Klimat i zmiany

Prof. Marks o zmianach klimatu: Jeżeli ktoś jest czynny zawodowo, to nie może tego ujawniać.

Czy tzw. konsensus naukowy w sprawie globalnego ocieplenia to fikcja, a badacze boją się podważać mainstreamową narrację o zbliżającej się katastrofie klimatycznej? O tym z prof. Leszkiem Marksem, byłym szefem Państwowego Instytutu Geologicznego i emerytowanym wykładowcą geologii na Uniwersytecie Warszawskim, rozmawia redaktor „Najwyższego Czasu!” Jakub Zgierski.

Jakub Zgierski: – Nawiążę do głośnej sprawy z kwietnia tego roku. Państwowy Instytut Geologiczny (PIG-PIB) podał wówczas informację odnośnie wpływu człowieka na klimat. Chodzi oczywiście o globalne ocieplenie. To była narracja podważająca tzw. konsensus naukowy w tej kwestii. Później PIG się z tego wycofał, a m.in. Pan padł ofiarą zmasowanej krytyki. Jak to wyglądało od środka? Jakby mógł Pan zdradzić kulisy tej sprawy.

Prof. Leszek Marks: – Wyglądało to w ten sposób, że odbywały się wówczas Dni Ziemi. Jestem emerytowanym profesorem Państwowego Instytutu Geologicznego, ale zwrócono się do mnie z prośbą o przygotowanie odpowiedniej informacji, ponieważ wiadomo było, że od lat zajmuję się zagadnieniami klimatu. Zresztą geologia – praktycznie rzecz biorąc – bazuje na zmianach klimatu, nie tylko w ostatnim czasie, ale w ogóle od początku istnienia Ziemi. Można powiedzieć, że historia Ziemi jest w pewnym sensie historią klimatu. Wobec tego zwrócono się do mnie, abym przygotował materiały do depeszy, którą miałaby przedstawić Polska Agencja Prasowa (PAP). Mogłyby z tego później skorzystać różne redakcje. Przygotowałem te materiały i zostały one zaakceptowane, a później wysłane do PAP. O ile ja zrobiłem to w formie bardziej zwartego tekstu, to PAP przeredagował całość i opublikował w formie bardziej przejrzystej. To korzystnie wpłynęło na odbiór, bo pewne myśli zawarte w tekście zostały wyraźnie od siebie oddzielone. Na końcu została jeszcze dołożona część dotycząca geochemii gleb, która nie była przygotowana przeze mnie.

Wydźwięk mojego tekstu był nie tyle przeciw ogólnej narracji dotyczącej ocieplenia, ile redukował rolę człowieka, który miałby wyłącznie wpływać na zmiany klimatu teraz i w przyszłości. Na początku zareagowały różne gremia propagujące wyłączność wpływu działalności człowieka na współczesne ocieplenie oraz Ministerstwo Klimatu i Środowiska. Następnego dnia na stronie Instytutu pojawił się komunikat w zasadzie potwierdzający to, co zostało zawarte w depeszy PAP. Może troszkę wyłagodzono temat, ale generalnie główny wydźwięk był mniej więcej podobny. Po paru godzinach ten komunikat został zastąpiony kolejnym, którego treść już była diametralnie inna, co wskazuje na to, że nie został on opracowany przez pracowników Instytutu. Generalnie rzecz ujmując, muszę powiedzieć, że dostałem po tym wszystkim dużo wyrazów wsparcia, przede wszystkim ze strony geologów. Mogę oszacować, że mniej więcej 3/4 tego środowiska podziela moje poglądy. Ponadto dotarło do mnie wiele słów wsparcia od innych osób zarówno z kraju, jak i zagranicy, także od moich dawnych studentów sprzed wielu lat, co sprawiło mi dużą przyjemność. Potem miałem okazję podzielić się swoimi poglądami na temat zmian klimatu w licznych wywiadach dla telewizji, radia i prasy.

Alternatywne podejście do zmian klimatu od tej niby powszechnie akceptowanej koncepcji globalnego ocieplenia antropogenicznego jest potrzebne. Nauka rozwija się tylko wówczas, gdy rozmawiamy i dyskutujemy swobodnie, spierając się na argumenty, a nie wtedy, kiedy dopuszczalna jest tylko jedna, arbitralnie przyjęta koncepcja. Takie czasy już mieliśmy, doskonale je pamiętam i wiem, jak to wyglądało, gdy o pewnych rzeczach mówiło się tylko prywatnie, a nie publicznie. To był chory system, niedopuszczalny w państwie demokratycznym.

Można powiedzieć, że doszło do pewnej samokrytyki ze strony Instytutu. Ponadto w przestrzeni medialnej pojawiły się stwierdzenia, że to były informacje sprzeczne z ustaleniami nauki, jakieś spekulacje naukowe autora tekstu. Co więcej, fizyk i popularyzator nauki Tomasz Rożek uznał, że przez ten tekst pogłębi się podważanie wyników badań o zmianach klimatu. Czyli wszystko przez Pana.

– Na pewno nie wszystko przeze mnie. W różnych krajach europejskich mam wielu znajomych i przyjaciół, którzy – generalnie rzecz biorąc – mają te same poglądy na przyczyny współczesnych zmian klimatu. Ale, jeżeli ktoś jest nadal czynny zawodowo, to nie może tego otwarcie ujawniać, bo wtedy najczęściej wiążą się z tym jakieś reperkusje.

Na antenie Radia Wnet stwierdził Pan wprost, że „naukowcy nie podejmują nieskrępowanej dyskusji o klimacie, bo boją się utracić granty”. Czyli nawet jeżeli ktoś się nie zgadza w środowisku naukowców, to lepiej się nie wychylać, bo nie będzie grantów, wyrzucą z uczelni albo pojawią się inne negatywne konsekwencje, tak?

Jeśli ktoś pełni funkcję dyrektora instytutu, kierownika zakładu albo dziekana wydziału, a wystąpi z takimi poglądami, to może się to odbić na jednostce, za którą jest odpowiedzialny. Konformizm takich ludzi można zrozumieć, bo oni czują się odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale i za cały zespół.

A jak jest z tym konsensusem, że niby 99 proc. naukowców zgadza się co do globalnego ocieplenia? Większość z tych 99 proc. to są konformiści, którzy się boją i po prostu się pod tym podpisują?

– Warto zobaczyć, jakiej profesji są to osoby – jaki dorobek w zakresie zmian klimatu mają ludzie, którzy wypowiadają się w tej kwestii w sposób rygorystyczny i jednoznaczny. Jak widzę w telewizji wypowiedzi tzw. ekspertów klimatycznych, to sprawdzam, jakie oni mają wykształcenie. Okazuje się, że wielu z nich nigdy nie zajmowało się klimatem. To często między innymi filozofowie, socjologowie, historycy, a więc osoby, które co prawda mogą się wypowiadać – mamy wolność słowa – ale nie są to profesjonaliści. Ten tzw. konsensus klimatyczny jest po prostu dosyć atrakcyjny, w wielu przypadkach także finansowo.

Na czym się właściwie zasadza ten cały konsensus? Cały czas pojawia się przekaz, że przeważająca większość tak twierdzi, więc ten 1proc. to jest – tak potocznie mówiąc – jakaś szuria.

– Nie wiadomo, w jaki sposób ten 1 proc. został wyliczony. Sięgając do raportów Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC), opracowywanych i publikowanych co kilka lat, trzeba przyznać, że jest w nich dużo dobrej, pełnej wiedzy naukowej, ale to dotyczy raportów grup roboczych, z których każdy może mieć nawet ponad tysiąc stron. Tam jest dużo wartościowego materiału napisanego przez naukowców, jednak większość ludzi propagujących tzw. konsensus klimatyczny zaznajamia się jedynie ze streszczeniem technicznym dla polityków, o objętości zwykle stu kilkudziesięciu stron, które jest przygotowywane przede wszystkim przez polityków. W nauce, a zwłaszcza w naukach doświadczalnych i przyrodniczych, wiarygodność koncepcji czy hipotez określamy w procentach prawdopodobieństwa oraz zawsze podajemy zakres niepewności. Do tego służą metody statystyczne, którymi się to określa, np. coś jest wiarygodne na 60 proc. Natomiast w tych streszczeniach technicznych IPCC wiarygodność i prawdopodobieństwo nie są określane z użyciem jakiejkolwiek metodologii, tylko jest to przegłosowywane w ograniczonym zespole, w którym na ogół nie ma specjalistów w temacie głosowania. Nie ma to nic wspólnego z metodami stosowanymi w nauce.

Jeżeli większość osób z tej organizacji coś twierdzi, to oni to po prostu przegłosowują, tak?

– Tak, jeśli chodzi o te streszczenia techniczne. Wnioski w nich przedstawione często są niezgodne z materiałami zawartymi w raportach grup roboczych, które zwykle (nie zawsze) opierają się na wiarygodnych źródłach i zostały opracowane w większości przez fachowców. Znam niektórych naukowców, którzy przygotowywali fragmenty raportów grup roboczych, i często są to specjaliści o wysokim prestiżu naukowym.

Czyli naukowcy swoje, a politycy swoje?

– Wyciągane wnioski są ukierunkowane politycznie. Jeśli sięgnie się do raportów grup roboczych, to w wielu przypadkach nie ma tam zwykle prawdopodobieństwa występowania określonych, prognozowanych zjawisk klimatycznych na poziomie 95 proc. czy 90 proc., tylko znacznie mniejsze.

– Dziękuję za rozmowę.

Prof. Marks o zmianach klimatu: Jeżeli ktoś jest czynny zawodowo, to nie może tego ujawniać

 

I link do filmu dokumentalnego – Zimna prawda.

ChatGPT

Prof. Andrzej KISIELEWICZ

Profesor nauk matematycznych, pracownik naukowo-dydaktyczny na Wydziale Matematyki Politechniki Wrocławskiej. Pracował w: Vanderbilt University, Polska Akademia Nauk, Technische University, The University of Manitoba, Blaise Pascal University. Autor publikacji naukowych z zakresu matematyki, logiki i informatyki oraz książek („Logika i argumentacja”, „Sztuczna inteligencja i logika”, „Wprowadzenie do informatyki”). B. działacz Solidarności Walczącej i redaktor tygodnika „Solidarność Walcząca”.

———————————————————————————-

ChatGPT nie myśli, nie wnioskuje, niczego nie rozumie i nie jest żadną „sztuczną inteligencją”, o ile termin ten rozumiemy zgodnie z ideami ojców dziedziny artificial intelligence jako „autonomiczny program myślący na podobieństwo człowieka” – pisze prof. Andrzej KISIELEWICZ

Niezwykłe możliwości programu ChatGPT wznowiły po raz kolejny dyskusję o zagrożeniach dla ludzkości ze strony sztucznej inteligencji. Dyskusję tę w oczywisty sposób zaburzają zjawiska z jednej strony związane z pogonią za sensacją w mediach, a z drugiej troska badaczy i szefów firm AI o zapewnienie funduszy na dalsze badania. W rezultacie większość informacji na temat GPT i możliwości sztucznej inteligencji, jakie można znaleźć w mediach, w bardzo małym stopniu opiera się na prawdzie. Jako naukowiec zajmujący się sztuczną inteligencją raczej w charakterze recenzenta niż aktywnego badacza nie mam żadnego interesu w reklamowaniu lub dyskredytowaniu osiągnięć AI, mam natomiast dość solidną wiedzę w tym zakresie i szczególną atencję dla prawdy. […]

ChatGPT jest bardzo inteligentnym programem w tym sensie, że jest wyjątkowo inteligentnym projektem, efektem zbiorowej myśli wielu ludzi o nieprzeciętnej inteligencji. Natomiast program sam w sobie nie ma ani krzty inteligencji, ani krzty inwencji. Jest takim samym programem jak każdy inny program reagujący na polecenia użytkownika (input) dokładnie według wcześniej przygotowanych przez programistów, ściśle określonych instrukcji.

