy królestwa bożego, wiary, moralności, sprawiedliwości, dobroci, sprawy dusz i Kościoła. Instynktem samozachowawczym należy je rozpoznawać, troskliwie nad niemi czuwać, bronić ich zazdrośnie. Inaczej „dzieci ciemności” zawstydzą „synów światłości”.

 

Rozmyślania o Ewangelji; ks bp dr. Ottokar Prohaszka; Wydawnictwo Księży Jezuitów, Kraków 1931

Pożytki odpustów

Pożytki odpustów dla życia duchowego można zgrupować w osiem niejako błogosławieństw. I tak, po pierwsze przez przypominanie nam grzechu, sprawiedliwości Bożej i kar doczesnych za winy ożywiają w nas nieustannie myśli, odpowiednie dla drogi oczyszczającej, która jest dla nas najbezpieczniejsza, jakkolwiek wciąż z taką niecierpliwością oczekujemy jej zakończenia. Po wtóre, myśl o odpustach czyni nas szczególnie obcymi temu światu, gdyż wiedzie w świat niewidzialny, otaczając nas obrazami życia nadprzyrodzonego i wypełniając nasz umysł tego rodzaju myślami, które odrywają nas od rzeczy ziemskich i od doczesnych przyjemności. Po trzecie, uprzytamniają nam ciągle naukę o czyśćcu, wciąż umacniając naszą wiarę i przypominając pobudki do świętej bojaźni. Po czwarte, dostarczają nam sposobności do czynów miłosierdzia względem dusz wiernych zmarłych, które w swym poświęceniu zdobywa się nieraz na akt heroiczny, jest dostępne dla tych, którzy nie mogą się zdobyć na inną jałmużnę, a dla nas samych miewa te same skutki co inne dzieła miłości. Po piąte, dużo się przyczyniają do chwały Bożej, gdyż z jednej strony, uwalniając duszę z kaźni czyśćcowej, wcześniej pomnażają nimi Chóry niebieskie, z drugiej zaś uwidaczniają Boskie doskonałości, jak ową czystość nieskończoną, brzydzącą się wszelkim grzechem, choćby najlżejszym i nieugięta sprawiedliwość, złączoną z tak przemyślnym miłosierdziem. Po szóste, składają odpusty hołd zasługom Chrystusa, na mocy których odpuszczają kary za grzechy, dając świadectwo nauce, iż wszelkie odpuszczenie grzechów dzieje się wskutek zasług Zbawicielowych. Można powiedzieć, że obrazują całe bogactwo dzieła Odkupienia, niczego w nim nie pomijając. Podobny hołd, choć w mniejszym stopniu oddają także zasługom Maryi i Świętych. Po siódme, pogłębiają nasza wiedzę o grzechu i budzą doń odrazę, gdyż nieustannie unaoczniają nam prawdę, że kara należy się również za grzechy odpuszczone, że kara jest nieznośnie dotkliwa, i że jakkolwiek jest tylko doczesna, przecież jedynie dzięki zasługom Jezusowym może być darowana. Po ósme, korzystanie z odpustów utrzymuje nas w harmonii z duchem Kościoła, która jest tak ważna dla tych, co się starają wieść życie wewnętrzne, a kroczą drogą najeżoną trudnościami ascezy i wewnętrznej świętości. Niedocenianie bowiem doniosłości odpustów jest znakiem herezji; nienawiść zaś, jaką heretycy im okazują świadczy, jak bardzo szatan nienawidzi odpustów, co znowu jest miarą ich potęgi i skuteczności u Boga. Przyjmowanie odpustów tyloma nićmi wiąże się z nauką Kościoła, począwszy od władzy Stolicy Apostolskiej, a kończąc na wierze w czyściec, w moc dobrych uczynków, w obcowanie Świętych, w zadość uczynienie, że słusznie może być uważane za niemal pewną oznakę prawowierności. Istotnie, dzieje wszystkich nieszczęsnych błędów w sprawie życia duchowego, które odrywały tysiące dusz od Kościoła, najlepiej dowodzą, że aby być na wskroś świętym, trzeba być na wskroś katolikiem, na wskroś rzymskim katolikiem. Gdyż poza rzymskością nie masz ani katolicyzmu ani w ogóle świętości.

