Badania na rakiem

Ukryta rzeczywistość badań nad rakiem

Pomimo gigantycznych budżetów na badania w ciągu ostatnich 100 lat, wskaźnik umieralności na raka stale rośnie. Czy choroba jest naprawdę nie do pokonania? A może po prostu każe się nam w to wierzyć?

Dlaczego, na przykład, alternatywne wyniki badań i terapii raka są ukrywane przed opinią publiczną? Ten dokument nie tylko dostarcza faktów na temat badań nad rakiem, ale także rzuca światło na zrujnowane filary, na których opiera się nasz system opieki zdrowotnej.

[Tekst transkrypcji zachowany w tłumaczeniu automatycznym zgodnie ze stroną źródłową -AC]

Żadna inna choroba nie ma tak głębokiego wpływu na nasze społeczeństwo jak rak. Z pewnością każdy z nas zna kogoś w swoim najbliższym otoczeniu, u kogo zdiagnozowano raka lub kto na niego zmarł. Tylko w 2018 r., tj. przed koronawirusem, na całym świecie odnotowano 18 milionów nowych przypadków raka. W Niemczech rak był drugą najczęstszą przyczyną zgonów w 2022 roku.

Statystyki z ostatnich 10 lat pokazują wzrost wskaźnika umieralności na raka o 1,5 procent. W 2019 r. Südkurier opublikował nagłówek: “120 miliardów euro na badania: dlaczego UE wypowiada wojnę rakowi”. W związku z tym wydatki na badania mają zostać zwiększone o kolejne 120 miliardów między rokiem 2021-2027.

Na badania nad rakiem zawsze przeznaczano ogromne sumy pieniędzy. Dlaczego jednak wciąż nie ma znaczących postępów w walce z rakiem? Zacznijmy od krótkiego spojrzenia na historię badań nad rakiem ponad 100 lat temu.

  1. Historia badań nad rakiem

Około roku 1900 odkryto coraz więcej patogenów odpowiedzialnych za różne choroby zakaźne. Naukowcy początkowo szukali również patogenu w nowotworze. Wyniki badań profesorów Roberta Kocha i M. Nevyadomsky’ego były bardzo pouczające. Oba niezależnie od siebie ustaliły, że komórki guza nowotworowego różnią się od normalnej tkanki. Wykazują one zachowania, które nie są znane komórkom ciała w ich normalnym stanie. Na przykład wykazują pozornie nieograniczony wzrost, poruszają się “jak ameby” i tworzą przerzuty w zupełnie inne części ciała.

Koch i Nevyadomsky doszli zatem do wniosku, że rak jest powodowany przez mikropasożyty, tj. małe patogeny. Inni badacze opisali jednak rozwój raka z przyczyn “nieożywionych”, np. poprzez wpływ bodźców na komórki organizmu. Zgodnie z tym, komórka nowotworowa jest zmutowaną, tj. zdegenerowaną, endogenną komórką. Po zaciętych sporach zwyciężyła teoria zdegenerowanej komórki.

Dzisiejsza onkologia opiera się na tej “degeneracji”. Poszukiwania patogenu zostały oficjalnie anulowane. Inne wyniki badań nie były już potrzebne. Do tej pory oficjalne badania nad rakiem odniosły sukces, ignorując “alternatywne” wyniki badań lub walcząc z niewygodnymi badaczami. Oto krótki przegląd wyników badań, o których prawdopodobnie nigdy nie słyszałeś.

 

  1. Alternatywne wyniki badań Dr Alfons Weber

W 1967 r. niemiecki lekarz onkolog i badacz komórek, dr Alfons Weber, opublikował wyniki swoich badań. Dzięki temu mógł wykryć mikropasożyty w każdej tkance nowotworowej. Dr Alfons Weber był przekonany, że żadna z oficjalnie zatwierdzonych metod leczenia raka nie pomoże. Zamiast mikropasożytów powodujących raka atakowana jest komórka tkanki.

Jego badania zostały w dużej mierze zignorowane. Są to “artefakty, bańki wodne lub sztuczne twory”, a nawet “halucynacje szaleńca”. Jego skuteczna metoda leczenia raka za pomocą leków na malarię przyniosła mu lata spraw sądowych i cofnięcie licencji na wykonywanie zawodu lekarza. W 1972 r. został przyjęty do szpitala psychiatrycznego, chociaż nie było dowodów na jakąkolwiek chorobę psychiczną.

Dr Helmut Keller, Niemcy Od 1972 r. Keller z powodzeniem leczył niektóre nowotwory wyciągiem z muchomora sromotnikowego. Jego lek “Carnivora” otrzymał tymczasowe pozwolenie na dopuszczenie do obrotu w Niemczech i był bardzo popularny wśród pacjentów. Cierń w boku przemysłu farmaceutycznego. W rezultacie Federalny Urząd Zdrowia został zmuszony do ponownego zakazania nowego leku w 1986 roku. Ponieważ dr Keller nadal leczył swoich pacjentów preparatem Carnivora, został skazany na zapłacenie grzywny w wysokości 10 000 DM.

Tamara Lebiediewa W 1989 roku rosyjska chemiczka i mikrobiolog była w stanie zidentyfikować starożytnego pasożyta Trichomonas jako przyczynę raka. Z jej doświadczenia wynika, że dla niewykwalifikowanego oka onkologa wiciowce wydają się być komórkami nowotworowymi. Trichomonas są “mistrzami oszustwa”. Na przykład, mogłyby zmienić swój wydłużony kształt z włóknami i wiciami w okrągły kształt ameby, który bardzo przypominałby ludzką komórkę. W formie ameby tworzą kolonie i w razie potrzeby zamykają się w kapsułkach.

Lebedeva uznała rzęsistkowicę za pierwsze stadium raka. Jej wysiłki zmierzające do zwrócenia uwagi opinii publicznej na wyniki tych badań zakończyły się niepowodzeniem. Lebedeva: “Każde pismo, każde zapytanie do Ministerstwa Zdrowia lub innych organów opieki zdrowotnej było ponownie wysyłane do Narodowego Centrum Onkologii w Moskwie, A stamtąd za każdym razem przychodzi druzgocąca odpowiedź, że odkrycie nie jest warte wysiłku testowania”.

Drodzy odbiorcy: Przedstawione tutaj wyniki badań są reprezentatywne dla wielu innych. Dlaczego są one ukrywane przed opinią publiczną? Kto ma interes w tłumieniu, oczernianiu, a nawet kryminalizowaniu alternatywnych badań nad rakiem? Poniżej opisane jest, w jaki sposób pewne kręgi wysokich finansów przejęły system opieki zdrowotnej dla własnych celów.

 

  1. Transformacja systemu opieki zdrowotnej

Przejdźmy do rodziny, która zapisała się w annałach historii jako “wielcy dobroczyńcy”, znani również jako filantropi: amerykańskiej rodziny Rockefellerów. Rockefeller Sr. kontrolował 90% całego amerykańskiego rynku ropy naftowej około 1880 roku. Około 1900 roku naukowcy odkryli “petrochemię”, czyli produkcję chemikaliów z ropy naftowej. Zaczęto syntetycznie produkować roślinne składniki aktywne. Mogły one zostać opatentowane i skomercjalizowane z dużym zyskiem.

Plan Rockefellera polegał na stworzeniu rynku zbytu dla chemicznych produktów medycznych. Jednak preferencje Amerykanów dotyczące naturalnych i ziołowych leków stanęły mu na drodze. Ponadto prawie połowa lekarzy i szkół medycznych w USA praktykowała medycynę holistyczną. W jaki sposób Rockefeller Sr. zdołał podbić branżę medyczną? Raport Flexnera “Towarzyszem Rockefellera w lukratywnych interesach zawsze był Andrew Carnegie”. Obaj byli przekonanymi eugenikami. Eugenicy inwestują w kontrolę populacji i powstrzymywanie tak zwanych “gorszych części populacji”, na przykład poprzez przymusową sterylizację.

Andrew Carnegie osiągnął wielkie bogactwo dzięki przemysłowi stalowemu i wcześnie zyskał sławę “wielkiego filantropa” dzięki hojnym darowiznom i zakładaniu instytucji. Na przykład Carnegie założył Carnegie Foundation for the Advancement of Teaching w 1905 roku

Aby wdrożyć plan Rockefellera, Fundacja Carnegie zleciła teoretykowi edukacji Abrahamowi Flexnerowi przeprowadzenie badania amerykańskich studiów medycznych. Flexner opublikował swoje odkrycia w 1910 roku w tak zwanym “Raporcie Flexnera”. Raport ten skierował medycynę na ścieżkę pożądaną przez Rockefellera – z daleko idącymi konsekwencjami dla szkolenia lekarzy.

W skrócie były to: Wszystkie szkoły, które nie nauczały “farmakologii”, tj. “medycyny naukowej”, straciły licencję i wszelkie wsparcie finansowe. Z dawnych 155 szkół medycznych w USA i Kanadzie w 1935 r. pozostało tylko 66. Pozostałe szkoły medyczne utraciły niezależność. Holistyczne podejście do zdrowia i profilaktyki zdrowotnej w dużej mierze zniknęło z nauczania i szkolenia. Leki chemiczne zostały podniesione do rangi nauki. Amerykanie ukuli slogan “pigułka na każdą chorobę”. Leki pochodzenia naturalnego zostały zniesławione.

Zaledwie dwa lata później cała sytuacja powtórzyła się w Europie – z takimi samymi konsekwencjami.