 

https://wszystkoconajwazniejsze.pl/andrzej-kisielewicz-bajki-o-sztucznej-inteligencji-i-prawdziwe-zagrozenia/

 

Czy ChatGPT uczy się? NIE. Uczą się osoby obsługujące tą aplikację. Programiści uczą się jak rozwiązywać pojawiające się problemy. Wymyślają i tworzą jak udoskonalić istniejące algorytmy i co powinny zawierać kolejne. To programiści, a co za tym idzie człowiek stoi za sztuczną inteligencją. Żadne dzieło zbudowane przez człowieka nie będzie od niego doskonalsze. Oczywiście maszyna będzie szybsza w kwestii poruszania się czy też analizowania zapodanych przez człowieka danych. W tym względzie będzie lepsza od możliwości człowieka. Natomiast żadna maszyna ani jakiekolwiek urządzenie zbudowane przez człowieka nie będzie twórcze, innowacyjne czy też źródłem wynalazków lub odkryć naukowych.

 

Boże Narodzenie 2023 i Nowy 2024 Rok

O gwiazdo betlejemska,
Zaświeć na niebie mym,
Tak szukam Cię wśród nocy,
Tęsknie za światłem twym.

Zaprowadź do stajenki,
Leży tam Boży Syn,
Bóg – Człowiek z Panny Świętej,
Dany na odkupienie win.

 

Radujmy się z narodzenia Pana Jezusa i prośmy Go aby otaczał nas swą Miłością i Opieką w trudnych czasach.
Na Nowy 2024 Rok życzymy spokoju i radości w codziennym życiu.

Sidła szatańskie

ISTNIENIE DEMONÓW

Możemy nie myśleć ani i aniołach, ani o demonach, i żyć tak, jakby te duchy nie istniały, ale byłoby to złudzeniem. Taki świat byłby nierzeczywisty, bo oto świat rzeczywisty wypełniają tak aniołowie, jak i demony, przy czym ci pierwsi żyją nie tylko w niebie, ale też na ziemi, gdyż każdy z nas ma swojego Anioła Stróża.

KRÓLESTWO SZATANA PRZECIWKO KRÓLESTWU JEZUSA

Zarówno w czasie, jak i w wieczności królestwo szatana sprzeciwia się Królestwu Jezusa Chrystusa. Szatan nie jest głową wszystkich złych w tym znaczeniu, że mógłby wewnętrznie przekazywać zło, podobnie jak Jezus Chrystus przekazuje dobro, lecz jest on ich głową ze względu na rządy zewnętrzne. Otóż stara się on odwrócić wszystkich ludzi od Boga, tak jak Pan Jezus usiłuje przyprowadzić ich do Niego, a także jest on ich głową z tym znaczeniu, że wszyscy którzy grzeszą, naśladują bunt szatana oraz jego pychę, tak jak dobrzy naśladują uległość i posłuszeństwo Jezusowi Chrystusowi.

Kiedy bierzemy pod uwagę wielkie wydarzenia historii, widzimy, że człowiek nigdy nie ma ostatniego słowa w walce między dobrymi i złymi, dopóki nie sprowadzi jej do osobistej i nieugiętej walki między szatanem i Jezusem Chrystusem.

Tam, gdzie jest Pan Jezus, tam też są i złe duchy. Dają o sobie znać, kiedy Jezus przemierza drogi Palestyny. Złe duchy są wokół Niego, starają się nie pozwalać mu mówić. Zatem wszędzie tu, na ziemi, gdzie jest światło, tam również są i ciemności. Dopiero w niebie znajdziemy się w światłości bez towarzyszącej jej ciemności.

Być może nigdy wcześniej królestwo szatana nie było tak rozległe jak obecnie. Wszystko przeniknął, każdą dziedzinę życia; zewsząd nas otacza. Królestwo szatana jest królestwem zgorszenia, ale zgorszenia w dosłownym tego słowa znaczeniu, to znaczy w sensie wszystkiego, co prowadzi nas do grzechu, a w następstwie grzechu – do piekła. Zgorszenie jest tym, co pociąga nas w grzech. No cóż, dzisiejszy świat jest naprawdę królowaniem zgorszenia. Wszystko wokół nas jest zgorszeniem , skandalem, wszystko sprzeciwia się prawom Boga. W dzisiejszym społeczeństwie przykazania Boże są nie tylko ignorowane, ale publicznie i oficjalnie atakowane. Wprowadza się prawa, które sprzeciwiają się prawom Boga. Zmusza się urzędników i lekarzy do czynów niesprawiedliwych, strasznych, obrzydliwych, absolutnie przeciwnych prawu Bożemu. I to wszystko dziej się w czasie, kiedy panuje powszechne przeświadczenie, że nasza cywilizacja nigdy nie była tak potężna i wspaniała. Otóż jest zupełnie na odwrót: ta cywilizacja nosi znamię szatana, znamię piekła.

 

Życie duchowe; abp Marcel Lefebvre; Wyd. Te Deum Warszawa 2020

Żal za grzechy

Żal za grzechy towarzyszy nam przez całe życia bardziej niż cokolwiek innego. Stanowi on istotną część składową naszego pierwszego zwrotu do Boga i nie ma takich wyżyn świętości, na których moglibyśmy się z nim pożegnać. Jest on urzeczywistnieniem pragnień naszego Anioła Stróża w duszy naszej. Niebiański nasz Przyjaciel życzy nam, byśmy w tym usposobieniu i zachowaniu trwali statecznie i niezmordowanie.

Żal ten jest spokojny. Istotnie, wpływa on raczej kojąco na duszę wzburzoną, aniżeli niepokojąco no duszę zadowoloną. Za jego powiewem cichną zgiełki świata i milknie gadatliwość ludzkiego ducha. On łagodzi przykrości, miarkuje przesady, urzeka wszystko swym cichym i wdzięcznym poszeptem, któremu nic w świecie nie dorówna!

Jest nadprzyrodzony, gdyż nie ma przyrodzonej pobudki, która mogłaby go podsycać. Wychodzi w całości od Boga i do Boga wraca. Ponieważ zaś w tym, co nas w żałobę pogrąża, jest grzech odpuszczony, nam już niegroźny, żal nas staje się źródłem miłości. Miłujemy, gdyż łagodna boleść jest siostrzycą dziecięcej i miłosnej nadziei. W ten sposób nieustanny żal za grzechy tworzy w duszach naszych jedyny możliwy odpowiednik do tajemniczego misterium boleści, które towarzyszyło Jezusowi i Maryi przez całe życie; zaś sam fakt, że boleść ta żyła w nich mimo całej ich bezgrzeszności, zdaje się wskazywać, ile żywotności dla chrześcijańskiego uświęcenia kryje się w tym szlachetnym, nadprzyrodzonym żalu.

Z drugiej strony, trudno nie zauważyć, jak pod różnymi określeniami: żalu, skruchy, bojaźni itp. Pismo św. mówi o nieustannej pokucie, o ciągłej bojaźni, o pomięci na grzechy odpuszczone, o trwaniu w bojaźni podczas tej ziemskiej pielgrzymi czy o zgryzocie doczesnego życia. Nigdzie nie spotkamy w nim możliwości zaprzestania skruchy, a jedyny ustęp św. Jana, który mówi, że miłość zwycięża bojaźń, z trudnością daje się zastosować do życia ziemskiego. Stąd można wnosić, iż nieustanny żal za grzechy jest analogicznym nakazem do obowiązku nieustawania w modlitwie i takim samym, jak on, ulega trudnościom tłumaczenia. Cóż więc oznacza ów nieustanny żal w rozumieniu Pisma św.? – Z pewnością nie przygnębienie, to bowiem zwraca się raczej ku nam, aniżeli ku Bogu. Z pewnością nie ludzki smutek, który jest albo owocem grzechu, albo wynikiem lenistwa, albo następstwem dolegliwości ciała. W ten sposób Pismo św. tworzy ostatnie ogniwo w łańcuchu moich dowodów, które mnie skłaniają do tego, że składam winę naszych załamań na drodze doskonałości na brak nieustannego żalu za grzechy, jako ich jedyną powszechną przyczynę, która w konkretnym wypadku przybiera tę lub ową postać; naprowadza mnie też ono na potrzebę ustalenia natury owego żalu.

Żal ten polega na nieustannym poczuciu swojej grzeszności bez silenia się na pamiętanie poszczególnych grzechów. Owszem, nie tylko szczegółowe odtwarzanie tych grzechów byłoby nieroztropnością, ale też myślenie o nich jest obce duchowi tego żalu. Dla niego Bóg przedstawia zbyt wyłącznym przedmiot zajęcia, by mógł w stosunku do siebie zdobyć się na coś więcej, aniżeli na przejmujące, cierpliwe lecz pełne wyrzutu spojrzenie. Polega on również na niewątpliwej, a nieustannej modlitwie o przebaczenie. Gdyby się bawił w logikę, mógłby powiedzieć, iż grzech albo został odpuszczony albo nie, bez względu na to, czy następuje po spełnieniu warunków czy też niezależnie od nich, że więc prosić o odpuszczenie tego, co już zostało odpuszczone, znaczy zanosić do Boga modlitwę bezprzedmiotową. Tu jednak woli on zapożyczać głosu od Dawida, wołając: Amplius lava me – Oczyszczaj mnie więcej, Panie; cały też Kościół na ziemi przyswoił sobie psalm Miserere i ani na chwilę nie wstaje z klęczek, błagając: Amplius Lava me. O, jakże tęskni dusza do tego Amplius! Teologowie uczą, że płomienie czyśćcowe, wśród innych dobroczynnych swych skutków, nie wytrawiają bynajmniej blizn grzechowych, gdyż, prawdę mówiąc, tych blizn już tam nie ma; Krew Przenajświętsza zatarła je w chwili przebaczenia. A jednak płomienie te mają co robić. Otóż podobnym ogniem płonie w duszy owo Amplius. To jest coś, czego niepodobna wyrazić, lecz trzeba doznać, co można raczej umiłować aniżeli określić.

W skład tego żalu wchodzi również obawa o przebaczone grzechy, a to nie tyle ze względu na czyściec, (jakkolwiek dusze nie powinny udawać, że są wyższe nad te mieszane i mniej wzniosłe pobudki – biedne dusze, jakże daleko im do wywyższenia się ponad cokolwiek!) – ile raczej ze względu na odżywanie zastarzałych nałogów i na obrazy danych grzechów, wyryte w wyobraźni i czyniące z niej, wedle dosadnego określenia Pisma św., klatkę po nieczystych ptakach. Wszak nie odważylibyśmy się układać do snu przy boku pozornie uśmierconego wroga, a takim wrogiem są pozostałe w duszy korzenie dawnych grzechów. Dlatego wśród chłodu nocy ta nieuśpiona bojaźń strażuje i czuwa, a nad pobojowiskiem, zasłanym szczątkami broni, brzmi nieustannie zwycięski hymn łaski, spędzając zdradziecki sen z powiek.

Treścią tego żalu jest także rosnąca nienawiść do grzechu. Ta wzrastająca nienawiść jest czymś odmiennym od nagłego przerażenia w chwili naszego nawrotu do Boga, kiedy to w potokach światła Ducha Świętego odsłoniło się przed nami prawdziwe oblicze grzechu, w całej swej nagości o ohydzie, a dusza pojęła okropność sądów Bożych w przejmującym dreszczu ciała, zagrożonego straszną katuszą. Chwila ta minęła dawno. Była ona chrztem ogniowym, ale Wszechmogący trzymał nas w swoich ramionach, i żeśmy nie zginęli. Tutaj chodzi o rozprzestrzenienie ducha ogrody Getsemani w naszych duszach, o wzięcie udziału w owym samotnym misterium, rozgrywającym się wśród pni oliwnych, gdy nawet Apostołowie spali. Samo Najświętsze Serce wchodzi tu w kontakt z naszym sercem, wyciskając na nim jak gdyby stygmat boleści własnego życia.

Jeszcze dołącza się wzrastająca czułość sumienia na wszystko co jest grzechem. Albowiem niewymowny blask Bożej świętości i chwały nie oślepia wzroku duszy, ale go zaostrza. Toteż wyraźniej dostrzegamy potem wszystko, co w naszych czynach jest niedoskonałego, niegodnego i nieszlachetnego. Jaśniej rozróżniamy splot różnych pobudek. Nic więc dziwnego, że ujrzawszy się pośród mnóstwa uchybień i niedoskonałości, poddajemy się temu boskiemu smutkowi, choć bez popadania w niepokój, przed którym chroni nas wiara i pokora. Równocześnie, jak gdyby w wyniku tego wszystkiego rośnie nasza osobista miłość do Chrystusa Pana, jako naszego wybawcy z grzechu. Z rozkoszą powtarzamy: Imię Jego Jezus, albowiem zbawi lud swój od grzechów ich.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

Wielkie klimatyczne oszustwo

Tytuł tego artykułu zapożyczyłem z filmu dokumentalnego pod tytułem „Wielkie oszustwo globalnego ocieplenia” wyemitowanego w 2007 r przez brytyjski Channel 4.