Jeżeli chodzi o samo nabożeństwo, ubogacone odpustami, to posiada ono szereg korzyści za sobą. Możemy być pewni, iż jest polecone przez Kościół, gdyż ma za sobą więcej niż potwierdzenie kościelne. Wiemy, że jest ono w użyciu codziennym u wielu świętych dusz, że więc przez nie głębiej wchodzimy w obcowanie Świętych i w życie Kościoła, które ich łączy. Z tych względów, o których już wyżej była mowa, pozyskiwanie odpustów uduchowia nasze myśli i orzeźwia naszą wiarę. Uczy nas modlić się w ten sposób i o takie rzeczy, jakich pragnie Kościół, za jednym przeto zachodem pozwala nam osiągnąć cały szereg celów. Jednym bowiem aktem nie tylko się modlimy, lecz także wyrażamy uznanie klucznictwa Kościoła, czcimy Jezusa, Maryję i Świętych, uwalniamy się od kar doczesnych lub, co jeszcze większą ma wagę, przyczyniamy się do chwały Bożej przez wyzwolenie dusz w czyśćcu cierpiących, a wreszcie, jak może nas o tym pouczyć  przegląd nabożeństw, obdarzonych przez Kościół odpustami, wzbogacamy nasz umysł mnóstwem głębokich myśli, którymi się karmić będzie nasza modlitwa myślna i pełna uszanowania miłość Boża.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

O wytrwałości

Gdyby ktoś, budując dom, położył fundamenty i postawił ściany, lecz nie pokrył ich dachem, na co by mu się przydała cała budowa, jeżeli nie po to, aby ponieść szkodę na majątku, i stałby się powodem ludzkiego śmiechu. Na co się również przyda, gdy ktoś zaczął żyć po Bożemu, ale potem przestał, jeżeli nie na to, że wielką szkodę ponosi na duszy i staje się pośmiewiskiem aniołów i ludzi. Jak więc w każdej sprawie, tak również w tej, potrzebna jest wytrwałość. U chrześcijan – mówi św. Hieronim – nie patrzy się na początek, ale na koniec. Wszak św. Paweł źle zaczął, ale dobrze skończył; Judasz natomiast dobrze zaczął, ale źle skończył, a ten fakt, że był apostołem, obciążył go dodatkowo.

Św. bp J.S.Pelczar

Bez wytrwałość nie można się zbawić, bo sam Zbawiciel zapewnia, że tylko ten, kto wytrwa do końca, będzie zbawiony (por. Mt 10,22), i przez swego ucznia przyrzeka: Bądź wierny aż do śmierci, a dam ci wieniec życia (Ap 2, 10). Chociaż inne cnoty wysługują koronę, tylko sama wytrwałość bywa koronowana. Bez niej nie można nabyć żadnej cnoty, tym bardziej doskonałości. Kto bowiem chce nabyć cnoty, powinien bezustannie walczyć i pracować, jeżeli zaś ustaje, wnet przeciwna namiętność podnosi głowę i pociąga na drogę występku. Nie wystarczą tutaj przelotne chęci ani chwilowe wysiłki, nie wystarczy praca kilku lub kilkunastu lat, ale konieczna jest praca całego życia, aż do ostatniego tchnienia. Jak bowiem w wyścigach nie ten zdobywa wieniec, który do biegu przystąpił, lecz ten, kto dobiegł do mety, tak w życiu duchowym nie ten otrzymuje wieniec świętości i chwały wiecznej, kto dobrze zaczął, ale ten, dobrze skończył.

Niestety, taka wytrwałość jest trudna i rzadka. Jest ona trudna, bo ciągła walka osłabia, praca męczy, jednostajność, nuży, zawody zrażają. Wytrwałość jest rzadka, bo mało jest dusz, które by się nie zachwiały lub zniechęciły. Niektóre wychodzą wprawdzie z Egiptu świata, by się udać do Kanaan doskonałości, lecz zrażone trudami podróży wracają znowu do kraju niewoli. Inne wyruszają w tę drogę i z początku biegną żwawo, lecz potem stają się leniwe, a w końcu ustają, bo wzięły nad nimi górę małoduszność i niestałość woli. Ich życie da się porównać do owego posągu Nabuchodonozora, którego głowa ramiona i piersi są ze srebra, biodra z miedzi, golenie z żelaza, a nogi z gliny (por. Dn 2. 32-33). Ich uczyni są początkowo doskonałe jak złoto, a potem tracą coraz więcej na wartości, aż wreszcie stają się gliną i błotem. Ja smutne są następstwa podobnej niewierności, trudno wyrazić. Zaiste lepiej by było owym duszom, gdyby nawet drogo Bożej nie znały, bo przynajmniej nie ponosiłyby przez Bogiem odpowiedzialności, że zmarnowały Jego łaski. Zwykle też spotyka je dotkliwa kara, czasem nawet zupełna zguba. Czyż mam przypomnieć smutny koniec jednego z czterdziestu męczenników? Czterdziestu wrzucono do zamarzniętego jeziora i każdego czekała korona. Wszyscy wytrwali, jeden tylko wyskoczył z wody, aby uratować kilka chwil marnego życia. Lecz nieszczęsny nie uratował życia i utracił koronę. Podobnie dwaj kapłani, towarzysze męczennika japońskiego, bł. Karola Spinoli SJ, wytrzymawszy trzyletnie bardzo ciężkie więzienie i przez wiele godzin palenie na wolnym ogniu, wyrzekli się na koniec zwycięstwa i Boga, a wzgardzeni przez samych katów i wrzuceni w ogień umarli jako zdrajcy, zamiast umrzeć jak męczennicy. O, któż nie zadrży, widząc, że jeden tylko krok dzieli go od przepaści!