Egzekwowanie postanowień raportu Flexnera

Raport Flexnera został wdrożony przez Radę Edukacji Ogólnej Seniorów Johna D. Rockefellera. GEB jest fundacją założoną przez niego w 1902 roku. Dzięki temu fundusze trafiały do szkół wyższych, uniwersytetów i szkół medycznych. Miały one ułatwić im “restrukturyzację” w duchu rodziny Rockefellerów. Na pokładzie znajduje się również Abraham Flexner. W 1912 r. przeniósł się do GEB jako zastępca sekretarza. Flexner: “…W latach 1919-1928 Rada Edukacji Ogólnej… bezpośredniej i pośredniej wniosła co najmniej pół miliarda dolarów do zasobów i funduszy amerykańskiej edukacji medycznej”. Odpowiada to obecnej wartości 9,1 miliarda dolarów!

Dwie dekady po założeniu General Education Board, John D. Rockefeller Jr. założył International Education Board. Oprócz instytucji, IEB wspierał również indywidualnych naukowców na poziomie międzynarodowym. Przyznał setki stypendiów i grantów organizacjom w 39 różnych krajach. W sumie Rockefeller Jr. przekazał na rzecz IEB ponad 21 milionów dolarów. Dziś odpowiada to wartości 376 milionów dolarów.

Fundacja Rockefellera przejęła zadania Międzynarodowej Rady Edukacji w 1938 roku i kontynuowała je.

Kolejne fundacje Rockefellerów

Jak widać, John D. Rockefeller Sr. był strategicznym myślicielem, który nie “wprowadził edukacji medycznej w nowoczesną erę” z czystej dobroczynności. W końcu stał się magnatem naftowym i najbogatszym człowiekiem na świecie w tamtym czasie dzięki nieuczciwym praktykom biznesowym. Zawsze wykorzystywał swoje pieniądze w celu maksymalizacji zysków.

Restrukturyzując edukację medyczną i opiekę zdrowotną, stworzył gigantyczny rynek sprzedaży chemicznych produktów medycznych. Jednocześnie miał znaczący wpływ na badania naukowe. W tym celu Rockefellerowie założyli między innymi wpływowe uniwersytety, bardzo ważny szpital badawczy i elitarną szkołę medyczną: 1901, założenie Instytutu Badań Medycznych Rockefellera, dzisiejszego Uniwersytetu Rockefellera, prywatna organizacja zajmująca się badaniami biomedycznymi. 1910, założenie Szpitala Uniwersyteckiego Rockefellera, pierwszego szpitala badawczego w USA. Prowadzone są tam badania finansowane ze środków prywatnych.

Problem polega na tym, że często prowadzą one do wyniku “przyjaznego dla sponsora”.

 

  1. Rockefeller finansuje Amerykańskie Towarzystwo Walki z Rakiem

W 1913 r. założono “Amerykańskie Towarzystwo Walki z Rakiem”, obecnie znane po prostu jako “Amerykańskie Towarzystwo Walki z Rakiem” lub w skrócie ACS. Strona linkedin.com wymienia nawet Rockefellera Jr. jako założyciela ACS. Zgodnie z jej własnym opisem, jest to “ponadregionalna, społeczna organizacja zajmująca się ochroną zdrowia, której celem jest wyeliminowanie raka jako głównego problemu zdrowotnego”.

Ale jak wygląda rzeczywistość, pomimo miliardowego budżetu? Przyjrzyjmy się liczbom: W 1913 roku na raka zmarło 75 000 z około 96 milionów mieszkańców USA. Daje to wskaźnik umieralności na poziomie 78 na 100 000 mieszkańców. Obecnie każdego roku na raka umiera około 606 000 Amerykanów z 338 milionów mieszkańców (stan na 2022 r.). Wskaźnik śmiertelności wynosi 179 na 100 000.

Po 110 latach pracy ACS, mamy ponad dwukrotnie wyższy wskaźnik umieralności na raka w USA.

Szczegółowa książka “Murder by injection” autorstwa E. Mullinsa z 1988 roku dokumentuje, którzy dyrektorzy banków stali za tym Towarzystwem Walki z Rakiem i do czyich kieszeni płynęły pieniądze na walkę z rakiem: “Krytycy zauważyli w 1976 roku, że co najmniej osiemnastu członków zarządu American Cancer Society było dyrektorami banków. (…) Rzecznik ACS przyznał, że 70% budżetu na badania w 1976 r. trafiło do “osób lub instytucji”, z którymi powiązani byli członkowie zarządu”.

 

  1. Chemioterapia

Wraz z założeniem Instytutu i Szpitala Rockefellera, rodzina Rockefellerów była w stanie wywierać bezpośredni wpływ na badania biomedyczne. Sama interpretacja wyników badań może skierować je w określonym, pożądanym kierunku.

Obecnie najczęstszą formą leczenia raka jest chemioterapia. Miało to swoje początki podczas II wojny światowej. W 1942 r. w laboratorium Yale School of Medicine przeprowadzono badania nad wpływem chemicznego środka bojowego – gazu musztardowego – na chłoniaki. Gaz musztardowy został po raz pierwszy użyty jako gaz trujący podczas I wojny światowej. Największym na świecie producentem toksycznych gazów był pochodzenia niemiecko-amerykański Frederick Zinsser – teść prezesa Banku Światowego Johna J. McCloya. Frederick Zinsser nauczył się produkować trujący gaz w Heidelbergu i wzbogacił się w USA.

McCloy rozpoczął sprowadzanie niemieckich nazistowskich naukowców do USA w celu produkcji broni chemicznej i biologicznej jako zastępca sekretarza wojny USA. Zaangażowani są również japońscy eksperci od broni biologicznej z UNIT 731. McCloy przybył do Niemiec w 1949 r. z dyktatorskimi uprawnieniami i uczynił swojego szwagra Konrada Adenauera pierwszym kanclerzem federalnym. Heidelberg pozostawał w centrum niemieckich badań nad bronią chemiczną i biologiczną zarówno pod rządami nazistów, jak i Adenauera. Niemiecki Instytut Badań nad Rakiem (DKFZ) znajduje się w Heidelbergu.

Ale wracając do USA: W 1957 r. w National Cancer Institute (NCI) po raz pierwszy zastosowano chemioterapię w leczeniu raka. Jak wszyscy wiedzą, stosowana obecnie chemioterapia jest obarczona poważnymi skutkami ubocznymi. Tak publikują ( Deutsche Wirtschaftsnachrichten), Niemieckie wiadomości gospodarcze cytuję: “Chemioterapia jest opłacana przez firmy ubezpieczeniowe, a przemysł farmaceutyczny sponsoruje badania, aby chemioterapia się sprzedawała. (…) W chemioterapii często nie chodzi o pacjenta, ale raczej o ogromne sumy pieniędzy, które można zarobić”.

Każde leczenie chemioterapią kosztuje średnio od 10 000 do 20 000 euro, które fundusze ubezpieczeń zdrowotnych zwracają producentom leków ze stale rosnących składek wpłacanych przez płatników. Chemioterapia generuje zatem gigantyczne zyski dla przemysłu farmaceutycznego.

W tym momencie nie należy zaprzeczać, że chemioterapia może osiągnąć pewne sukcesy w leczeniu raka i ratować życie. Ale jakim kosztem? Dlaczego alternatywne wyniki badań i alternatywne terapie są nadal zaciekle tłumione? Jakim prawem oficjalne badania nad rakiem masowo blokują alternatywy dla chemioterapii? I dlaczego nie słyszymy, że w Malezji praktycznie nie ma raka, ponieważ tamtejsi ludzie jedzą tak zwany owoc kraba?

Albo przykład medycyny rosyjskiej: Ściśle powiązana z siecią terapeutka i piosenkarka Sara Bennet donosi, że dla wielu lekarzy w Rosji rak nie ma większego znaczenia niż przeziębienie. Dlaczego nie słyszymy nic o rosyjskiej medycynie, która obecnie czyni takie postępy w leczeniu raka? Dlaczego te środowiska, które osiągają tak słabe wyniki dzięki swoim metodom leczenia, że wskaźnik umieralności na raka wzrósł ponad dwukrotnie po 110 latach, wszystkie alternatywy są pod kluczem?

 

  1. Big Pharma: maski opadają

Czy wiecie, że w listopadzie 2023 r. Francja wprowadzi ustawę “mającą na celu wzmocnienie walki z niebezpiecznymi sekciarskimi wydarzeniami” i jest teraz na skraju utrwalenia jako prawo? Na pierwszy rzut oka pokazuje to, jak bezlitośnie Big Pharma chce zachować kontrolę nad rynkiem medycznym.

Tekst prawny brzmi następująco: “Żądanie zaniechania lub powstrzymania się od terapeutycznego lub profilaktycznego leczenia jest zagrożone karą jednego roku pozbawienia wolności i grzywną w wysokości 15 000 euro, (…) Te same kary mają zastosowanie do prowokacyjch praktyk, które są przedstawiane jako terapeutyczne lub profilaktyczne dla zainteresowanych osób, mimo że zgodnie z obecnym stanem wiedzy medycznej oczywiste jest, że praktyki te narażają ich na bezpośrednie ryzyko śmierci lub obrażeń, co może prowadzić do trwałego okaleczenia lub niepełnosprawności. Jeśli zastosowano prowokację przewidzianą w pierwszych dwóch akapitach, kary są zwiększone do trzech lat pozbawienia wolności i grzywny w wysokości 45 000 euro”.