Film choć liczy już 15 lat, to nadal najlepiej przedstawia katalog kłamstw i zwyczajnych nonsensów używanych przez klimatystów w celu szerzenia globalnej i zgubnej dla ludzi histerii, a także logicznie i jasno tłumaczy najważniejsze mechanizmy wpływające na zmiany i samo kształtowanie pogody.

Druga część filmu stara się zanalizować przyczyny, dla których prawda o klimacie i jego zmianach nie może przebić się do głównego nurtu debaty publicznej. Co ważne, w filmie udział biorą i wypowiadają się na tematy związane z tak zwanym globalnym ociepleniem najwybitniejsi światowej rangi specjaliści w takich dziedzinach jak: klimatologia, fizyka, obserwacje pogody, oceanografia, badacze Arktyki i wielu innych dziedzin. Z reguły są to obecni lub emerytowani autorzy najbardziej prestiżowych publikacji i profesorowie czołowych instytucji badawczych i uniwersytetów z całego świata. W internecie istnieje już, a może jeszcze, bardzo dużo także nowszych materiałów, które potwierdzają wszystkie główne tezy przedstawione w filmie. Z kolei głośny film znakomitego holenderskiego dokumentalisty Marijna Poelsa („Ustanowienie niepewności”), pokazuje skutki jakie klimatyzm ma na inne dziedziny życia (przede wszystkim na rolnictwo i produkcję żywności), w sieci są także liczne wystąpienia jednego z założycieli i szefów organizacji Greenpeace Patricka Moore’a (nawiasem mówiąc jedynego z nich, który miał wykształcenie w dziedzinie nauk ścisłych).

Na początek warto przyjrzeć się punkt po punkcie najważniejszym pytaniom jakie nasuwają się, gdy słyszymy o globalnym ociepleniu i groźnym ponoć dwutlenku węgla. Pierwsze z nich brzmi:

Czy temperatura na Ziemi rośnie i czy jest to efektem emisji CO2 związanej z działalnością człowieka?

Odpowiedź jakiej udzielają badacze problemu brzmi: średnie temperatury na Ziemi około 300 lat temu, od zakończenia w połowie XVIII wieku tak zwanej małej epoki lodowcowej zaczęły rzeczywiście rosnąć (warto przypomnieć, że w wieku XVII można było w zimie jeździć saniami do Skandynawii przez Bałtyk, na środku którego stawiano sezonowe karczmy, w których była możliwość posilić się i ogrzać). Jednak zmiany klimatu to zjawisko naturalne i temperatury na Ziemi nadal są niższe i to znacznie, niż były w okresie ocieplenia średniowiecznego, którego szczyt miał miejsce koło roku 1200, również w dalszej przeszłości bywały w dziejach naszej planety długie okresy gdy jej temperatury były sporo wyższe od obecnych. Profesor Ian Clark z Wydziału Nauk Ścisłych na uniwersytecie w Ottawie uspakaja jednak, że będące jedną z ikon obecnej histerii niedźwiedzie polarne znakomicie sobie z tamtymi temperaturami poradziły.

Philip Scott z wydziału biogeografii uniwersytetu londyńskiego pokazuje z kolei, że okresy ocieplenia były jednocześnie okresami prosperity dla ludzi i roślin, o czym oprócz wiedzy o biologii roślin świadczą zarówno wspaniałe gotyckie katedry jak i liczne ślady mówiące o istnieniu winnic nawet na północy Anglii. Co ciekawe, obecny wzrost temperatur miał miejsce do roku 1940 w świecie, w którym produkcja przemysłowa ograniczała się do niewielu krajów Zachodu, a masowe użycie samochodów i innych sprzętów wytwarzanych przez przemysł w skali świata dopiero raczkowało. Gwałtowny boom przemysłowy i konsumpcyjny jaki nastąpił przez około 30 lat po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej łączył się z okresowym, trwającym mniej więcej tyle samo lat … oziębieniem, kolejna fala ocieplenia rozpoczęła się wraz z kryzysem naftowym z 1973 r. i wywołaną nim recesją, jednak od początku XX wieku wyhamowała i w ciągu ostatnich kilkunastu lat średnie temperatury przestały wyraźnie rosnąć, żyjąc wystarczająco długo mogę to potwierdzić. Wszystkie te fakty nijak nie pasują do teorii o przemożnym negatywnym wpływie człowieka, a także przemysłu i CO2 na klimat. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że samo CO2 jest kluczowym czynnikiem wszelkiego życia na Ziemi, ale stanowi niewielki ułamek procenta mieszaniny wszystkich gazów tworzących ziemską atmosferę. Natomiast udział CO2 jaki wydziela się za sprawą człowieka jest jeszcze znacznie mniejszy. Kolejne ważne pytanie jakie powinni sobie postawić wszyscy zainteresowani tematem brzmi:

Czy mechanizm tak zwanego efektu cieplarnianego jest prawdziwy?

Teza o tzw. efekcie cieplarnianym w uproszczeniu głosi, że ciepło słoneczne odbija się od Ziemi i zamiast wydostawać się z atmosfery, zostaje w niej uwięzione przez swego rodzaju kopułę stworzoną przez nadmierne ilości CO2. Jednak zgodnie z tą teorią największe ocieplenie powinno być odnotowane właśnie w rejonach, w których ciepło w myśl tej tezy niejako uderza w warstwę CO2 w troposferze na wysokości około 10 kilometrów, tymczasem nic takiego nie ma miejsca i troposfera wcale nie ogrzewa się więcej, tylko przeciwnie; mniej niż miejsca na powierzchni, od których odbija się ciepło i na których obserwujemy wzrost temperatur.

Co decyduje o klimacie i jego zmianach?

Okazuje się, że zgodnie z tym co każdemu człowiekowi który zamiast w ekran telewizora bądź smartfona patrzy od czasu do czasu w niebo i na termometr powinno się wydać oczywiste, jest jeden czynnik po wielekroć bardziej istotny od wszystkich innych i jest nim słońce oraz to co się na nim dzieje. Brytyjski astrofizyk i prognosta pogody Piers Corbyn zasłynął swego czasu trafnością prognoz opartych o aktywność słońca – im bardziej aktywne było słońce i im więcej było tak zwanych plam na słońcu, tym na Ziemi było cieplej i na odwrót. Ta korelacja zachodzi także w dłuższych okresach czasu i co ciekawe w latach 1940-1970, gdy przemysł przeżywał okres gwałtownego wzrostu, aktywność słońca zmalała i tak samo zmalały temperatury na Ziemi, co stanowiło okresowe załamanie wspomnianego 300-letniego trendu wzrostowego. Tę zależność potwierdzają także badania w dłuższym horyzoncie czasowym.

Słońce działa na klimat bezpośrednio, ale także pośrednio poprzez wpływ na powstawanie chmur, które działają chłodząco na temperatury panujące na powierzchni Ziemi. Tworzenie chmur jest bowiem zależne m.in. od promieniowania kosmicznego, a to z kolei jest zależne od aktywności słońca – im słońce bardziej aktywne, tym mniej cząstek promieniowania kosmicznego dociera do Ziemi i tym mniej powstaje z tego powodu chmur. Długookresowe badania promieniowania kosmicznego i temperatur na Ziemi prowadzone niezależnie od siebie przez różne ośrodki badawcze wykazały po ich porównaniu uderzającą zbieżność czasową. Jak twierdzi Nigel Calder były wieloletni wydawca prestiżowego pisma New Scientist, Ziemia z uwagi na ogromny wpływ słońca jest w pewnym sensie w jego atmosferze.

Jeżeli zatem fakty przeczą tezom głoszonym przez klimatystów, a czołowi przedstawiciele świata nauki w dziedzinach zajmujących się klimatem i jego dziejami negują podstawy medialnej paniki, to dlaczego ich argumenty są w debacie publicznej pomijane?

Jeszcze w początku lat 1970 poważni uczeni obawiali się globalnego ochłodzenia, które byłoby kontynuacją trendu z lat 1940-1970, ale także znacznie dłuższych cykli, o których w jednym ze swoich wykładów mówi Patrick Moore – twórca i były szef Greenpeace. Pojawiła się nawet wtedy propozycja „ratowania klimatu” poprzez celowy wzrost emisji CO2. Jednak gdy w połowie lat 1970 trend klimatyczny na około kolejnych 30 lat się odwrócił, wtedy klimatem zajęła się jako pierwszy polityk rangi światowej Pani Margaret Thatcher. Postanowiła bowiem wykorzystać hipotezę o wpływie produkowanego przez spalanie paliw kopalnych CO2 na globalne ocieplenie do walki z brytyjskimi górnikami. Jak wspomina ówczesny członek jej gabinetów (także jako minister odpowiedzialny za energię) lord Nigel Lawson, to właśnie Thatcher przeznaczyła ogromne sumy pieniędzy na badania nad związkiem CO2 z globalnym ociepleniem i to pod jej wpływem Towarzystwo Królewskie tworzyło kolejne raporty. Jak stwierdza w filmie Lawson, on sam kiedy je zlecał, a potem studiował, był zaskoczony na jak słabych dowodach i przesłankach zaczęły opierać się prezentowane przez uczonych tezy i jak szybko zaczęły różnić się o 180 stopni od tego co głoszono niewiele lat, a nawet miesięcy wcześniej.

Drugi i mający znacznie szerszy niż krajowe rozgrywki żelaznej damy powód medialnej jednostronności tłumaczy Patrick Moore. W połowie lat 1980 większość ludzi na Zachodzie zdawała sobie sprawę, że istniejące modele wzrostu i sposób traktowania przyrody są na dłuższą metę nie do utrzymania. (w Polsce m.in. ze względów historycznych ta świadomość nadal jest bardzo ograniczona.) Geenpeace w swoim założeniu miał nie tylko chronić przyrodę, ginące gatunki takie jak niepotrzebnie i okrutnie zabijane foki czy wieloryby, ale także, a może przede wszystkim miał chronić ludzkość – jego pierwsze i także z dzisiejszego punktu widzenia najważniejsze kampanie były skierowane przeciwko próbom broni nuklearnej – jeden z operatorów filmowych współpracujący z Greenpeace został wtedy zamordowany przez francuskie służby specjalne w związku z próbami na owianym złą sławą atolu Mururoa. Jednak w końcu lat 1980 na to przekonanie nałożyło się inne ważne wydarzenie o zasięgu globalnym, jakim był upadek komunizmu w wersji radzieckiej. Ruchy postkomunistyczne i lewackie na Zachodzie musiały zacząć szukać nowych platform do głoszenia swoich ideologii i właśnie za taką uznały klimatyzm oraz traktowane instrumentalnie hasła ekologiczne, pod którymi łatwo było przemycić zadawnioną nienawiść do kapitalizmu, a de facto do całej zachodniej cywilizacji.

Ekologia, jak mówi Moore, z ruchu opartego na nauce, wiedzy i humanizmie przekształciła się pod ich wpływem w posługującą się przede wszystkim manipulacją emocjami fanatyczną ideologię przypominającą w działaniu religijne sekty nie dopuszczające żadnych herezji czy nawet wątpliwości. Doszło wtedy do paradoksalnego sojuszu reprezentującej interesy korporacji stojących za energetyką atomową M. Thatcher z najbardziej radykalnymi wrogami Zachodu, przemysłu, kapitalizmu, ale także coraz wyraźniej wrogami ludzkości. Bardzo szybko do tej koalicji dołączył prezydent Bush senior, który zwiększył nakłady na badania nad klimatem ponad 10-krotnie. To właśnie M. Thatcher poprzez finansowanie badań nad wpływem człowieka na klimat dała impuls do powstania owianego wątpliwą sławą IPCC (Międzynarodowego Panelu do badania Zmian Klimatu) w 1988 r. Jest on agendą ONZ i Światowej Organizacji Meteorologicznej, a jego raporty są zatwierdzane przez 195 państw.