Jeśli chcesz uniknąć podobnego losu, staraj się wytrwać na drodze Bożej. A jak nabyć wytrwałości?

Wytrwałości nie można wysłużyć, bo ona jest darem, a nie zapłatą. Można jednak wybłagać u Boga, który pewnych darów użycza bez prośby, jak początek wiary, inne zaś tylko proszącym, jak dar wytrwania aż do końca. A więc proś o nią gorąco i ustawicznie, proś przez zasługi Pana Jezusa, proś z wielką pokorą i ufnością. Wytrwałość, według orzeczenia Sobory Trydenckiego, jest łaską „łaską osobliwą”, to jest nie tylko łaską pojedynczą i chwilowo działającą, ale całym łańcuchem łask, bądź zewnętrznych, które duszę oświecają, poruszają i umacniają. Otóż do tego łańcucha łask staraj się dołączyć łańcuch modlitw i nie puszczaj się tego łańcucha, inaczej przerwiesz łańcuch łask i nie dostaniesz się do nieba. Szczególnie módl się do Najświętszej Panny, by cię trzymała w objęciach swej macierzyńskiej opieki, bo jak dziecko nie może żyć bez mleka matki, tak dusza nie może wytrwać w łasce bez miłosierdzia Maryi. Ona jest furtą, przez którą wchodzimy do świątyni doskonałości i do górnego Syjonu.

Z modlitwą łącz nieustanną pracę, bez której wytrwałość jest niemożliwa. Najwięcej dusz ginie, bo chciałyby, aby cnota nie wymagała żadnej ofiary. Pragną być pokorne bez upokarzania się, cierpliwe bez cierpienia, posłuszne bez poddania swej woli, umartwione bez zaparcia się; lecz tak być nie może. Jeżeli bowiem dobra ziemskie tyle wymagają od nas trudu, czyż niesłusznie, aby dla osiągnięcia dóbr duchowych nierównie większe ponosić ofiary? A więc pracuj, ile starczy sił. Pracuj gorliwie, bo niebo nie jest dla leniwych. Pracuj niezmordowanie, mimo słabości lub późnego wieku, bo tak pracowali święci. Wszak czytamy, że wielu z owych starych pustelników, mając lat dziewięćdziesiąt i więcej, nie szukało ulgi w umartwieniu i pracy. Pracuj roztropnie, a więc z jednej strony staraj się wykorzenić swe wady, z drugiej utwierdzaj swe cnoty, bo cnoty nieutwierdzone, to jest nabyte pracą, niewypróbowane walką, łatwo – jak niedojrzałe owoce – ulegają zniszczeniu.

W pracy korzystaj wiernie ze wszystkich łask Bożych, jakie odbierasz, ze wszystkich środków duchowych, nie porzucaj ani nie lekceważ żadnego z nich, zwłaszcza częstej spowiedzi i Komunii świętej, wieczornego rachunku sumienia i codziennego rozmyślania. Bowiem zaniedbywanie albo byle jakie wypełnianie praktyk pobożnych wiedzie prostą drogą do oziębłości, a nieraz do porzucenia życia duchownego, jak to, niestety, dosyć często widzimy.

Bądź przy tym pokorny, a więc nie dowierzaj sobie i lękaj się siebie, jak cię upomina Apostoł: Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł (1 Kor 10, 12). Z choćbyś już jedną stopą był w niebie, jeszcze nie ustawaj w czuwaniu, aby zły duch nie uchwycił cię za drugą i nie wtrącił do piekła. Niech ci nie ujdzie z pamięci smutny upadek Salomona, Judasza, Tertuliana, Lutra i Tylku innych. Gdy będziesz pokorny, będziesz także mężny, bo męstwo płynie z pokory i ufności – małoduszność zaś z pychy i przeceniania siebie.

 

Józef Sebastian Pelczar; Życie Duchowe; t2, Wyd. Św. Stanisława BM; Kraków 2012