Nowe prawo jest uzasadnione następującymi słowami: “Biorąc pod uwagę entuzjazm opinii publicznej dla praktyk terapeutycznych, które nie zostały naukowo potwierdzone poszukiwanie dobrego samopoczucia i rozwoju osobistego oraz ze względu na wzrost liczby programów szkoleniowych, które przyznają dyplomy nieuznawane przez państwo, pacjenci mogą być wykorzystywani lub poddawani nadużyciom terapeutycznym, szczególnie o charakterze sekciarskim. Francuska gazeta L’Express również zwraca na to uwagę: Jest to wystarczająca odpowiedź na liczne przypadki, w których ludzie, którzy odnoszą się do spisków i różnych alternatywnych terapii, na przykład zalecając unikanie leczenia raka”.

Uzasadnienie wyjaśnia rzeczywiste motywy francuskiego ustawodawcy: Ustawa ma na celu zapewnienie, że kompleks farmaceutyczny będzie mógł dalej rozszerzać swoją kontrolę. Każdy, kto proponuje inną terapię, która nie jest “potwierdzona naukowo” lub nie odpowiada “stanowi wiedzy medycznej”, ma zostać uciszony. Znamy już to podejście z Raportu Flexnera. Pytanie: Dlaczego Big Pharma chce dbać o “dobre samopoczucie” ludzi w sposób dyktatorski i, jeśli to konieczne, wbrew ich wolnej woli? Czy jest możliwe, że chodzi o dokładne przeciwieństwo “miłosierdzia i zdrowia” dla wszystkich?

 

  1. Badania nad bronią biologiczną pod fałszywą flagą

Lekarz i oficer Heiko Schöning ujawnia w wywiadzie bardzo interesujący aspekt: Bezpośrednio łączy badania nad rakiem z badaniami nad bronią biologiczną. Teraz można obejrzeć krótkie fragmenty programu. “Ale jesteśmy teraz w erze broni biologicznej. Ten postęp techniczny jest możliwy. Jeśli cofniemy się wstecz, zobaczymy, że tak, w 1972 r. wprowadzono oficjalny zakaz broni biologicznej. Nie wolno było ich używać, produkować ani przechowywać. Co ciekawe, powiedział to prezydent USA Richard Nixon.

Jedyną dobrze udokumentowaną rzeczą jest to, że Richard Nixon był najlepszym oszustem mafii globalnej przestępczości zorganizowanej. Jego oficjalnym pseudonimem był również Tricky Dick. Tak, a Nixon tak naprawdę tylko ukrył i zmienił nazwę badań nad bronią biologiczną w USA. Ponieważ jedną z głównych lokalizacji był Fort Detrick w USA. A co się stało z tymi wszystkimi badaczami broni biologicznej i obiektami i budynkami? Właśnie zmieniono ich nazwę. Pojawił się nowy znak. Na znaku widniał napis NCI [National Cancer Institute] – Narodowy Instytut Badań nad Rakiem. Naprawdę trzeba to poznać. Pozostali tam ci sami badacze, te same budynki, a teraz oficjalnie prowadzono tam badania nad rakiem”.

Krótki postój: “Czystym zbiegiem okoliczności” w tym samym czasie, co zakaz badań nad bronią biologiczną, rząd USA przyjął National Cancer Act. Prezydent Nixon obiecał siedem miliardów dolarów do 1976 roku na “walkę z rakiem”. Za jednym zamachem Narodowy Instytut Raka (NCI) stał się największym i najbardziej wpływowym ze wszystkich amerykańskich instytutów zdrowia – a raczej “instytutem broni biologicznej”.

Schöning kontynuuje: “Czym jest broń biologiczna? Są to cytotoksyny. Czym są leki przeciwnowotworowe? Toksyny komórkowe. Jaka jest różnica między testem na broń biologiczną a badaniem nad rakiem? Inna pisownia. I dokładnie to zrobił Nixon. Właśnie umieścili znak wokół Fort Detrick, już nie Biological Weapons Research – National Cancer Research Institute”.

Drodzy odbiorcy, jedna rzecz musi być dla nas jasna: Broń biologiczna zwykle ma na celu niepozorne zabijanie! Czego możemy oczekiwać od instytutów broni biologicznej – przepraszam, instytutów badań nad rakiem – w najbliższej przyszłości? Schöning kontynuuje: “Jedną z przykrywek był na przykład fakt, że ci badacze broni biologicznej nagle od dziesięcioleci prowadzili badania nad szczepionką przeciwko rakowi. Teraz znów o tym zapomniano. Wracając do miejsca, w którym skończyliśmy, dziś słyszymy, że szczepionki mRNA, tak, w rzeczywistości eksperymentalne terapie genowe przeciwko rakowi, są nam teraz sprzedawane”.

Voilà, po katastrofie z tak zwanymi szczepionkami mRNA Covida, szczepionki przeciwnowotworowe mRNA mają być teraz sprzedawane mężczyznom i kobietom. Przestępstwa związane ze szczepieniami przeciwko Covidowi, które mają niszczycielskie skutki, takie jak rozwój raka turbo, nie zostały jeszcze rozpatrzone. W programie “Eksplozja raka turbo po szczepieniu przeciwko koronie” Kla.TV wyjaśniła związek między szczepionką mRNA a niezwykle szybko rosnącymi nowotworami. A teraz dostępne są nowe szczepionki mRNA. Nic więc dziwnego, że zaufanie ludzi do medycyny opartej na farmaceutykach gwałtownie spada!

 

Wnioski:

  1. Pozbawieni skrupułów ludzie pieniądza i władzy, tacy jak Rockefeller & Co., położyli podwaliny pod nowoczesny przemysł farmaceutyczny i nasz system opieki zdrowotnej.
  2. Od samego początku ich celem była absolutna kontrola nad edukacją medyczną i nauką.
  3. Niezależne badania są również radykalnie odrzucane od samego początku, nawet jeśli są obiecujące.
  4. “Dobroczynny wizerunek” fundacji i instytucji super-bogatych służy ukryciu ich prawdziwych intencji: mianowicie, ekspansji władzy i kontroli.
  5. Pomimo ogromnych inwestycji, wskaźniki umieralności na raka stale rosną.
  6. Istnieją dowody na to, że za badaniami nad rakiem kryją się również badania nad bronią biologiczną z dużym budżetem. Celem broni biologicznej jest zazwyczaj niepozorne i masowe zabijanie!
  7. Obecnie znajdujemy się w punkcie, w którym istnieje zagrożenie dyktaturą zdrowotną i wysoce niebezpiecznymi środkami przymusu medycznego. Przemysł farmaceutyczny, kontrolowany przez Rockefellerów tego świata, okazuje się być prawdziwym rakiem.

 

Zadajemy sobie pytanie: Czy oficjalne oświadczenia dotyczące badań nad rakiem mogą być prawdziwe? Kiedy przez około 100 lat napływały ogromne sumy pieniędzy, a sukces był tak niewielki? Sukcesy w leczeniu wydają się tak małe, że wystarczają, aby utrzymać nadzieję przy życiu. Wieczna nadzieja na zwycięstwo nad rakiem nigdy nie pozwala wyschnąć gigantycznemu strumieniowi pieniędzy na wątpliwe badania.

Coraz bardziej radykalno-dyktatorski kompleks farmaceutyczny okazuje się być prawdziwym rakiem. Nadszedł czas, aby rozpoznać prawdziwe przyczyny i aby odkryć sprawców stale rosnących wskaźników zachorowań na raka. Należy zbadać podmioty czerpiące zyski z toksyn w żywności, powietrzu, glebie, wodzie i produktach farmaceutycznych. Ponieważ jakikolwiek paternalizm ze strony kontrolowanej przez farmaceutyki WHO i jej wasali musi zostać powstrzymany!

Źródło: kla.tv

AlterCabrio

ekspedyt.org/2024/06/12/ukryta-rzeczywistosc-badan-nad-rakiem/

Wielkanoc 2025

Biją dzwony
Głoszą w świata wszystkie strony
że zmartwychwstał Pan

Bija długo i radośnie
Że aż w piersiach serce rośnie
Triumf w prawdzie dan

W majestacie Boskiej chwały
Idzie Chrystus Zmartwychwstały
Między uczniów swych

Dzień wesoły nam dziś nastał
Pan po męce zmartwychpowstał
Płynie pieśni ton. Alleluja

Katastrofa mieszkaniowa

Wielka Brytania doprowadziła do katastrofy mieszkaniowej. Idziemy jej śladem

Brytyjski model rynku mieszkaniowego jest bliźniaczo podobny do tego, który mamy i rozwijamy w Polsce. Z tą tylko różnicą, że działa dłużej, więc bardzo wyraźnie pokazuje, dokąd zmierzamy. Dr Marcin Galent z Uniwersytetu Jagiellońskiego, który zajmuje się jego badaniem, mówi, że na Wyspach sprawy zaszły już tak daleko, że właściwym określeniem jest… katastrofa. – Jeszcze niedawno było niewyobrażalne, żeby profesor wyższej uczelni nie był sobie w stanie kupić najmniejszego mieszkania, ale teraz stało się to faktem. To powoduje, że ludzie uświadamiają sobie, jak wielka to jest katastrofa. Co z tego, że pan jako profesor zarobi 50 tys. funtów rocznie, kiedy za mieszkanie trzeba zapłacić 16-letnie dochody? Nawet jeżeli pan pójdzie do banku i weźmie kredyt, to nigdy go pan nie spłaci – mówi.