Jak tłumaczy wspomniany N. Calder, uczeni na całym świecie konkurują dzisiaj o pieniądze w systemie grantowym i nawet jeżeli, jak mówi; twoje badanie dotyczy np. życia wiewiórek w Sussex, to pieniądze na nie dostaniesz tylko wtedy, jeżeli w aplikacji napiszesz, że badanie będzie dokonane w kontekście zmian klimatycznych. Osobnym problemem jest opieranie się w badaniach na modelach komputerowych i sugerowanie, że są one czymś z natury obiektywnym, bo przecież komputer nie ma interesów czy uprzedzeń. Tymczasem odpowiedź na pytanie ile warte są modele komputerowe do przewidywania przyszłości klimatu, jak wskazuje dr Roy Spencer – jeden uczonych z kierujących badaniami pogody w NASA, są warte dokładnie tyle, ile warte są założenia jakie się przyjmie przy ich tworzeniu, a tych założeń są setki. Tymczasem wszystkie modele przedstawiane w mediach zakładają, że głównym czynnikiem zmian jest wywoływany działalnością człowieka CO2, ignorując jednocześnie wpływ słońca czy mechanizmy tworzenia chmur. Jak twierdzi profesor klimatologii z Uniwersytetu w Winnipeg Tim Ball przypomina to badanie złego działania samochodu z pominięciem silnika, układu napędowego, a skupianie uwagi tylko na kołach.

Profesor Ian Clark dodaje, że znając matematykę można wymodelować dowolny rezultat. Nawiasem mówiąc, to też wiedza każdego studenta polskiej politechniki uczęszczającego na tak zwane laboratoria, gdzie należy osiągnąć wyniki przewidziane przez prowadzącego, by uzyskać zaliczenie. Dodatkowo jak wskazał profesor oceanografii Carl Wunsch nakłada się na to chęć, by wynik funkcjonowania danego modelu był „interesujący”, a nie prawdziwy, gdyż wtedy jest większa szansa, że zostanie opublikowany, a także, że zainteresuje media i skromny, bezbarwny naukowiec stanie się z dnia na dzień celebrytą. Przechył w tę stronę jest także widoczny wewnątrz samej społeczności naukowej. Powstała również sprzęgnięta ze światem nauki cała generacja tak zwanych ekodziennikarzy, którzy są zainteresowani w podkręcaniu wyników, tak by ich opis działał na emocje odbiorców. Sławne jest obecne na YT nagranie tłumaczące stanowisko BBC z roku 2018 w którym stacja ogłosiła, że nie będzie już zapraszać do debaty o zmianach klimatu tak zwanych negacjonistów klimatycznych (to też zabieg słowno-propagandowy, nikt nie neguje zmian klimatu, ale jedynie ich przyczyny i rozmiar), ponieważ zdaniem BBC dowody na (nie wiadomo dokładnie czy na zmianę klimatu w ogóle, czy na powodowane przez człowieka gwałtowne i groźne ocieplenie) są „przeważające”. W nagraniu uzasadniającym takie stanowisko uważanej za wzorzec obiektywnego dziennikarstwa brytyjskiej stacji, jedynym pokazanym przykładem „negacjonisty” jest…Donald Trump.

Czy zmiany klimatu mają wpływ na zwiększenie liczby kataklizmów pogodowych?

Okazuje się, że chociaż media bombardują nas codziennie informacjami o meteorologicznych kataklizmach z jawną lub sugerowaną tezą, że są one efektem ocieplania klimatu, chociaż mapy telewizyjnych prognoz pogody zmieniły barwy z zielonych na przypominające rozżarzone pustynie czerwono pomarańczowe, to odpowiedź jakiej w filmie udziela Profesor Richard Lindzen z Massachusetts Institute of Technology brzmi: „To czysta propaganda”, w cieplejszym klimacie kataklizmów, które wynikają przede wszystkim z różnic temperatur pomiędzy biegunami, a tropikami jest mniej, a nie więcej i mówi o tym każdy podręcznik meteorologii.

Kolejne dramatyczne doniesienia dotyczą bardzo często topnienia lodowców i sugerują, że walące się z łoskotem w fale oceanu góry lodowe doprowadzą do potopu np. na Żuławach czy w okolicach Dębek, o czym mogliśmy wielokrotnie czytać w polskich mediach od kilkunastu lat. Znam przykłady, gdy ludzie rezygnowali z tego powodu z zakupu nieruchomości nad morzem.

Tymczasem jak tłumaczy Dyrektor Międzynarodowego Centrum Badań nad Arktyką profesor Syun–Ichi Akasofu pokazywane w mediach w apokaliptycznym sosie zapadanie się do oceanu wielkich gór lodowych w rejonie Arktyki jest zjawiskiem tak samo naturalnym jak opadanie liści jesienią, w ich miejsce powstaje nowy lód, a poziom oceanów w skali świata (w odróżnieniu od zmian lokalnych wywołanych np. ruchami ziemi) ulega cyklicznym zmianom w tempie praktycznie niezauważalnym dla nawet kliku pokoleń. Kolejne pytanie jakie zadają autorzy filmu brzmi:

Czy z powodu ocieplenia klimatu grozi nam malaria w krajach północy?

Profesor Paul Reiter z paryskiego Instytutu Pasteura odpowiada jednoznacznie: Nie, jedna z największych epidemii malarii, która pochłonęła około 600 tysięcy ofiar miała miejsce w XX wieku w ZSRR na obszarach gdzie zimą panowały siarczyste mrozy i straszenie przeniesieniem malarii na północ określa jako „wynalazek bractwa globalnego ocieplenia”.

Dlaczego więc uczeni, ale także dziennikarze, politycy tak masowo poddają się presji klimatystów?

Czasem informacje o ich zgodzie na dogmaty klimatyzmu są po prostu fałszowane. Profesor Reiter opisuje swoją własną historię, kiedy nie godząc się na podrasowywanie przez tę instytucję raportów postanowił wycofać się z IPCC (warto dodać, że ten panel z zasady bada tylko zmiany klimatu wywołane przez człowieka, z pominięciem innych czynników), a mimo to instytucja ta uporczywie umieszczała jego nazwisko pod swoimi publikacjami, poskutkowało dopiero zagrożenie przez uczonego wejściem na drogę sądową. Jak twierdzi, zna wiele podobnych sytuacji. Z drugiej strony wielu członków IPCC nie jest poważnymi uczonymi. Z kolei Frederick Seitz podaje przykłady, gdy negatywne recenzje były z dokumentów IPCC po prostu usuwane na skutek presji polityków, lobbystów i NGO.

Wielu naukowców po prostu boi się zabrać głos publicznie, gdyż oznacza to utratę funduszy na badania, w bardziej drastycznych sytuacjach pracy, niektórzy otrzymują nawet pogróżki odebrania życia. To samo dotyczy niezależnych dokumentalistów. Holenderski dziennikarz i niezależny dokumentalista Marijn Poels opisuje, że jego wstrząsający film „Ustanowiona niepewność” pokazujący jak tak zwane odnawialne źródła energii niszczą rolnictwo i prowadzą z jednej strony do likwidacji upraw przeznaczonych na żywność, z drugiej do monopolu międzynarodowych korporacji handlujących żywnością, nie mógł pokazywać swojego filmu w mediach, a jedynie na pokazach w kinie, gdzie był znieważany przez klimatystów, otrzymywał także liczne groźby. Z drugiej strony istnieje już dzisiaj cała armia ludzi żyjących z klimatyzmu. Dla przykładu na zjazd klimatystów w Nairobi przybyło swego czasu odrzutowcami 6 tysięcy ludzi z całego świata, by debatować tam 10 dni na przykład nad związkiem globalnego ocieplenia z seksizmem. W brytyjskich urzędach są już specjalne posady tak zwanych oficerów klimatycznych, a każdy kto wykazuje zdrowy rozsądek jest poddany ostracyzmowi i porównywany do negacjonistów holocaustu.

Jaki wpływ na kraje trzeciego świata i nie tylko ma klimatyzm?

Tamtejsi politycy odpowiadają jasno; Chodzi o uniemożliwienie tym krajom uprzemysłowienia i związanego z tym podniesienia długości i standardu życia. Zamiast tradycyjnych źródeł energii proponuje się zawodne wiatraki i panele, które sprawiają, że mieszkańcy mają wybór: albo światło albo lodówka. Chaty nadal opalane są ogniskami, a mieszkańcy, w tym dzieci, umierają na związane z tym choroby płuc, to samo dotyczy żywności, której nie można trzymać w lodówkach, nie ma szans na produkcję stali, wyprodukowanie szyn i ułatwienie transportu. Jeszcze głębiej opisuje to dokument wspomnianego M. Poelsa, w którym pokazuje upadek tradycyjnego rolnictwa w Europie.

Z jednej strony rolnicy produkujący żywność są niszczeni coraz to nowymi regulacjami i rosnącymi gwałtownie cenami energii, z drugiej zachęcani do zamieniania pól uprawnych roślin jadalnych albo w monokultury do produkcji biogazu albo w cmentarne pustynie paneli słonecznych czy podobnie upiorne i dewastujące przyrodę oraz krajobraz farmy wiatraków. W zakończeniu Poels przedstawia także fascynująca hipotezę prof V. Kucherova, według której gaz oraz ropa tworzone i tłoczone są do swoich dostępnych dla człowieka pokładów z wnętrza Ziemi i w pewnej mierze odnawialne.

Wymienione w tekście filmy wywołały oczywiście tak zwane kontrowersje i protesty. W takiej atmosferze Profesor Wunsch chciał nawet wycofać swój udział. Obszerny i w swoim duchu jednostronny materiał na ten temat zamieściła Wikipedia. Jednak zasadniczych argumentów występujących w nim światowych sław w swoich dziedzinach nikt nie był w stanie podważyć, również instytucje odwoławcze uznały, że merytoryczne wypowiedzi domagającego się ich wycofania profesora Wunscha nie zostały przeinaczone.

To co na pewno uderza, to niemal identyczny schemat działania klimatystów i obserwowany w czasie mniemanej pandemii modus operandi sanitarystów. W obu przypadkach wykorzystano naturalne zjawiska, które zachodzą w przyrodzie, obudowując je sztucznie stworzoną atmosferą grozy. W Polsce mamy genialny opis tego starego jak świat socjotechnicznego chwytu dokonany przez B. Prusa w powieści „Faraon”, w której zamiast wirusa i zmian klimatu posłużono się zaćmieniem słońca. W obu sytuacjach stosowano cenzurę, szykany i zastraszanie uczciwych uczonych

Jednak jest jeszcze jeden czynnik, o którym wspomina P. Moore; zachodnia cywilizacja i jej model rozwoju przechodzi autentyczny kryzys i być może nie do końca świadome poczucie tego jest powszechnie obecne w ludzkiej podświadomości. Obserwowany upadek etosów uczonych, polityków, kapłanów, lekarzy, dziennikarzy, prawników, czy szerzej ujmując zanik przestrzegania i wiary w podstawowe normy i wartości leżące u podstaw naszej cywilizacji takie jak dążenie do prawdy czy godność osoby ludzkiej są faktem. To, że okazało się, iż antropogeniczna emisja CO2 nie ma szczęśliwie wpływu na klimat też jest faktem, ale prawdą jest także to, że wymuszany przez system bankowy i polityczny stały wzrost konsumpcji, coraz szybsze zużywanie coraz większej liczby produkowanych na tę okoliczność coraz mniej trwałych gadżetów jest z jednej strony niemożliwe do utrzymania ze względu na prawa fizyki, a z drugiej nie zaspokaja najbardziej głębokich ludzkich potrzeb. W paradoksalny sposób współgra to ze słynną wypowiedź polskiego premiera o szczęściu osiąganym przez kopanie i zasypywanie rowów za miskę ryżu. Tak samo poddanie się bezsensownemu i szkodliwemu pod każdym względem sanitaryzmowi miało swoje żyzne podglebie w czymś co nazwać można zdrowizmem.

Jak zauważył kiedyś Kurt Vonnegut, przekonanie, że sprzątaczka dostająca się do pracy rakietą będzie szczęśliwsza, jest złudne. Pojawili się więc Jüngerowscy „szatańscy adwokaci słusznych spraw”. Jak bardzo wypaczyli pierwotne idee ruchu ochrony przyrody i immanentnie z nią związane chronienie piękna (pisali o tym choćby Ruskin, Pawlikowski, Scruton) przed nadmierną inwazją przemysłu i szpetoty pokazuje sam zwrot „ochrona klimatu”, który oznacza ni mniej ni więcej podniesione do entej potęgi wywyższenie człowieka ponad prawa przyrody, tym razem w skali kosmicznej, podczas gdy podstawową ideą ruchu ekologicznego była zawsze pokora wobec natury, chronienie jej dla niej samej dlatego, że jest to potrzebne zdrowiu ludzkiego ciała, ale także duszy.

Z takim samym odwróceniem wszystkich wartości mieliśmy do czynienia podczas tak zwanej pandemii, kiedy to politycy i aktywiści podający się za „zielonych” obrońców tego co naturalne, stali w awangardzie tego co sztuczne, szpetne, fałszywe, a politycznie i ideowo odrażające. Jednak grunt pod ich działania był już przygotowany. Na wzniosłe hasła przepełnionych nienawiścią do gatunku ludzkiego zbawców planety czekali ich wdzięczni odbiorcy – „ludzie biologiczni”, o których Barbara Toporska pisała, że uwierzą we wszystko.

Olaf Swolkień

Autor był w latach 1993-2003 publicystą i kampanierem ekologicznym, uczestnikiem wielu akcji w obronie przyrody (obrona parku krajobrazowego na G. Św. Anny), w obronie tradycyjnego rolnictwa bez GMO, działał także na rzecz utrzymania dobrego planowania przestrzennego, ratowania polskich kolei, ochrony starych drzew i ułatwień dla ruchu rowerowego, z których do dzisiaj na co dzień korzysta)

Myśl Polska, nr 27-28 (2-9.07.2023)

'https://myslpolska.info/2023/07/02/swolkien-wielkie-klimatyczne-oszustwo/

Ustrój feudalny

Ustrój feudalny był dziełem historii, czyli życia. Nikt go nie wymyślił, nie był on zaprowadzony czy wprowadzony świadomie i planowo, według jakiejś uprzednio wypracowanej doktryny, gdyż wyrósł spontanicznie w starożytności przedchrześcijańskiej, ale został on, w epoce chrześcijańskiej, świadomie udoskonalony. Był to ustrój zbudowany na bardzo prostej i realnej filozofii społecznej, według której społeczeństwo ludzkie jest podobne (analogia) do organizmu ludzkiego. Organizm człowieka jest złożony z różnych a niezbędnych części, jak głowa, tułów, ręce, nogi itd., a te z kolei złożone są z różnych organów, jak mózg, oczy, uszy, nos, usta, płuca, żołądek, wątroba, nerki itd., podobnie też w społeczeństwie są różne „stany”, „warstwy”, czy „grupy” zawodowe, które powinny pracować i wypełniać swoją rolę dla dobra całości. Co więcej, w organizmie ludzkim, każdy organ musi być zbudowany z odmiennych komórek, bo gdyby one były jednakowe, były by bezużyteczne. Komórki w mózgu (bardzo różniące się między sobą) muszą być inne niż te, które wchodzą w skład oka cz wątroby itd., ale przez fakt, że są różne, nie są jedne z nich ważniejsze od drugich, każda z nich bowiem jest niezbędna dla zdrowia całego organizmu, stąd też pod tym względem są równe. W praktyce ten ustrój feudalny czy korporacyjny (od „corpus” – ciało) szanował każdego człowieka jednakowo, uznając jego godność, gdyż wszyscy, każdy na swoim miejscu, służyli całości, był więc to ustrój wzajemnego usługiwania. Jego dekadencja miała różne przyczyny, których nie sposób tutaj przypominać, zwłaszcza że w każdym kraju działały odmienne czynniki, ale bodajże najważniejszą przyczyną były utrata świadomości tej filozofii społecznej, na której się opierał. Idea społeczeństwa jako „organizmu” została stopniowo zastąpiona ideą społeczeństwa „stowarzyszeń”, do którego można należeć lub nie i dla którego można pracować i poświęcać się lub nie i z którym nie potrzeba być organicznie związanym. Pojawia się nowa „filozofia” (?) polityczna, która wprowadza idee „umowy”. Pojawia się indywidualizm, który zaprzecza prawdzie socjologicznej, że człowiek jest stworzeniem społecznym. Indywidualizm uważa społeczeństwo za wroga człowieka. Rousseau naucza, że człowiek jest całością doskonałą i samotną: „L’individu est un tout parfait et solitaire”, czyli że nie potrzebuje żyć w społeczeństwie. Co więcej, Rousseau uważa społeczeństwo za wroga człowieka-jednostki. W miejsce dawnej solidarności wprowadza się egoizm. Tym właśnie przede wszystkim różni się (przed wybuchem rewolucji we Francji  zwanej „wielką rewolucją francuską”) „burżuazja” od „wsi”, że na wsi żyło się nadal według zasad feudalizmu, czyli w systemie „wzajemnych usług”, podczas gdy w mieście zapanowały indywidualizm, czyli egoizm; każdy żył tylko dla siebie. Od zasady homo homini frater (człowiek człowiekowi bratem) przeszło się do zasady homo homini lapus (człowiek człowiekowi wilkiem), a pojęcie społeczeństwa jako organizmu zostaje zastąpione pojęciem społeczeństwa jako góra piasku, stąd też na człowieka już się nie patrzy jako na komórkę żywą, której pełnia rozwoju zależy od jej życia dla dobra całości organizmu, lecz tylko jako na ziarnko piasku, którego nic nie łączy z innymi ziarnkami, ani z całością „góry”, w skład której wszedł przypadkowo.

 

Michał Poradowski – Wyzwolenie czy ujarzmienie? Marksistowska rewolucja komunistyczna; Katolicki Ośrodek Wydawniczy Varitas; Londyn 1987

Intencja pracy wewnętrznej

Całą rzecz można ująć w ten sposób. Dwa są poglądy na sprawę naszego postępu: jeden wychodzi z własnej korzyści, drugi – z pragnienia woli Bożej. W tych dwu poglądach (cóż bowiem wpływowszego w życiu nad poglądy?) rozchodzą się drogi błędu i roztropności. Skoro człowiek jako główny cel swego życia położy własne udoskonalenie, każdy jego następny krok będzie fałszywy. Jeśli zechce pracować nad sobą, jak rzeźbiarz wykuwający swój posąg, każdy cios dłuta będzie zniekształcał jego zarysy i nowe odkrywał usterki. Brak będzie prostoty w jego zamiarach oraz prawdy w jego dążeniach. Jeżeli rachunek sumienia szczegółowy, swoje zasady życiowe i swe praktyki pokutne pojmie jako zwykłe zabiegi lecznicze, jeżeli swe życie wewnętrzne pojmie jako szkółkę poprawczą i całe swe życie ukształtuje wedle modnej teorii o samodoskonaleniu się wówczas cała jego asceza będzie tylko systematyczną gloryfikacją własnej swej woli. Wtedy też nigdy nie wyrośnie na męża duchowego, sięgając w najlepszym wypadku miary człowieka uczciwego. A jednak jakże rozpowszechniony jest ten nieszczęsny punkt wyjścia, nawet wśród osób, żyjących w samym sercu organizmu tak nadprzyrodzonego, jak Kościół katolicki.

Kto natomiast za punkt wyjścia w swoim życiu duchowym obierze wolę Bożą, ten we wszystkim spuszcza się na Boga, sobie zachowując tylko pilność i wierne współdziałanie. Taki człowiek kroczy tam, gdzie wiedzie go Bóg, a własnych dróg nie szuka. Wzorem, na którym się kształci, jest mu Jezus. Jego pragnieniem jest podobać się Bogu, wszystkie też jego czyny płyną z miłości. Własne niepowodzenia nie dziwią go, ani trapią. Jeśli się smuci jakąś niedoskonałością, to nie dlatego że ona kazi jego charakter, lecz że nie podoba się Bogu. Sakramenty i szkaplerze, koronki i medaliki, relikwie i obrzędy liturgiczne, wszystko to mieści się doskonale w jego systemie, gdzie czynniki przyrodzone spływają w przedziwną harmonię z nadprzyrodzonymi. Upodobanie Boga spoczywa zawsze na ludziach pokornych i zdążających drogą podobania Mu się jak najbardziej. Wówczas i człowiek może być spokojny i ufnie patrzący w przyszłość mimo swoich upadków. W jego sercu mieszka wesele o powodzenie bez końca. Bóg jest mu ojcem. Natomiast rzemieślnik własnej doskonałości wciąż spotyka się z niepowodzeniem w swej pracy, bo albo postępuję ona zbyt wolno, albo też co zarobi z jednej, to traci z drugiej strony, albo wreszcie u swego otoczenia spotyka się ze zgorszeniem z powodu zbyt budującego zachowania się, a ponieważ u człowieka tego pokroju ludzkie uznanie stanowi koronę cnoty, więc też doznaje on gorzkiego rozczarowania. Dlatego jest zaniepokojony, chmurny i biadający nad każdym upadkiem. Jego serce wzbiera goryczą posągu walącego się w gruzy.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

Sidła światowe

Pan Jezus pragnie dać nam życie duchowe, chce, żeby mieszkała w nas Trójca Święta, a temu sprzeciwia się świat. Pan Jezus na pewno jest świadom, jak wielkie niebezpieczeństwo dla naszego zbawienia przedstawia świat. I dlatego przestrzega nas przed duchem tego świata.

Kiedy czytamy Ewangelię, widzimy, że Jezus mówi o świecie w sposób, który zmusza do refleksji. „Jeśli was świat nienawidzi, wiedzcie, że mnie pierwej, niż was, nienawidził” (J 15, 18) – nie można przejść obojętnie obok takich słów, nie pragnąc głębokiego zrozumienia ich znaczenia. Ale o jakim świecie mówi Pan Jezus?

Jest świat i świat. Jeżeli potraktujecie słowo świat w znaczeniu materialnym, mając na myśli gwiazdy, niebo, ziemię oraz wszystko, co ziemia w sobie zawiera poza grzechem, należy przyznać, że ten świat jest dobry, ponieważ został stworzony przez Boga. Ale w Piśmie Świętym świat posiada inne znaczenie. Świat, o którym mówi Pan Jezus, jest światem grzesznym, światem grzeszników, którzy źle korzystają z tego, co stworzył Bóg, to znaczy wyłącznie dla swojej przyjemności, a nie na Jego chwałę. O ten świat właśnie chodzi, kiedy Pan Jezus mówi, że nie prosi za światem (J 17, 9). Pan Jezus modli się o nawrócenie ludzi, ale nie prosi za światem pogrążonym całkowicie w grzechu. I tak mówi: „Jeśli was świat nienawidzi, wiedzcie, że mnie pierwej, niż was, nienawidził. (…) Nie jest sługa większy nad pana swego. Jeśli mnie prześladowali i was prześladować będą” (J 15, 18 i 20), ponieważ wasze postępowanie i przykład, który dajecie, oskarżają ich. Pokazujecie światu wasze posłuszeństwo oraz miłość wobec Boga, a także miłość bliźniego, a świat tego nie lubi. Świat chce być wolny i odrzuca wszelką uległość, chce wypełniać jedynie swoją wolę i realizować wyłącznie swoje pragnienia. Nie ma mowy, aby zechciał podporządkować się Bogu, jakiemukolwiek autorytetowi, prawu, które nakłada zobowiązania. Świat pragnie totalnej wolności, która nie jest prawdziwą wolnością, a jedynie zniewoleniem przez namiętności i grzech.

Świat oznacza to wszystko, co tu, na ziemi może pociągać nas w grzech. I nie chodzi jedynie o grzech, ale o wszelkie okazje do grzechu, o wszystkie zgorszenie tego świata.

„Biada światu dla zgorszenia” (Mt 18, 7), jak mówi Pan Jezus. Za tym światem stoi szatan. Oto dlaczego Pan Jezus przeklina taki świat. Złe duchy są wszędzie i podtrzymują ten świat w stanie grzechu. Takiego świata koniecznie należy unikać.