Tomasz Borejza

    W Wielkiej Brytanii do końca lat 70. XX w. dominowało budownictwo komunalne. To zmieniło się na początku rządów Margaret Thatcher, która rozdała gminne lokale i zmieniła model mieszkaniowy na podobny do tego, który jest dziś w Polsce

    Jest on oparty o wynajem od prywatnych właścicieli oraz gigantyczne kwoty przeznaczane na dopłaty do czynszu lub np. wkładu własnego. Doszło do sytuacji, w której – mówi dr Marcin Galent z UJ – więcej można zarobić na niebudowaniu mieszkań niż ich budowaniu

    Mieszkania w Wielkiej Brytanii są dziś najmniejsze i najdroższe spośród krajów Europy Zachodniej

    Wydatki mieszkaniowe pochłaniają około 40 proc. dochodów rodzin. Jeszcze w latach 70. XX w. było to 20-25 proc. Tańszy był nie tylko najem, ale też zakup własnego domu lub mieszkania

    Dr Marcin Galent z Uniwersytetu Jagiellońskiego mówi: Brytyjski model rynku mieszkaniowego doprowadził do katastrofy. Nasz jest bardzo podobny.

 

Gdzie w Europie Zachodniej są najmniejsze i najdroższe mieszkania?

W Wielkiej Brytanii.

Dlaczego?

Taki jest efekt działania logiki rynku. Najwięcej zarabia się, kiedy jak najdrożej sprzedaje się jak najmniejsze mieszkania.

Ale rynek mieszkaniowy jest wszędzie. A nie wszędzie mieszkania są tak małe i tak drogie.

Nie wszędzie jest rynek mieszkaniowy.

„Nie w każdym kraju jest rynek mieszkaniowy”

Jak to nie?

To nie jest tak, że w każdym kraju jest rynek mieszkaniowy. W przypadku W. Brytanii rzeczywiście można mówić, że taki rynek jest. W Polsce też można mówić, że on jest. Ale w większości europejskich krajów jest to raczej sektor, a nie rynek mieszkaniowy. Rynku nie ma nawet w Nowym Jorku.

Czym to się różni?

Na rynku o wszystkim decydują siły popytu i podaży. Natomiast sektor mieszkaniowy działa tak, że mieszkania powstają i ludzie mają gdzie mieszkać, ale jednocześnie ogranicza się działanie sił rynkowych.

Poproszę o przykład.

Szwajcaria.

Jak to tam działa?

To jest ten europejski kraj, w którym najmniejszy odsetek ludzi kupuje mieszkania. To może być trochę zaskakujące, bo to jest jeden z najbogatszych krajów w Europie. Ale wszystko zostało urządzone w taki sposób – z pomocą regulacji, kontroli i mechanizmów zabezpieczających prawa lokatorów – że rynek dotyczy mniejszości społeczeństwa. Dom lub mieszkanie kupują ci, którzy chcą. Większość jednak nie chce, bo nie musi tego robić. A nie musi, bo może wynająć mieszkanie.

Od kogo?

Na ogół od samorządów lokalnych lub spółdzielni, które stawiają budynki i nimi zarządzają.

Gigantyczne dopłaty do czynszów

Czyli od instytucji publicznych, a nie prywatnych właścicieli?

Tak i to jest wielka różnica między tym, co robi się w Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Na Wyspach dominujący jest najem od prywatnych właścicieli. A najbardziej charakterystyczną cechą systemu są gigantyczne dopłaty do najmu, które mają pomóc ludziom opłacać czynsze. To są olbrzymie pieniądze. Oni wydają na to kwoty porównywalne z budżetem całej Wspólnej Polityki Rolnej Unii Europejskiej, która rocznie kosztuje około 30 mld euro. Brytyjskie dopłaty do czynszów kosztują około 25 mld funtów rocznie.

Mieszkania wynajmują głównie – inaczej niż we wspomnianej Szwajcarii, gdzie robią to samorządy i spółdzielnie – prywatni właściciele, a państwo zapewnia jedynie dopłaty?

Dokładnie tak jest, a efektem jest choćby to, że właściciele – tzw. landlordowie – mogą podnosić ceny i się niczym nie przejmować. Mogą nawet żądać sum większych niż takie, na które stać najemców, bo różnicę dopłaci państwo. Robią to więc i windują ceny na bardzo wysokie poziomy. To jest horrendalne rozwiązanie, które prowadzi mieszkalnictwo w przepaść.

Jak działają te dopłaty?

Osoby, które nie zarabiają wystarczająco dużo, by zapłacić za czynsz, otrzymują dopłatę.

W wysokości różnicy?

Tak. Chociaż to jest bardziej złożone, bo są wprowadzone różne ograniczenia. Na przykład, kiedy w określonej dzielnicy lub miejscowości jakiś właściciel podnosi cenę znacząco powyżej średniej dla tego miejsca, to wtedy już państwo nie dopłaci i u niego nie można wynająć mieszkania. Po 2008 r. wprowadzono też zakaz dofinansowania, kiedy w mieszkaniu jest więcej pokoi, niż zajmuje je osób. Są limity dotyczące wieku, które wykluczają z systemu młodych singli. Ale w większości przypadków – dopłaty są. Jeżeli mieszka pan w dzielnicy, w której pana landlord nie odstaje z wysokością czynszu od ceny innych mieszkań i nie stać pana, by za mieszkanie zapłacić, to dostaje pan dodatek mieszkaniowy. Aktualnie otrzymuje go około 20 – 25 proc. Brytyjczyków.

Dużo.

Owszem. Moim zdaniem cała gospodarka brytyjska opiera się na dwóch filarach. Jednym z nich są rynki finansowe. One odpowiadają za blisko 10 proc. PKB. Drugim – rynek mieszkaniowy. Widziałem dane z 2017 r., które pokazują, że 85 proc. wzrostu gospodarczego Wielkiej Brytanii w poprzedzającej ten rok dekadzie pochodziło tylko i wyłącznie ze wzrostu cen nieruchomości.

Nic się nie zmienia, a gospodarka jest coraz większa?

Nic się nie zmienia, ale rosną ceny. A jak rosną ceny, to rośnie też PKB. Gdybyśmy odjęli wpływ zmiany cen mieszkań, to gospodarka brytyjska rosłaby o jakieś 0,2 proc. rocznie. To jest katastrofalny wynik. Do tego ceny mieszkań rosną znacznie szybciej niż zarobki pracowników. Jest już tak, że wzrost wartości nieruchomości, w której ktoś mieszka, przynosi mu na ogół większy zysk niż pensja z pracy. Nawet całkiem dobrej. To jest coś wyjątkowego w skali światowej. Z tego powodu pojawiają się różne metody, by na własności zarabiać. Znanym haczykiem jest to, że mieszkania kupuje się na 99 lat. Bardzo rzadko można kupić coś tak, żeby być tego posiadaczem. Znacznie częściej kupuje się to w taki sposób, że po 99 latach ma wrócić do sprzedającego.

Brzmi jak wynajem na bardzo długi okres.

Jak dzierżawa. I o to chodzi. W ostatnich dwóch dekadach bardzo upowszechniło się stosowanie haczyków tego rodzaju. Mieszkania są na przykład budowane na ziemi, która należy do landlordów i nie jest sprzedawana razem z tymi mieszkaniami nimi. A w umowach małym druczkiem zapisuje się, że landlord może zwiększać opłaty za wykorzystanie tego terenu na przykład o 100 proc. w ciągu pięciu lat. Sposobów na to, by mieszkaniowe rentierstwo działało, jest dużo, a szacuje się, że w Wielkiej Brytanii jest około 2,5 mln osób czerpiących dochody z najmu. Zarabiających na tym, że coś mają. To jest ogromne lobby, które żeruje na podatnikach dzięki temu, że są dopłaty do czynszów.

Właściciele żyją w socjalizmie, a lokatorzy walczą z rynkiem

Ale przecież dopłaty dostają mniej zamożni lokatorzy. To chyba powinno im pomagać?

Na krótką metę. One powodują przede wszystkim, że jak się jest landlordem, to nie trzeba się niczym martwić. Co by się nie działo, to państwo dopłaci do czynszu i dostaniesz swoje pieniądze. Właściciele żyją więc w socjalizmie, a lokatorzy są poddani działaniu okrutnych sił rynkowych.

Jednak dostają pieniądze, które mają im pomóc.

Tylko że przez te dopłaty ceny cały czas rosną. I to w tempie, za którym nie nadąża pomoc państwa. Efekty widać w statystykach. O ile jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku przeciętne gospodarstwo domowe wydawało na utrzymanie mieszkania około 20 proc. swoich dochodów, to dziś jest to już 40 proc. Widać to szczególnie w miejscach, gdzie rynek jest najtrudniejszy. To jest fatalne dla najemców, ale też dla całej gospodarki nierentierskiej. Proszę zobaczyć, że jeżeli jako lokator oddaję prawie połowę dochodów na mieszkanie, to finansuję jedynie konsumpcję jego właściciela. Gdyby zostawało mi więcej, to mógłbym wydać na restaurację, kino, nowy rower lub coś innego. Landlordowie wysysają pieniądze z gospodarki i ona się przez to nie może rozwijać.