To prawda, że kiedyś miała miejsce epoka wielkiego rozwoju chrześcijańskiego, gdy diabeł był względnie trzymany za gardło. Działanie Kościoła, rodzin i całych społeczeństw zmierzało do niesienia ludziom pomocy w praktykowaniu cnót chrześcijańskich. A dzisiaj zupełnie na odwrót: wszystko dookoła jednoczy siły, aby doprowadzić  nas do utraty mądrości Krzyża, mądrości Bożej, i aby popchnąć nas w szaleństwo tego świata, w ten bezrozumny świat.

Coraz trudniej żyć po katolicku w środowisku, w którym dzisiaj się znajdujemy, i potrzeba dużo odwagi i wielkiej cnotliwości, aby przestrzegać prawa Bożego, kiedy wokół nas piętrzą się pokusy i świat sieje zgorszenie. Bóg wie lepiej, jaką siłę posiada dzisiaj szatan, dzięki narzędziom, które sami ludzie oddają do jego dyspozycji. Wykorzystując te narzędzia, stara się pociągnąć nas w grzech i oddalić od Pana Boga!

Święty Jan stwierdza, że: „wszystko, co jest na świecie, jest pożądliwością ciała i pożądliwością oczu i pychą żywota” (1 J 2,16). Pokazuje, co w świecie pochodzi od pożądliwości ciała, od pożądliwości oczu i z pychy żywota. Koniecznie o tym pamiętajmy.

Kiedy św. Jakub mówi, że ten, kto jest przyjacielem tego świata, staje się nieprzyjacielem Boga (Jak 4, 4), chce nam przez to dać do zrozumienia, że przyjaciele tego grzesznego świata pełnego pożądliwości oddalają się od Boga. W rzeczy samej, nie można być przyjacielem Boga i jednocześnie oddalać się od Niego poprzez swoje uczynki. Trzeba zatem wybrać.

Świat i nasze przyzwyczajenia często odciągają nas od myślenie o Bogu, staj się przeszkodą, barierą, ekranem między nami a Panem Bogiem, a to wszystko z powodu nieporządku w nas panującego.

 

Życie duchowe; abp Marcel Lefebvre; Wyd. Te Deum Warszawa 2020

 

Ci, którzy zdradzili

Problem polega na tym, że „robienie właściwych rzeczy” nie było oparte na żadnych moralnych podstawach wolności myśli, słowa, wyboru czy cielesnej suwerenności. Zamiast tego robienie właściwych rzeczy polegało na podążaniu za stadem.

Tłumaczenie: AlterCabrio – ekspedyt.org

O zdradzie ze strony instytucji, współpracowników i członków rodziny „przejętych i kontrolowanych przez strach, wstyd, pychę i chciwość”.

„Rozumiem, że wielu uważało, że postępują słusznie, nie tylko pozwalając na wstrzyknięcie sobie niesprawdzonej eksperymentalnej technologii genetycznej, ale także zmuszając, zawstydzając, zastraszając i dyskryminując tych, którzy tego nie zrobili.

Problem polega na tym, że „robienie właściwych rzeczy” nie było oparte na żadnych moralnych podstawach wolności myśli, słowa, wyboru czy cielesnej suwerenności. Zamiast tego robienie właściwych rzeczy polegało na podążaniu za stadem”.

W zeszły piątek miałem przyjemność uczestniczyć w prezentacji dr Jordana Petersona. Dr Peterson obszernie mówił o swoich 12 Zasadach Życia, traktacie, który zachęca i pomaga nam być lepszymi istotami ludzkimi. W całej jego prezentacji jedno słowo przykuło moją uwagę. Słowo – zdrada. To słowo głęboko we mnie rezonowało i przemawiało do źródła mojego gniewu, urazy i niepokoju o przyszłość. Zastanawiając się nad ostatnimi trzema latami, stało się dla mnie jasne ilu zdrad doświadczyliśmy:

– Nasze rządy i wybrani przedstawiciele nas zdradzili.

– Zdradzili nas nasi sędziowie i ci, którzy stoją na straży praworządności i naszej Karty Praw i Wolności.

– Nasza policja, wojsko, prokuratorzy generalni i wszyscy, którzy przysięgali nas bronić, zdradzili nas.

– Zdradzili nas nasi lekarze, pielęgniarki, urzędnicy służby zdrowia i farmaceuci.

– Nasze agencje regulacyjne, które są odpowiedzialne za przestrzeganie etycznych praktyk medycznych, zdradziły nas.

– Nasze media głównego nurtu, które rzekomo są niezależne i poszukują prawdy, zdradziły nas.

– Nasze instytucje akademickie, które twierdzą, że są źródłem szkolnictwa wyższego, zdradziły nas.

– Nasi przywódcy religijni, którzy zamknęli miejsca kultu, zdradzili nas.

– Zdradziły nas nasze instytucje finansowe, które obiecały chronić nasze oszczędności.

– Nasza rodzina, przyjaciele i współpracownicy, którzy włączyli się w przymus, zawstydzanie i dyskryminację niezaszczepionych, zdradzili nas.

– A ci, którzy godzili się na przymus, bo chcieli podróżować, grać w hokeja, czy iść do pubu, zdradzili własną suwerenność cielesną oraz indywidualne prawa i godność.

Problem ze zdradą polega na tym, że trudno jest odzyskać zaufanie raz zdradzone. Niechętnie powierzam swoje bezpieczeństwo tym instytucjom, agentom, profesjonalistom, współpracownikom i członkom rodziny. Pokazali mi, że można ich przejąć i kontrolować przy pomocy strachu, wstydu, pychy i chciwości.

Rozumiem, że wielu uważało, że postępują słusznie, nie tylko pozwalając na wstrzyknięcie sobie niesprawdzonej eksperymentalnej technologii genetycznej, ale także zmuszając, zawstydzając, zastraszając i dyskryminując tych, którzy tego nie zrobili. Problem polega na tym, że „robienie właściwych rzeczy” nie było oparte na żadnych moralnych podstawach wolności myśli, słowa, wyboru czy cielesnej suwerenności. Zamiast tego robienie właściwych rzeczy polegało na podążaniu za stadem.

Sugeruję, że nasze społeczeństwo łatwo wpadło w stan systemowej zdrady właśnie dlatego, że utraciło swój moralny fundament. Zaufanie nie zostanie łatwo przywrócone do czasu, gdy wspólnie obronimy, a następnie będziemy żyć zgodnie z systemem wartości, który szanuje indywidualne prawa i wolność oraz godność tego ciała danego przez Boga. Do tego czasu należy mieć się na baczności.

https://ekspedyt.org/2023/06/08/zdradzili-wszyscy-czyli-o-utracie-fundamentu-moralnego/

 

Infiltracja Kościoła

W Sankt Galen przez lata spotykali się kardynałowie, tworząc najwyraźniej coś w rodzaju partii politycznej. Proste pytanie brzmi: co się stało z autorytetem w Kościele? Dlaczego nikt nie reaguje nawet w sytuacji, w której jawnie głosi się komunistyczną ideologię?

Na tym właśnie polega infiltracja Kościoła. Oczywiście na tym właśnie. Nie wolno temu przeczyć, chyba że jest się całkiem naiwnym. Paraliż władzy kościelnej nie jest niczym nowym, to zjawisko, które występowało już od wielu, wielu lat. Dokumentuje to właśnie, jeżeli zechcemy się odwołać do konkretnych publikacji, książka Taylora Marshalla Infiltration, do której napisałem wstęp. Pokazuje ona wzrastający wpływ modernizmu, a częściowo także masonerii na życie Kościoła. Nie chcę powiedzieć, że moderniści byli po prostu masonami – tak nie było. Czasami mogło się zdarzyć, że te dwie grupy się ze sobą stykały, że te ideologie się przenikały. Jednak co do zasady były to równoległe prądy myślowe. Jeśli szukamy początków, to w sensie historycznym pierwsze próby przenikania do Kościoła tych prądów miały miejsce za czasów Leona XIII. Z jednej strony był to wielki papież. Był autorem wspaniałych encyklik propagujących wiarę katolicką i broniących jej. Potępiał też jednoznacznie masonerię i głoszoną przez wolnomularzy ideologię. Jednak to wszystko działo się w sferze doktryny. Praktyka była już nieco inna. Wtedy po raz pierwszy pojawili się wyraźnie liberalni biskupi. To był początek wielkiego procesu infiltracji. Jego sekretarz stanu, kardynał Rampolla, uchodził w oczach współczesnych za liberała. Utrzymywał on wyjątkowo zażyłe i dobre relacje ze skrajnie antykatolickim rządem we Francji, w całości niemal opanowanym przez masonów. Jednocześnie prowadził niechętną politykę wobec, jakby nie było, katolickiego cesarza Franciszka Józefa.

 

Jednak czy można to porównać z tym, co dzieje się obecnie w Kościele? W końcu była to chyba kwestia polityki. A Kościół pokazał przez wieki, że może zawierać różne przymierza i że względy praktyczne nie muszą iść w parze z religijnymi.

Polityka ma ogromne znaczenie dla życia Kościoła. Naturalnie. Weźmy inny przykład. W okresie Kulturkampfu, kiedy kanclerz Bismarck próbował całkowicie politycznie podporządkować sobie Kościół, niemieccy biskupi wykazali się ogromną odwagą i siłą charakteru. W prawdziwie heroiczny sposób bronili praw Kościoła i nie ustępowali przez prześladowaniami. Niestety, Leon XIII wie wykorzystał tej woli oporu i szybko zawarł kompromis. Tym samym można wręcz powiedzieć, że dążąc do kompromisu za wszelką cenę, złamał wolę oporu niemieckich katolickich biskupów. Zawierając układ z rządem niemieckim, zyskał spokój, ale bardzo osłabił Kościół. W efekcie mianowani przez niego w Niemczech kardynałowie byli bardzo umiarkowani, jak na tamte czasy wręcz politycznie poprawni. Przykładem był ówczesny kardynał Wrocławia/Breslau, kardynał Georg Kopp, który był w istocie kandydatem protestanckiego cesarza. Trzeba pamiętać, podczas Kulturkampfu był on biskupem Fuldy i jako jeden z bardzo nielicznych próbował porozumiewać się z kanclerzem Bismarckiem, często wbrew stanowisku pozostałych hierarchów. I za to właśnie, za to, że gotów był iść na ustępstwa wobec protestanckiego państwa, został później wynagrodzony. Proszę zobaczyć, jaki płynie z tego morał: opór i sprzeciw wobec linii państwa się nie opłaca, bo w ostatecznym rozrachunku Rzym nagrodził nie tych, którzy wiernie bronili praw Kościoła, ale ludzi kompromisu, uległości, podporządkowania się. Podobny wymiar miała polityka tak zwanego ralliement w stosunku do rządu Francji. 16 lutego 1892 roku papież Leon XIII skierował do katolików francuskich encyklikę Au milieu des sollicitudes, wzywającą ich do „przyłączenia się” (ralliement) do Republiki Francuskiej. Francuska masoneria odebrała to posunięcie papieskie jako swego rodzaju kapitulację. Po raz pierwszy w historii Leon XIII użył w pozytywnym znaczeniu terminu „demokracja chrześcijańska”. Cele były szczytne: papież wierzył, że odstępując od poparcie dla ruchu monarchistycznego i idąc na kompromis z rządzącymi Republiką Masonami, doprowadzi do ograniczenia otwarcie antykatolickiej polityki. Sam przyczynił się do złamania, uprawnionego przecież, demokratycznego oporu. Wcześniej katolicy mówili: nie uznajemy tego rządu. Tak, podporządkowujemy się prawom, ale nie uznajemy antychrześcijańskich praw. Leon XIII tę siłę politycznego katolicyzmu osłabił. Wskutek ralliement blok katolicki się rozpadł. Papież tak bardzo się zaangażował po stronie Republiki, że sprzeciwiającym się porozumieniu katolikom zagroził odmową spowiedzi i rozgrzeszenia. Dla mnie był to przykład drastycznego nadużycia władzy papieskiej: wiernych katolików zmuszano do akceptacji wrogiego im rządu. Antyklerykałowie dostali dodatkowy wiatr w żagle i nie mając już przeciw sobie poważnej siły, wprowadzili kolejne antyreligijne przepisy. Mówiąc o oddzieleniu państwa od Kościoła, w istocie chcieli pozbyć się chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej.

Także za czasów Leona XIII doszło do pierwszych przypadków przenikania modernistów do Kościoła, do zdobywania przez nich wpływów i pozycji. Na tym polegała właśnie infiltracja. Dopiero Pius X postanowił się temu przeciwstawić. Zobaczył on, jak bardzo modernizm przeniknął do seminariów. Oczywiście, ten wpływ nie był tak silny jak dziś, ale pierwsze oznaki już były widoczne. Tak więc o ile Leon XIII w teorii był niezwykle surowy i zachowywał w całości nienaruszony depozyt wiary, publikował wspaniałe teksty i był wielki obrońcą katolicyzmu, w praktyce podejmował decyzje trudne do obrony, otwierające Kościół na wpływy wrogów. Niech będzie, że była to polityka elastyczna. Wtedy też, za jego rządów, pojawili się biskupi i kardynałowie o bardziej liberalnych poglądach. Na pewno nie byli to moderniści, raczej ludzie trzeciej drogi, ludzie umiaru i kompromisu ze światem. Na szczęście Pius X zaciągnął hamulec bezpieczeństwa i podjął stanowczą rozprawę z modernizmem, jednak okres jego rządów był, patrząc na to z szerszej perspektywy, tylko okresem przejściowym. Został jakby wzięty w nawias. Po jego śmierci, na tron Piotrowy zostaje wybrany Benedykt XV, o którym powszechnie było wiadomo, że nie należał do sympatyków Piusa X i nie chciał kontynuować jego stanowczej, antymodernistycznej linii. Dlatego na biskupów i kardynałów nominował ludzi, którzy w stosunku do modernizmu zachowywali stanowisko bardziej zdystansowane. Stopniowo ich liczba w episkopacie rosła. Nie byli oni jeszcze modernistami, ale nie chcieli angażować się z całą mocą w obroną wiary. Podobnie było za pontyfikatu Piusa XI. Z jednej strony pisał wspaniałe encykliki, jak Mortalium Nimos, z drugiej – nie traktował zagrożenia modernistycznego poważnie jak jego wielki imiennik. Szukał też, tak jak Leon XIII, kompromisu politycznego. Z tego powodu wycofał poparcie dla cristeros w Meksyku i zgodził się na wyjątkowo niekorzystny dla katolików pokój. Także w jego czasach kandydaci na urząd biskupa coraz częściej byli ludźmi o dość liberalnym nastawieniu. Ogólnie mówiąc, jeśli chodzi o naukę wiary, wszyscy ci papieże byli jednoznacznymi obrońcami doktryny katolickiej. W kwestiach wiary i moralności co do zasady byli nieugięci i głosili jasno, bez dwuznaczności i jakichkolwiek ustępstw, prawdziwą naukę Kościoła. Natomiast ich polityka personalna, decyzje o nominacjach, kompromisy, na które szli, wszystko to pozwalało dojrzewać w Kościele siłom obcym, siłom światowym. Słowa zawarte w dokumentach to jedno, a ludzie to co innego. Już przed soborem [watykańskim II] zatem grunt był przygotowany. Wśród biskupów i kardynałów sporo było liberalnie nastawionych, elastycznie – nazwijmy to tak – myślących ludzi. Nie była to jeszcze większość, ale całkiem znacząca grupa.

Uważam, że z tego punktu widzenia decyzja Jana XXIII o zwołaniu soboru była wielkim błędem. Po co? Po to, żeby przygotować przepisy duszpasterskie? Przecież do czegoś takiego nie trzeba było zwoływać soboru. Pod koniec lat pięćdziesiątych biskupi byli bardzo mocno wewnętrznie podzieleni. To było już wtedy doskonale widoczne. Łatwo było też przewidzieć, że jeśli dojdzie do zwołania soboru, to w tak wielkim zgromadzeniu dobrze zorganizowana siła liberalna będzie odgrywać ogromną rolę.

 

Wiosna kościoła, która nie nadeszła; bp Athanasius Schneider w rozmowie z Pawłem Lisickim; Wydawnictwo Esprit; Kraków 2020, str 137-142

Pokusy drobne

Miejmy się na baczności także przy błahych pokusach, które same w sobie istotnie takimi mogą być. Albowiem błahość lub ważność, to rzecz względna, nawet jeśli chodzi o sprawy duszy. Nierzadko się zdarza, iż człowiek który mężnie stawił czoła najcięższym pokusom, naraz ulega drobnym i niepozornym. Jest to rzecz zrozumiała. Ilekroć chodzi o pewne zaszczytne dzieło lub cierpienie, jakoś łatwiej nam przychodzi się zabrać do niego, gdyż skłaniają nas do tego zarówno względy przyrodzone jak i nadprzyrodzone. Miłość własna tak kocha zaszczyty, iż pójdzie ku nim nawet po cierniach, wcale tego nie czując. Ale stąd właśnie płynie wielka doniosłość rzeczy drobnych w życiu pobożnym. Natura nie widzi w nim żadnego interesu i dlatego tak bezpośrednio łączą one nas z Bogiem. Nawracanie dusz, wielkie dzieła miłosierdzia, nawiedzanie więzień, kazania, słuchanie spowiedzi, nawet zakładanie zgromadzeń zakonnych, to rzeczy stosunkowo łatwiejsze, niźli pilnowanie spełniania codziennych obowiązków, przestrzeganie drobnych przepisów, dokładna straż zmysłów, czy słowa uprzejme i skromna postawa, przypominająca wszystkim obecność Bożą. W rzeczach drobnych zyskujemy więcej chwały nadprzyrodzonej, ponieważ wymagają one większego męstwa, gdyż zmuszają do ciągłej i nieustannej czujności, a nie mają w sobie nic ponętnego. Całą więc siłę do ich spełniania wydobyć musimy z siebie samych, bo z zewnątrz nie wspomaga nas żadna pochwała czy nagroda, przy tym bohaterstwo w rzeczach drobnych polega więcej na wstrzymywaniu się niż na działaniu, nieustanny też gwałt zadaje naszej skażonej naturze.

Wierność w drobnych rzeczach wymaga znacznie większego naprężenia umysłu. Z jej strony grozi nam klęska, a mnóstwo sposobności do upadku gęstą siecią osnuwa wszystkie nasze poruszenia. Nie wolno nam żywić przywiązań czysto ziemskich, ani wyrzec słowa lekkomyślnego, ani popełnić nierozważnego kroku, ani oddawać się przyjemnością czysto zmysłowym, ani drobiny pociechy uronić w roztargnieniu, ani spocząć sercem w zmysłowych czułościach, ani wreszcie uczynić czegokolwiek z popędu miłości własnej. Dreszczem przejmują naszą naturę widok takiej doskonałości – a przecież to tylko doskonałość w rzeczach drobnych! Doskonałość rozkwitająca w pokorze i ukryciu. Bo któż zliczy wszystkie te wypadki, w których powściągasz swój język i zgłuszasz uczucie? Bóg, aby utaić nas bardziej przed okiem ludzkim i ukryć nas głębiej w swym Sercu, dopuści nawet, że mimo wszelkie starania poślizgniemy się czasem. Wówczas naprawdę umartwienie Jezusa nosimy w sobie, nieznane ludziom. Na tym właśnie polega powolne męczeństwo miłości. Jeden Bóg jest świadkiem naszego konania. Nawet sami nie uświadamiamy sobie mnóstwa wypadków, w których działamy z czystej dla Boga miłości, a tak nie ma w nas punktu zaczepienia próżna chwała ani wyniosłe i czysto ludzkie poczucie własnej sprawiedliwości.

Przez wierność w drobnych rzeczach nie tylko wysługujemy sobie większą chwałę w niebie, lecz też skuteczniej czcimy Boga. Okazujemy Mu przez nią większe pragnienie Jego chwały, gdyż w drobnych rzeczach czystsze muszą działać pobudki i żywsza wiar niż w wielkich. Rzeczy wspaniałe nieraz swą wspaniałością przysłaniają nam Boga, a w najlepszym wypadku zanieczyszczają pragnienie chwały Bożej przez próżną i czysto ludzką chęć dokonania wielkiego dzieła. Natomiast rzeczy drobne i nieznaczne, przez swą pozorną łatwość i lekceważenie u ludzi, zostawiają nas sam na sam z Bogiem wobec szarej i twardej rzeczywistości umartwienia wewnętrznego. Lecz nie tylko pragnienie, ale i faktyczne pomnażanie zewnętrznej chwały Bożej przy rzeczach drobnych bywa wydajniejsze. Do wielkich bowiem dzieł otrzymujemy obfitszą pomoc, dlatego też mniej w nich dajemy Bogu ze siebie. Hojność i słodycz łaski, oraz ów zapał, który się w nas budzi na myśl o wielkim dziele, to trzy czynniki, które zmniejszają wielkość naszego wysiłku. A właśnie ten własny wysiłek stanowi o prawdziwym przysporzeniu chwały Bożej, podobnie jak oschła modlitwa uchodzi za bardziej zasługującą od pełnej pociech.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

Papolatria

Papolatria jest fałszywą lojalnością wobec Stolicy Apostolskiej, postawą, która, nie widzi w panującym papieżu jednego z 265 następców Piotra, ale uważa go za nowego Chrystusa na ziemi, mogącego dowolnie reinterpretować, przerabiać lub odrzucać magisterium swoich poprzedników, rzekomo rozszerzając i udoskonalając w ten sposób naukę Zbawiciela.

Roberto de Mattei

Papolatria, poza faktem, że jest błędem teologicznym, jest także stanowiskiem wypaczonym pod względem psychologicznym i moralnym. Jej wyznawcami są zazwyczaj konserwatyści lub osoby z natury ugodowe, ulegające iluzji o możliwości osiągnięcia w życiu czegokolwiek wartościowego bez konieczności walki czy wysiłku. Regułą ich życia jest dostosowanie się do każdej sytuacji, podkreślanie jedynie jej plusów. Zwykli powtarzać, że wszystko jest w porządku, że nie ma potrzeby niczym się martwić. Rzeczywistość nie ma dla nich nigdy cech dramatu. Tacy ludzie nie chcą, aby ich życie przypominało dramat, bowiem to zmuszałoby ich do wzięcia na siebie odpowiedzialności, na co wcale nie mają ochoty. Ponieważ życie nierzadko obfituje w różnego rodzaju dramaty, stopniowo tracą poczucie rzeczywistości, aż po całkowite od niej oderwanie. W obliczu obecnego kryzysu w Kościele ludzie o skłonnościach ugodowych instynktownie go negują. A najskuteczniejszym sposobem na uspokojenie własnego sumienia jest twierdzenie, że papież ma zawsze rację, nawet wtedy, gdy jego wypowiedzi są sprzeczne z nauczaniem jego poprzedników czy też wewnętrznie niespójne. W tym momencie błąd w nieunikniony sposób przechodzi z poziomu psychologicznego na poziom doktrynalny i zmienia się w papolatrię, czyli postawę, zgodnie z którą papieżowi zawsze należy okazywać posłuszeństwo, niezależnie od tego, co mówi czy robi, ponieważ jest on jedynym i nieomylnym prawem wiary katolickiej.[…]

W rzeczywistości posłuszeństwo Kościołowi oznacza dla podwładnego obowiązek wypełniania nie woli przełożonego, ale woli Boga. Z tego właśnie powodu posłuszeństwo nie jest nigdy ślepe i bezwarunkowe. Posiada ograniczenia narzucane przez prawo naturalne i prawo Boże oraz Tradycję Kościoła, których papież nie jest twórcą, ale jedynie strażnikiem.

Dla wyznawców papolatrii papież nie jest wikariuszem Chrystusa na ziemi, którego obowiązkiem jest przekazywanie doktryny pozostawionej mu przez jego poprzedników, ale następcą Chrystusa, udoskonalającym doktrynę swych poprzedników i dostosowującym ją do zmieniających się czasów. Interpretacja Ewangelii podlega w ten sposób nieustannej ewolucji, ponieważ dostosowuje się do nauczania aktualnego papieża. „Żywe” Magisterium, w postaci zmieniającego się z dnia na dzień nauczania duszpasterskiego, zastępuje Magisterium odwieczne, i ma swą regula fidei w podmiocie władzy, nie zaś w przekazywanej prawdzie.

Konsekwencją papolatrii jest dążenie do kanonizowania wszystkich uprzednich papieży, tak aby w retrospekcji wszystkie ich słowa i akty rządzenia zostały uznane za „nieomylne”. Co charakterystyczne, dotyczy to jednak jedynie papieży rządzących Kościołem po Vaticanum II, a nie tych, których pontyfikaty przepadały przez nim.