Dodatkowo w 1988 r. wprowadzono ustawę, która w praktyce całkowicie zderegulowała wynajem. Wprowadzono zasadę, że landlord ma prawo podnieść cenę wynajmu lub wypowiedzieć umowę, kierowany tylko i wyłącznie własnym kaprysem. Jedyne ograniczenie to wymóg dwumiesięcznego wypowiedzenia. Przez to, jeżeli ktoś mieszka w takim mieszkaniu to – nawet kiedy państwo mu dobrze dopłaca – żyje z duszą na ramieniu, bo w każdej chwili może być zmuszony do wyprowadzki. Pół biedy jak się ma 20 czy 30 lat. Ale jak się jest koło 50? Lub jest się samotną matką z dziećmi? Taka decyzja landlorda oznacza często utratę pracy wynikającą z konieczności przeprowadzki na drugi koniec Londynu albo do innego miasta. Dzieci często tracą szkołę i środowisko rówieśnicze. A jeżeli taka przeprowadzka jest wymuszana co dwa, trzy lata, to życie zmienia się w koszmar i żaden dodatek mieszkaniowy tego nie zrekompensuje. Do lat 80. było inaczej. Mieszkania komunalne dawały stabilność. Były wynajmowane dożywotnio, a często nawet z prawem dziedziczenia najmu przez dzieci. Dzisiaj najemcom bardzo trudno o poczucie bezpieczeństwa. Zmiany zaczęły się w 1979 r., kiedy pojawił się nowy model mieszkaniowy.

Co się wtedy stało?

Margaret Thatcher rozpoczęła proces prywatyzacji mieszkań.

Premiera nie stać na mieszkanie, które było komunalne

Jak było wcześniej?

Wcześniej zobowiązanie zapewnienia mieszkań brało na siebie państwo. Budowały przede wszystkim samorządy lokalne, a zaraz po II wojnie światowej stawiano nawet całe miasta. Od zera zbudowano ich 30. Robiono to tylko po to, by mieszkania były dostępne. Hasło budowania mieszkań było zresztą jednym z tych, które zaraz po wojnie dały wyborcze zwycięstwo Partii Pracy.

Konserwatyści wtedy przegrali, chociaż na ich czele stał Winston Churchill, który wygrał wojnę i był największym bohaterem w historii kraju. Ale mimo to laburzyści z nim wygrali, a zrobili to, obiecując ludziom mieszkania. Torysi wyciągnęli zresztą z tej porażki wnioski i pięć lat później to Churchill zwyciężył, bo w kampanii obiecał, że konserwatyści będą budować więcej mieszkań od lewicy. I rzeczywiście to zrobili, ale cel osiągnęli, znacząco obniżając standardy budownictwa.

Mieszkania stawiane w pierwszym okresie po wojnie były budowane z takim założeniem, że mają być pożądane. Miały wyższy standard niż te mieszkania, które były wtedy dostępne na rynku. Jest taka anegdota, która pokazuje, w jakim standardzie stawiano mieszkania komunalne. Pierwszy budynek, który w Londynie zbudowano jako gminny pod wynajem, jest na East Endzie. Był budowany dla robotników. Dzisiaj mieszkania kosztują w nim tyle, że gdyby premier Wielkiej Brytanii przyszedł do banku ze swoimi zarobkami, to nie dostałby kredytu nawet na dwa pokoje. Z tym że ten budynek powstał sporo wcześniej. W 1901 r. Ten przykład dobrze pokazuje jakie katastrofalne skutki przynoszą dla sektora mieszkaniowego wszystkie rozwiązania stymulujące popyt. Mają one doraźny charakter kiełbasy wyborczej. Na dłuższą metę kończy się to tak, że rynek i tak doprowadzi do horrendalnego windowania cen.

Jak lokator mógł takie mieszkanie dostać?

Zgłaszał się do gminy, mówił, że potrzebuje mieszkanie i czekał na przydział.

Czyli to były zwyczajne mieszkania komunalne?

Po prostu. Były listy kolejkowe i trzeba było swoje odczekać. Przy czym jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku narzekano na przykład, że czeka się długo, bo aż dwa lata. Dziś czas oczekiwania na lokal komunalny wynosi w Wielkiej Brytanii co najmniej 20 lat, ale są także miejsca, gdzie wiadomo, że mieszkania nie dostanie się nigdy. Ciekawa jest tutaj Szkocja, która ma trochę autonomii i 20 lat temu zrezygnowała z modelu angielskiego, który opiera się na rynku i prywatnej własności. Na mieszkanie komunalne czeka się tam teraz dwa lata i może je dostać już 16-latek.

Ile trzeba było płacić za takie mieszkanie?

Wydatki mieszkaniowe były nieporównywalnie mniejsze niż teraz. I to nie tylko, kiedy chodzi o lokale komunalne. W sektorze publicznym budowano więcej mieszkań, więc konkurencja na rynku była większa i także na nim ceny trzymały się normalniejszego poziomu. Każdy, kto pracował, mógł sobie kupić lub zbudować dom. Wystarczyło pracować na dowolnym stanowisku, nawet za niewielką pensję. Zakup był decyzją i nie każdy się na to decydował, bo zawsze można było iść do gminy i otrzymywało się lokal komunalny. Spłacanie kredytu na dom lub płacenie czynszu to było podobne obciążenie. Pochłaniało około 20-25 proc. budżetu domowego.

Populizm Thatcher

Tak było, aż przyszedł wspomniany rok 1979?

I Margaret Thatcher ogłosiła najbardziej populistyczny program na świecie.

Thatcher? Przecież ona uchodzi za zaprzeczenie populizmu, wręcz antypopulistkę.

To trzeba powiedzieć, że to jest świetny PR. Wtedy stworzono ramy ideologiczne, których centralnym motywem była „demokracja posiadaczy”. Thatcher wychodziła z założenia, że – jak to wówczas nazywano – kolektywizm to jest zło, które powoduje, że ludzie głosują na Partię Pracy. I miała w tym rację. Kiedy ktoś w Wielkiej Brytanii stawał się posiadaczem własnego domu z ogródkiem, to automatycznie przechodził do klasy średniej. A jak się jest w klasie średniej, to nie głosuje się na partię reprezentującą klasę robotniczą. By odciągnąć ludzi od laburzystów, postanowiono więc zdekolektywizować społeczeństwo, uderzając we wszystko, co było elementem wspólnotowego życia – związki zawodowe, mieszkania komunalne, nawet samorządy lokalne, których kompetencje zostały ograniczone. I jednym z narzędzi było rozdanie mieszkań na własność.

W zasadzie każdy mógł za ułamek wartości dostać mieszkanie, w którym mieszkał. Całą operację przeprowadzono perfekcyjnie PR-owo. Mówiono na przykład, że każdy może zostać landlordem.

A w Anglii bycie landlordem to prawie jak szlachectwo.

Thatcher wzięła cały zasób komunalny i powiedziała: „bierzcie”?

Tak. A kto nie weźmie, kiedy dają? Jej syn wziął, czyli odkupił po okazyjnych cenach, nawet kilkadziesiąt takich mieszkań. Prawie połowa z wykupionych przez właścicieli mieszkań szybko została odsprzedana z zyskiem inwestorom takim jak syn byłej pani premier. Powstały prawdziwe imperia posiadaczy nieruchomości. Każdy, kto miał pojęcie o nieruchomościach, mógł zarobić fortunę. Można to jedynie porównać do uwłaszczenia nomenklatury albo programu powszechnej prywatyzacji w Polsce w latach 90. Olbrzymi publiczny majątek, na który pracowały trzy pokolenia Brytyjczyków, trafił w ręce wąskiego grona osób. Ideologia „demokracji posiadaczy”, dzięki której Margaret Thatcher zdobyła władzę i zaczęła wcielać w życie neoliberalne rozwiązania, przyniosła odwrotny od zakładanego efekt, bo przyczyniła się do wywłaszczenia większości Brytyjczyków i koncentracji własności w rękach najbogatszych.

Ale to nie brzmi źle, kiedy mówi się, że ludzie dostali mieszkania.

Jednak jednocześnie przestano budować nowe mieszkania komunalne. Zresztą bardzo wiele z osób, które dziś zarabiają krocie na wynajmie, to ludzie, którzy skorzystali z prywatyzacji mieszkań komunalnych. Ktoś mieszkał w podłej dzielnicy w Londynie, wykupił mieszkanie za kilkanaście lub kilkadziesiąt procent wartości i to mieszkanie dzisiaj przynosi mu znacznie więcej, niż mógłby zarobić na pracy. Ale zarobili na tym tylko lokatorzy i inwestorzy. Został zniszczony dobrze działający system. Za rozdawnictwo Thatcher muszą płacić kolejne pokolenia. Połączenie prywatyzacji i porzucenia budownictwa komunalnego doprowadziło do sytuacji, w której państwo musiało coś zrobić, żeby ratować tych, którzy nie mają gdzie mieszkać. Wprowadziło więc dopłaty do czynszów. Mówiono, że to rozwiąże problem deficytu mieszkań, ale tak się nie stało. Spowodowało jedynie, że zaczęły rosnąć ceny i zarobki wynajmujących.

Deweloperom opłaca się… nie budować mieszkań

Rynek nie uzupełnił luki? Przecież da się zarobić na budowaniu mieszkań, kiedy jest drogo.

Więcej da się zarobić na ich niebudowaniu.

?