 

Miłość do papiestwa a synowski opór wobec papieża w historii Kościoła; Roberto de Mattei – Wydawnictwo Key4.pl; Warszawa 2020; str: 173-175

Waldemar Łysiak o sztuce współczesnej

Jakie są kardynalne cechy sztuki europejskiej? Czym się ona różni od tzw. sztuki współczesnej?

– Najlapidarniej to ujmując: różnią się one tym, że sztuka europejska – zarówno sztuka antyczna, jak i sztuka nowożytna – była sztuką w najlepszym sensie tego słowa, zaś tzw. sztuka współczesna nie jest sztuką, tylko hucpą bezczelnie określaną jako sztuka przez produkujących i lansujących ją farmazonów.

Cóś przepięknego. Autor Steve Johson

Formalne cechy sztuki europejskiej – na przykład w malarstwie światłocień i różne rodzaje perspektywy, którymi to metodami nie posługiwały się inne, pozaeuropejskie kręgi kulturowe – są tu sprawą drugorzędną.

Zarzucenie ich w końcu wieku XIX i w pierwszej połowie XX wieku wcale nie oznaczało pożegnania się ze szlachetnymi muzami, czego dowodem arcydzieła van Gogha, Chagalla i Magritteâ’a lub geniusz Picassa. Również rezygnacja z tradycyjnej figuratywności nie oznaczała degrengolady, czego dowodem, choćby w rzeźbie, twórczość Mooreâ’a lub Brancusiego. Zapaść artystyczną przyniosła dopiero druga połowa XX wieku, a zwłaszcza trzy końcowe dekady minionego tysiąclecia.

Czy można mówić o współczesnej zapaści wszystkich sztuk plastycznych?

– Widzę tu istotną różnicę między architekturą oraz grafiką, które się bronią przed upadkiem, a rzeźbą i malarstwem, które utraciły już wszelką godność artystyczną. Współczesne maniery dobrych grafików czy sztuka plakatu ostatnich dekad to ewolucyjny, naturalny etap dawnych osiągnięć. Dzisiejsze realizacje architektoniczne Franka Gehryâ’ego to sztuka budowania równie imponująca jak budownictwo gotyckie i barokowe.

Tymczasem malarstwo obecnej doby zasługuje wyłącznie na miano bohomazów, zaś rzeźba – wszelkie owe instalacje, performances i inne happeningowe wygłupy – to niesmaczny jarmark trójwymiarowych grepsów lub wulgaryzmów i doprawdy nic więcej. O pierwszeństwo biją się tu gorszące i żenujące produkty pseudoartystów bezwstydnie pozujących na artystów z prawdziwego zdarzenia. Wręczanie laurów tym grafomanom estetyki jest działalnością deprawującą, stricte szalbierczą.

Przecież sami nie wręczają sobie laurów. Bez promotorów nie robiliby karier nawet efemerycznych.

– To prawda. Bez złych mentorów, bez zdegenerowanej krytyki artystycznej i bez nazbyt tolerancyjnych szefów galerii sztuki – nie byłoby całego tego cyrku. I zapewne byłby on mniej rozpanoszony, gdyby kilkadziesiąt lat temu, kiedy ta gangrena dopiero raczkowała, znalazło się więcej krytyków diagnozujących i piętnujących chorobę. Ale stanowiliśmy mizerną mniejszość.

Kiedy w połowie lat 70. opublikowałem duży esej pod tytułem „Quo vadis ars?”, surowo rozliczający awangardę pseudoartystyczną, to chociaż drukowano go w kilkunastu językach na kilku kontynentach – był typowym wołaniem na puszczy. Przezwałem tam wspomnianą awangardę szarlatanerią, która jest patologią sztuki. Musiało minąć wiele lat, by takie głosy stały się częstsze.

Dzisiaj Jean Clair, dyrektor dwóch wielkich francuskich muzeów sztuki współczesnej, biadoli poniewczasie: Dzisiejsza awangarda jest destrukcją. Destrukcją potencjału gromadzonego przez stulecia. Obecne szkoły artystyczne pełne są belfrów przekazujących kult pustki estetycznej, a świat pełen jest pseudoartystów, dla których wszystko jest sztuką.

Identycznie się wypowiada znany niemiecki krytyk, Godfryd Sello: W galeriach i muzeach walają się przedmioty zwane sztuką jedynie dlatego, że znajdują się tutaj, a nie gdzie indziej. Fakt – prawidłową lokalizacją większości tych obiektów winien być śmietnik. Francuski filozof, zresztą były socjolog, Jean Baudrillard, wydał niedawno książkę pt. „Le complot de lâ’art” („Spisek sztuki”), której główna teza i konkluzja puentująca brzmi tak: Sztuka współczesna jest niczym innym, jak wielkim oszustwem – oszustwem praktykowanym na skalę masową.

To rodzi wniosek, że jedyną deską ratunku może być opór na skalę masową.

– Dokładnie tak. Przy czym musi to być masowy opór ze strony mentorów – ze strony ludzi kształtujących opinię publiczną i ludzi modelujących systemy nauczania w akademiach sztuk pięknych. Jak na razie – jest z tym krucho, aczkolwiek coraz częstsze są głosy terapeutów. Znany brazylijski poeta, eseista i krytyk, Alfonso Romano, powiedział właśnie, udzielając wywiadu „El Pais”: Trzeba dokonać przeglądu całej nowoczesnej sztuki i szybko stworzyć inne kanony. Bo dzisiaj sztuką jest wszystko, co komuś zechce się za sztukę uznać. Polityka rozliczyła się już z szarlatanerią marksizmu, a psychologia z szarlatanerią Freuda, czas więc, by sztuka zrobiła to samo w stosunku do królującej dziś pseudoawangardy. Ale nikt nie chce tego robić na serio. Ze strachu.

Jak Pan ocenia polską krytykę sztuki współczesnej?

– Błądzi ona równie głupio co zachodnia, i jest to naturalne, bo polska krytyka sztuki – każdej sztuki – zawsze była epigonalna wobec Zachodu. Zachodni krytycy sztuki, dobrze pamiętający wpadkę ich XIX-wiecznych poprzedników z niedocenieniem impresjonizmu, oklaskują wszelkie wynaturzenia i dezynwoltury współczesnych mistrzów, bo wolą temu przychylnie kibicować, niż skopiować tamtą historyczną pomyłkę, dzięki czemu powstaje zamknięty krąg nonsensu: pseudoartyści licytują się tandetnymi dziwactwami, krytyka to akceptuje, galerie to wystawiają, a cielęcy dyletantyzm szerokiej publiki nie stanowi bariery społecznej dla całej tej megaszulerni artystycznej.

W Polsce trzeba było dopiero dwóch awantur wewnątrz Zachęty – jednej czysto chuligańskiej, drugiej o podłożu religijnym – by zaczęto pejoratywnie oceniać działalność Andy Rottenberg, szefowej państwowego przybytku, ale spadła na nią krytyka nie ze strony ekspertów, tylko działaczy politycznych i publicystów, gdyż nasi eksperci solidaryzują się z pseudoartystyczną wytwórczością.

Dlaczego ta już kilkudziesięcioletnia tendencja promowania i akceptowania współczesnej pseudosztuki pozostaje tak odporna na jej kontestację przez prawdziwych estetów?

– Bo szalona kariera demokracji w XX wieku dała ludziom złej woli i głupcom potężne instrumenty do manipulowania tłumem, czyli światem. Demokratyczna pseudowolność wyboru i drapowanie kiczu w szaty wielkiej sztuki – mają bardzo dużo cech pokrewnych. Skuteczność torpedowania owej chorej tendencji przez trzeźwo myślących komentatorów jest słaba, gdyż ich głosy, notabene nieliczne, są zagłuszane chórem klakierów pseudosztuki.

Większą nadzieję pokładałbym w wybuchających co pewien czas skandalach, które mają wymowę humorystyczną i jawnie kompromitują apologetów hochsztaplerskiej awangardy. W malarstwie symbolem takich wpadek, demaskujących współczesną krytykę sztuki przed szeroką publicznością, jest inicjatywa niemieckiego kolekcjonera, Bereda H. Feddersena, który we frankfurckiej galerii wystawił płótna zabazgrane przez szympansicę z Zoo, głosząc, że są to dzieła młodej japońskiej artystki, a prawdę ujawnił dopiero wówczas, gdy krytycy sztuki opublikowali entuzjastyczne recenzje tych malunków.

W rzeźbie natomiast symbolem jest heca, która miała miejsce podczas otwierania bońskiego Muzeum Sztuki Współczesnej: gromada koneserów uświetniających tę ceremonię zachwycała się dużą instalacją z rur i desek, póki nie nadbiegł dyrektor, przepraszając, że robotnicy nie zdążyli usunąć murarskiego rusztowania. Im więcej będzie takich publicznych kompromitacji farmazonów, którzy biorą pieniądze jako jurorzy sztuki – tym gremialniej współczesny szary odbiorca kultury będzie dojrzewał do zrozumienia, że pada ofiarą wielkiego humbugu.

Czy ta dzisiejsza zapaść sztuk pięknych nie jest czasem pochodną ogólniejszego zjawiska – kiepskiego stanu całej cywilizacji euroatlantyckiej? Jak Pan ocenia ten kryzys łacińskiej cywilizacji?

– Publicznie bolejąc, a w duchu klnąc. I jako taki jestem ewidentnym wnukiem Spenglera. Wszyscy, którzy frasują się z powodu degrengolady łacińskiego empireum kulturowo-cywilizacyjnego, są wnukami Spenglera, przeżuwaczami jego analiz, diagnoz oraz proroctw tyczących zmierzchu Zachodu.

Wszelako nie jestem zdeklarowanym pesymistą, bo nie wiem, czy to, co dzisiaj obserwujemy, to już dekadencja par excellence, czy tylko przejściowa bessa kultury euroatlantyckiej. Lecz wiem, że zapaść sztuki nie miałaby miejsca bez ogólnej cywilizacyjnej zapaści, to są naczynia połączone. O przyczynach można pisać całe traktaty, gdybym jednak musiał ująć to za pomocą paru słów, rzekłbym: rakiem naszej cywilizacji okazała się bezgraniczna tolerancja dla grzechu. Zdjęto hamulce i bariery, które temperowały Zło i grodziły mu wiele ścieżek. Brak zakazów dla wszelkich degeneracji i perwersji, apologia, choćby filmowo-telewizyjna, każdej zbrodni i wszelkich wybryków ekshibicjonizmu, kult głupoty, tandety i erotycznej rulety – cały ten leseferyzm niszczy rodzinę, tkankę społeczną, elementarną przyzwoitość i sprawiedliwość, ergo: dewastuje cywilizację.

Jeśli chodzi o sztuki piękne, to zabójczy dla nich wpływ nadmiernej tolerancji trafnie prorokował już kilkadziesiąt lat temu Pablo Picasso, mówiąc: Sztukę współczesną spycha do kresu przyzwolenie absolutne. Będzie to sztuka wyzbyta smaku i sensu, zero. I taką właśnie sztukę dzisiaj mamy.

Czy pokusiłby się Pan teraz o prognozę czasową dla szans wyjścia sztuk pięknych z dołu, do którego wrzucił je kult nielimitowanej tolerancji? Kiedy może nastąpić przełom?

– Pojęcia nie mam. Wychodzenie z dołu kloacznego zawsze jest bardzo trudne. Ale futurologizowanie jest jeszcze trudniejsze, wolę się powstrzymać. Pewien mogę być tylko tego, że nic się nie zmieni na lepsze, póki ludziom będzie zamykał usta animujący kontrkulturę terror politycznej poprawności. Niektórzy głoszą już, że to wręcz postkultura. Niedawno brytyjski dramaturg, Edward Bond, powiedział: Żyjemy w epoce postkultury. Wszyscy mówią co prawda o „postmodernizmie”, ale właściwym słowem jest postkultura. Dla mnie właściwszym terminem jest: barbarzyństwo. Wtórne barbarzyństwo. Oby przejściowe i krótkie.

Szymek Zychowicz 3 maja 2019

https://marucha.wordpress.com/2023/05/12/rozmowa-z-waldemarem-lysiakiem-o-sztuce-europejskiej/