Jest taki przykład, który wstrząsnął opinią publiczną Wielkiej Brytanii. Kilka lat temu prezes jednej z brytyjskich firm budowlanych, nawet nie jakiejś specjalnie wielkiej, dostał 100 mln funtów rocznej premii. To była największa premia w historii kraju. Żaden prezes banku, firmy z branży BigTech czy farmaceutycznej nawet nie może marzyć o takich pieniądzach. Kiedy dziennikarz BBC zapytał go, za co dostał tak wielką nagrodę, to on obrócił się i uciekł sprzed kamery. Przyjrzano się więc danym i z nich wynika, że w ciągu kilku lat wzrost produkcji tej firmy wyniósł tylko trzy procent. Jeżeli przy tak niewielkim wzroście produkcji można dostać 100 mln premii, to po co budować? Suma premii dla całego zarządu wyniosła w tej firmie 500 mln funtów.

Produkcja nie była większa, ale zysk – owszem. Z czego się wziął?

Ze wzrostu cen mieszkań.

Budują niewiele więcej, ale dużo drożej sprzedają?

Tak. A sprzedają drożej właśnie dlatego, że się nie buduje i nie ma podaży. Ale co robi Partia Konserwatywna, żeby wydawało się, że zajmuje się problemem? Wprowadza program dopłat do wkładu własnego dla ludzi, którzy chcą kupić pierwsze mieszkanie. Nazwano to „Help to buy”, czyli „Pomoc w zakupie”. W efekcie wprawdzie nie przybywa mieszkań, ale za to ceny tych, które i tak by oddano, natychmiast stają się wyższe. To jest generalna zasada, że takie mechanizmy nie zmieniają sytuacji na rynku, bo nie wpływają na podaż. Program pomocy przy zakupie mieszkania wprowadzono dokładnie 10 lat temu. Można bardzo łatwo i precyzyjnie sprawdzić efekty tego rozwiązania. Można je krótko podsumować: katastrofa. W Londynie w 2002 r. za średniej wielkości mieszkanie trzeba było zapłacić pięcioma rocznymi średnimi pensjami, a w 2022 roku już czternastoma. Pamiętać również trzeba o tym, że nawet taka doraźna pomoc rządu nie rozwiązuje wszystkich problemów. W Wielkiej Brytanii największe banki nie przyznają na przykład kredytów mieszkaniowych osobom pobierającym jakiekolwiek świadczenia. Renciści, inwalidzi czy bezrobotni nie mają co liczyć na swoje lokum.

Pomoc wpływa więc jedynie na zwiększenie popytu i ludzie niby dostają dopłaty, ale muszą też więcej zapłacić. A panowie tacy jak ten prezes dostają 100 mln funtów premii. Działanie tych mechanizmów widać na przykład w tym, że jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku mieszkania budowano w Wielkiej Brytanii średnio w mniej więcej dwa lata, a dziś buduje się je już średnio cztery lata. Dlaczego? Ponieważ teraz opłaca się jak najdłużej trzymać ziemię. Jej wartość szybko rośnie i trzymając ją, można zarobić więcej niż na szybkim zbudowaniu i sprzedaniu mieszkania.

Katastrofa społeczna

Czyli przed Thatcher skupiano się na zapewnieniu tego, żeby do ludzi trafiało dużo mieszkań. A „od niej” ciężar przesunięto na wzmacnianie popytu bez dbałości o to, ile lokali powstanie?

I efekty są dramatyczne. „The Economist” to bardzo liberalna gazeta. Ale nawet on – po wielu latach zachłystywania się modelem rynkowym – przyznał ostatnio, że to, co wydarzyło się w Wielkiej Brytanii, jest chore i zmierza do katastrofy. Na jego łamach radzono, że jeżeli Londyn chce się czegoś nauczyć, to powinien popatrzeć na Niemcy, Szwajcarię lub Singapur. Czyli miejsca, gdzie praktycznie nie ma rynków mieszkaniowych, bo jest bardzo duża interwencja państwa. „The Economist” przekonywał też, że na sprawę trzeba patrzeć szerzej, bo wysokie ceny mieszkań to w świecie zachodnim główna przyczyna problemów społecznych i jednym z jego efektów jest choćby wzrost populizmów. W samej Wielkiej Brytanii miało to wpływ na to, co działo się z Brexitem.

Jaki?

Z jednej strony jest mniejsza liczba oddawanych mieszkań. Z drugiej ciągle rosną potrzeby, bo ostatnie dekady to lata bardzo dużej imigracji na Wyspy. Od lat 90. XX w. w Wielkiej Brytanii osiedliło się 10 mln ludzi. Fizycznie niemożliwe jest to, by na mniej więcej tej samej liczbie metrów kwadratowych zmieścić wszystkich, kiedy co roku przybywa około 400 tys. imigrantów. Zwłaszcza że jest też duża rotacja i oprócz tych, którzy przyjeżdżają na stałe, jest też bardzo wielu ludzi, którzy robią to na krótko – żeby zarobić i wrócić do siebie. Oni są gotowi płacić więcej i godzić się na gorsze warunki. W efekcie pojawiają się rzeczy takie jak na przykład tzw. łóżka w szopach. Brytyjczycy mówią tak na prowizoryczne „altanki”, które stawia się w ogródkach i wynajmuje ludziom. Warunki są wtedy takie, że kiedy w Sheffield zrobiono kontrolę mieszkań na wynajem, to okazało się, że 70 proc. z nich nie odpowiada żadnym normom. Toalety są na przykład takie, że na korytarzu stoi wiadro.

Jeżeli nie mieszkało się na Wyspach, to może być w to trudno uwierzyć, bo Wielka Brytania nie kojarzy nam się z miejscem, gdzie źle się żyje lub jest biednie. Raczej z bogatym krajem, do którego jedzie się po to, by lepiej zarabiać.

Ja mieszkałem w Wielkiej Brytanii trzy lata. W różnych miejscach. Zwykle takich, które uważa się za „te lepsze”. W Notting Hill w Londynie, w Cambridge, w Oksfordzie. To są wyspy luksusu, a mimo to, jak zobaczyłem standardy mieszkaniowe, które tam panują, to byłem zszokowany. Z różnych względów, bo byłem na przykład przyzwyczajony, że w oknie są dwie szyby i jest kaloryfer. A w Anglii to nie jest oczywiste. Mieszkania są często w dziadowskim stanie. I to jest jedna rzecz. Ale druga jest taka, że jest coraz gorzej. Standard się obniża. Lokale są coraz mniejsze. Mieszkania w krótkim czasie zmniejszyły się o 1/5. W nowych można się czuć jak w domku dla lalek. Jak ja mam w Krakowie klatkę schodową, to dwie osoby mogą się minąć na schodach. W nowym budynku w Wielkiej Brytanii to bywa trudne. Mieszkania są miniaturowe, ale są też zatłoczone i przepełnione. Standardem jest to, że w mieszkaniach przeznaczonych dla rodzin, gnieżdżą się single, którzy nie stać na zakup niczego własnego. W przeciągu dekady o 50 proc. wzrosła liczba dwudziestolatków, która nie ma własnego lokum. Jeszcze w latach 80. średni wiek nabywcy nowego mieszkania wynosił 26 lat, teraz jest to już 32 lata. Absolwentów szkół wyższych, którzy zaczynają pracę, często nie stać nawet na wynajęcie mieszkania, więc powszechne jest to, że wydatki mieszkaniowe dofinansowują im rodzice. Skala jest taka, że ma swoją nazwę – mówi się o „Banku mamusi”, a o młodych jako o „Pokoleniu wynajmu”.

Profesor z kawałkiem mieszkania

Ale jak ktoś ma normalną pracę i w miarę przyzwoicie zarabia, to go stać?

Właśnie nie stać. Są miejsca, w których puściły wszelkie hamulce, kiedy chodzi o ceny. W Londynie, Winchesterze lub Oksfordzie mieszkanie kosztuje już średnio 16 lat dochodów z pracy. Przy takich cenach, kiedy musi pan oddać swoje 16-letnie zarobki, to nie ma opcji, żeby coś kupić.

16 lat czyich zarobków?

Średnich.

Średnich? Średniej krajowej?

Średnich zarobków w tych miastach. Na początku tego wielkiego rynkowego boomu szacowało się, że na zakup mieszkania powinny wystarczyć dochody z czterech-sześciu lat pracy i tak było. Dziś trzeba już dużo więcej. Moja koleżanka, która jest profesorem w University College of London mieszka w Oksfordzie i nie stać jej na kupno mieszkania. Inna pracuje jako wybitna specjalistka w jednej z najlepszych klinik europejskich położonej naprzeciwko Parlamentu, gdzie zresztą był hospitalizowany premier Boris Johnson z Covidem. Jej też nie stać na zakup mieszkania. Mam kolegę, który jest profesorem w londyńskim Richmond University i był w stanie kupić sobie… kawałek mieszkania na przedmieściach Londynu. Są takie rozwiązania, że mieszka się zbiorowo i każdy kupuje na przykład 20 proc. lokalu, a dopiero z czasem jego udział może rosnąć. To bardzo innowacyjne rozwiązanie brytyjskie. Jeszcze niedawno było niewyobrażalne, żeby profesor wyższej uczelni nie był sobie w stanie kupić najmniejszego mieszkania, ale teraz stało się to faktem.

I to profesor nie byle jakiej szkoły.

Najlepsze publiczne i prywatne uniwersytety. To powoduje, że ludzie uświadamiają sobie, jak wielka to jest katastrofa. Co z tego, że pan jako profesor zarobi 50 tys. funtów rocznie, kiedy za mieszkanie trzeba zapłacić 16-letnie dochody? Nawet jeżeli pan pójdzie do banku i weźmie kredyt, to nigdy go pan nie spłaci.

Mówi się też o pokoleniu bumerangów. W Wielkiej Brytanii z domu generalnie wychodzi się, kiedy ma się 18 lat. Jak ktoś tego nie robi, to uważa się, że coś jest z nim nie w porządku. Ale teraz przybywa ludzi, którzy opuszczają dom na studia, by wrócić do niego zaraz po nich. Wracają jak bumerangi, bo rodziców nie stać na to, by dofinansować im wynajem lub zakup lokum. Jest też zjawisko biedy posiadaczy, które polega na tym, że ludzie siedzą w bardzo drogich mieszkaniach, które sobie kupili. Siedzą, bo nie stać ich, żeby z nich wyjść. Spłacają w końcu horrendalne raty. Kulturowa potrzeba posiadania mieszkania jest u Brytyjczyków bardzo duża, więc potrafią zrobić bardzo wiele, by je mieć. Bywa, że decydują się na życie w biedzie, żeby tylko kupić mieszkanie.

„Polski model jest taki sam”

To wszystko brzmi bardzo znajomo.

Oczywiście. Polski model jest taki sam. A nawet gorszy, bo nie ma żadnego wsparcia dla lokatorów.

Ale pojawiają się pomysły, żeby było.

Tylko to jest znowu ślepa uliczka, która skończy się dokładnie tak samo, jak skończyła się na Wyspach. Nie ma książki lub ekspertyzy, która by przed tym nie ostrzegała. To nie jest kwestia ideologii. To kwestia opisu rzeczywistości. Ja się przekopałem przez to i przeorałem na wiele sposobów, bo się tym zawodowo zajmuję. Głównie w kontekście migracji, bo się zastanawiałem, co takiego było powodem, że Brytyjczycy zdecydowali się powiedzieć „nie” Unii Europejskiej i dla mnie nie ma wątpliwości, że kryzys mieszkaniowy był jednym z kluczowych powodów. Brexit obiecał, że Polacy przestaną przyjeżdżać i podbijać ceny. Nie chodziło o rasizm, tylko o proste żądanie, by rząd korzyści z imigracji wykorzystywał tak, by ludziom nie pogarszała się stopa życiowa. I dziś Polacy nawet przestali przyjeżdżać, ale nie można było zatrzymać imigracji, bo bez niej system by się załamał. Imigrantów przyjmuje się więc teraz jeszcze więcej niż wcześniej, a rok 2021 był rekordowy, bo netto przybyło aż 1,1 mln ludzi – tylko większość była spoza Europy. Popyt na wynajmowanie jest więc gigantyczny i mieszkalnictwo to jest teraz problem numer jeden.

Czego my możemy się od Anglików nauczyć?

Na pewno najbardziej imponującego planu budownictwa mieszkaniowego, który wprowadzili w życie po II wojnie światowej. Setkami tysięcy budowali mieszkania komunalne, które były przedmiotem zazdrości. Miały przyzwoity standard, przyzwoity metraż. Wprowadzono różne nowinki takie jak oddzielne łazienki i toalety. To było coś niezwykłego, bo dziś nie ma żadnych standardów. Wtedy chodziło o to, żeby budownictwo komunalne było przedmiotem pożądania, dzięki czemu te osiedla nie zamieniały się w getta. Taki problem pojawił się dopiero później, w latach 70., kiedy wprowadzono zasadę przyznawania mieszkań przede wszystkim tym, którzy się znajdowali w najtrudniejszej sytuacji – byłym więźniom, alkoholikom, narkomanom.

Wcześniej komunalne mieszkania dostawali wszyscy?

Tak było, więc mieszkanie w nich nie piętnowało. Dopiero w latach 70. XX w. bloki zaczęto przedstawiać inaczej. Dużo mówiono o złym kolektywizmie. Tym, że to są sowieckie pomysły i getta. Dziś nie brakuje ludzi, którzy uważają, że w blokach mieszka głównie patologia. Wtedy doszło nawet do tego, że w Wielkiej Brytanii zabroniono budowania wysokich budynków mieszkalnych.

Luksusowe bloki

Teraz się jednak stawia takie, które mają nawet ponad 100 pięter.

Oczywiście. W samym Londynie w ostatnich latach zaakceptowano około 500 projektów wysokich budynków mieszkalnych. Tylko wie pan. To już nie są bloki. Teraz to są apartamenty dla zamożnych ludzi. Wychodzi, że tamte rozwiązania były złe, ale nazwane inaczej stają się dobre.

Może zależy od tego, czy i kto zarabia.

Ciekawostką jest to, że mieszkania w tamtych blokach komunalnych stają się dzisiaj najbardziej pożądanymi. Tamte stare wyśmiewane bloki dzisiaj się odnawia i zmienia w apartamenty. Tak drogie, że klasy średniej nie stać na to, by zamieszkać w tych potępianych kiedyś konstrukcjach. Sztandarowy przykład to budynek, który nazywa się Balfron Tower i znajduje się w East Endzie, który był tradycyjnie robotniczą częścią Londynu. Zaprojektował go słynny węgierski architekt Goldfinger, którego nazwisko Ian Fleming wykorzystał jako imię jednego z czarnych charakterów w książkach o Bondzie. Nie przez przypadek zresztą, bo Fleming bardzo nie lubił takiego budownictwa i chciał je ludziom obrzydzić. Twierdził, że to dzieła sowieckich komunistów. W każdym razie teraz zadbano o niego i ten dawny blok komunalny stał się dziś budynkiem luksusowym. Jest też blok nazwany Bethnal Green Keeling House, o który również zadbano i dziś połowę z 70 mieszkań, które się w nim znajdują, zajmują… zawodowi architekci. Ludzie, którzy teoretycznie powinni uznać, że to najgorszy syf i nie chcą mieć z takim budynkiem nic wspólnego.

Słuchając pana, wciąż mam wrażenie, że jesteśmy na tej samej ścieżce, tylko nie aż tak daleko. I koniecznie chcemy się uczyć na własnych błędach, mimo że podobne zrobili już inni. Na przykład Brytyjczycy. Choć może jest już za późno.

Myślę, że nie jest. My potrzebujemy około 2-3 mln mieszkań, by osiągnąć przyzwoitą europejską średnią na mieszkańca. To dzisiaj powinien być podstawowy priorytet. Przedstawia się to jednak u nas, jak jakieś niemożliwe „czary-mary”, a choćby Szwecja na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku wybudowała w kilka lat milion mieszkań. Nie zbudował tego żaden rynek, tylko państwo. Tak jak autostrady czy linie kolejowe. Trzeba sobie uświadomić, że sektor mieszkaniowy to nie rynek, tylko część infrastruktury państwa. Populacja Szwecji liczyła wtedy około ośmiu milionów. To tak jakbyśmy my wybudowali teraz cztery miliony mieszkań. Do tego, jeżeli porównamy siłę nabywczą naszej gospodarki teraz i szwedzkiej wtedy, to jesteśmy bogatsi. Mamy też lepsze technologie i więcej możliwości, by to zrobić. Moglibyśmy więc to zrobić. Jednocześnie to doskonała inwestycja, bo od XVII w. jest tak, że mieszkanie amortyzuje się około 20 lat. Mamy też najlepszych w Europie budowlańców, którzy budują prawie wszędzie tylko nie u nas.

Proszę więc zobaczyć, jak to może działać. Buduje pan mieszkanie. Daje to mieszkanie na wynajem. Po 20 latach mieszkanie się zwraca. Później to już jest czysty zysk. Gdyby Margaret Thatcher nie sprywatyzowała należących do samorządów mieszkań, to one dzisiaj opływałyby w bogactwie. Koszty dawno by się zamortyzowały i płacone przez lokatorów czynsze byłyby po prostu zyskiem. Do tego, kiedy ma pan za sobą rząd i bank centralny, to każda instytucja finansowa da panu kredyt na zbudowanie takich mieszkań. Nie widzę żadnych powodów, żeby tego nie zrobić.

Ta sama droga

 To dlaczego tego nie robimy?

Z tych samych powodów, co w Wielkiej Brytanii. Jeden to kulturowa niechęć do ingerencji państwa w wolny rynek i prywatną przedsiębiorczość. Kiedy rozmawiam z kolegami na uczelni, to jestem czasami uznawany za komunistę. Drugi powód jest taki, że boimy się gettoizacji. Tego, że budownictwo komunalne prowadzi do powstawania enklaw biedy lub gett, chociaż to jest bzdura. Można bardzo precyzyjnie wskazać, kiedy się takie rzeczy dzieją. A kiedy się nie muszą dziać.

Jest przykład, że nie muszą. To osiedla budowane w PRL.

One zbierały cały przekrój społeczny. Odbijały społeczeństwo. W klatce zdarzył się i pijak, i adwokat. I dzięki temu wszystko działało. Można popełnić błędy tak, jak zrobiono to na przykład w Paryżu, gdzie budowano wielkie sypialnie na obrzeżach miasta. Ale i tam – nawiasem mówiąc – mieszkania komunalne wróciły już do łask. Moja siostra od 30 lat mieszka w Paryżu, od 20 lat zajmuje mieszkanie komunalne, płaci jedną trzecią rynkowej ceny i uważa się za szczęściarę.

Trzeci powód?

Lobby dewelopersko-finansowe. Tak jak w Wielkiej Brytanii na budownictwie mieszkaniowym mogą powstać olbrzymie fortuny, które trafią w ręce wąskiej elity. Są firmy, które bardzo korzystają na obecnych rozwiązaniach. Ja nie jestem w stanie uwierzyć, że Platforma Obywatelska wyskoczyła z pomysłem dopłat do kredytów i najmu. To jest coś tak głupiego i tak rozczarowującego, że można przecierać oczy ze zdumienia. Jeszcze, żeby chociaż przedstawili jakiś raport – dostają przecież na to pieniądze – pokazujący, jak to ma działać. Żeby dało się odnieść do tego, co nimi kieruje i czego oczekują, to dałoby się to wziąć, zweryfikować i jakoś odpowiedzieć. Ale to jest wszystko na gębę. W takiej formie to jest po prostu lobbing albo czysta demagogia.

Mówią jedynie: damy wam szybko „kaskę” i będzie dobrze. Ale to jest żenująco krótkowzroczne. Tym bardziej że my Brytyjczyków kopiujemy nie tylko pod względem mechanizmów rynku mieszkaniowego, ale także pod względem dynamiki imigracji. To się teraz trochę zatrzymało, ale krótko przed pandemią byliśmy jednym z najważniejszych celów imigracji w Europie. Przyjeżdżało do nas więcej ludzi niż do Niemiec. Nie ma powodu, by Polska nie stała się kolejnym krajem w Europie, który przyciąga imigrantów. Dobrze widać to, kiedy popatrzymy się na to, co stało choćby w Hiszpanii, która jeszcze nie tak dawno była krajem dość ubogim, ale kiedy szybko się wzbogaciła, to w dwie dekady przyciągnęła 4,5 mln imigrantów. Albo w Irlandii, która w krótkim czasie z kraju biedoty zmieniła się w Celtyckiego Tygrysa, w którym osiedliło się wielu nowych ludzi.

Są podobieństwa.

I w takiej sytuacji kwestia mieszkaniowa może bardzo szybko stać się beczką prochu. Ja mam sąsiadów Ukraińców i wszystko jest bardzo fajnie, dobrze sobie żyjemy i jest miło. Ale też nie czarujmy się – wynajęcie mieszkania podrożało w Krakowie w rok o około 30-40 proc. Robiłem ostatnio badania recepcji wojny przez studentów i słyszę od nich, że przeprowadzili się do domów 80 km od Krakowa, bo przestało ich być stać na wynajęcie mieszkania w mieście. Pytają, co mają zrobić? Takich ludzi jest dużo, a problemy widać w emocjach, które się pojawiają. Znam szkoły w Krakowie, gdzie już teraz dzieją się rzeczy niewyobrażalne, szokujące. Jest rasizm. Jest domaganie się wyrzucania dzieci ukraińskich z klas. My nie jesteśmy przygotowani na przyjęcie innego i równą konkurencję z imigrantami. Rynek mieszkaniowy może zaostrzyć problemy.

Ideologia. Obawy przed gettoizacją. Lobbing. Coś jeszcze?

Żyjemy w ideologii wolnorynkowej ułudy, że jak się wszystko sprywatyzuje, to będzie się działo dobrze i pięknie. To jest nieprawda i Wielka Brytania to doskonale pokazuje. Są przestrzenie, w których to działa. I są takie, gdzie nie działa. Każdy ekonomista wie, że jest coś takiego jak elastyczność ceny. Jeżeli ktoś nie ma gdzie mieszkać, to zapłaci wszystko, co ma. Tak jak za chleb. Pora sobie to uświadomić i przestać żerować na podstawowych ludzkim potrzebach, bo odbija się to negatywnie nie tylko ich jakości życia, ale także przekłada się na słabość gospodarki podporządkowanej interesom rentierów z sektora nieruchomości i finansów.

***

Dr Marcin Galent – adiunkt w Instytucie Studiów Europejskich Uniwersytetu Jagiellońskiego. Prowadził badania w London School of Economics and Political Science, Uniwersytetach w Oksfordzie i Cambridge w Wielkiej Brytanii.

https://www.onet.pl/informacje/krowoderskapl/wielka-brytania-doprowadzila-do-katastrofy-mieszkaniowej-idziemy-jej-sladem/fkxxp9y,30bc1058

 

Rocznica zdrady

W pierwszą niedzielę Wielkiego Postu słyszeliśmy na Mszy Świętej Ewangelię o kuszeniu Pana Jezusa. Szatan ofiarowywał naszemu Panu władzę nad całym światem i wszelkie dostatki, jeżeli On złoży mu pokłon.

W marcu przypada rocznica „pandemii koronawirusa” – o tyle smutna, że władze Kościoła złożyły pokłon władzy świeckiej. Sprzeniewierzyły się świętemu i niepodważalnemu obowiązkowi szafowania sakramentów ludowi Bożemu. W zamian nie otrzymały nic.

Sercem Kościoła jest Najświętsza Ofiara Mszy. Pierwszym i najważniejszym obowiązkiem kapłana jest składanie tej ofiary i szafowanie sakramentów dla zbawienia wiernych. Jeżeli patrzymy na to z perspektywy nas, wiernych, których oficjalne struktury Kościoła pozbawiły sakramentów, to musimy podkreślić z całym naciskiem: dostęp do sakramentów nie jest naszym przywilejem, ale prawem.

Oczywiście, w relacji z Bogiem mówimy, że nie jesteśmy godni, by przyjmować Jego samego i otrzymywać Jego przebaczenie. Ale to jest inny porządek. Natomiast w porządku naszej relacji z Kościołem biskupi i kapłani nie mają prawa odmówić nam dostępu do sakramentów. Stanowi tak nawet nowy Kodeks prawa kanonicznego: „Święci szafarze nie mogą odmówić sakramentów tym, którzy właściwie o nie proszą, są odpowiednio przygotowani i prawo nie wzbrania im ich przyjmowania” (kanon 843, gdzie „prawo nie wzbrania” odnosi się do prawa kanonicznego, czyli np. przypadku, gdy ktoś jest pod ekskomuniką, nie zaś do prawa świeckiego).

Zbawienie dusz jest najwyższym prawem Kościoła i żadne inne prawo – kościelne czy państwowe – nie może ograniczyć realizacji tego jednego, najważniejszego. Sakramenty są do zbawienia niezbędne, co jest stwierdzone w obowiązującym Katechizmie Kościoła Katolickiego i co uroczyście orzekł Sobór Trydencki: „Jeśli ktoś twierdzi, że sakramenty Nowego Przymierza nie są konieczne do zbawienia, ale że są zbyteczne i że bez nich lub bez ich pragnienia przez samą wiarę ludzie otrzymują od Boga łaskę usprawiedliwienia, chociaż nie wszystkie są konieczne każdemu człowiekowi – niech będzie wyklęty”.

Przykłady z nauczania Kościoła można by mnożyć, podobnie jak historyczne przypadki, w których hierarchowie stawali na wysokości zadania i nie klękali przed tyranią władców świeckich. Możemy postawić sobie przed oczy św. Ambrożego, który własnym ciałem zagradza cesarzowi wejście do świątyni lub przywołać niezliczone momenty podczas prawdziwych (a nie socjotechnicznych) zaraz i pandemii, gdy drzwi kościołów stały otworem. Ale po co? Czyż to nie jest oczywiste?

Problem polega na tym, że gwałt ze strony władzy przychodzi nagle i nic sobie nie robi z oczywistości naszych praw. A kiedy po drugiej stronie (w tym wypadku kościelnej) zabraknie męstwa i mamy do czynienia ze zdradą, to wszelkie „tak być powinno” rozpływa się na naszych oczach, jak rzecz niebyła…

Gdy wspominam upiorny czas tzw. pandemii, to na palcach jednej ręki mogę policzyć przypadki duchownych, którzy nie podporządkowali się bezprawnej ingerencji władzy świeckiej w ich święte obowiązki. Przychodzi mi do głowy ks. James Altman, proboszcz parafii La Crosse w amerykańskim stanie Wisconsin. Za odmowę zamknięcia przed wiernymi wrót kościoła został ukarany przez swojego biskupa i usunięty z urzędu. Biskup zaś dopiął „swego” i pozbawił wiernych dostępu do źródła Bożej łaski. Ks. Altman nie ugiął się i powiedział: Na nieszczęście dla skorumpowanej hierarchii nie dam się uciszyć żadnym arbitralnym dekretem. Ale wyleciał i słuch o nim zaginął.

Oprócz tego było jeszcze parę mniej spektakularnych przypadków, no i bp Athanasius Schneider, który w małej kazachskiej diecezji [711 600 km² md] również szafował sakramenty. Odznaczył się także abp Salvatore Cordileone, metropolita San Francisco, który sprzeciwiał się ostrym kalifornijskim restrykcjom i organizował procesje i wielkie Msze na świeżym powietrzu, żeby nie pozbawiać wiernych dostępu do sakramentów.

To zaledwie kilka przypadków, a przypomnijmy, że biskupów katolickich mamy na świecie ponad 5 tysięcy, w tym 243 kardynałów. Pokazuje to, jak znikome – śladowe wręcz – morale panuje wśród oficjalnej hierarchii kościelnej. Tu nie chodzi przecież o jakieś niuanse teologiczne czy liturgiczne. Nie chodzi spory, czy stara czy nowa Msza jest „lepsza”. Ale chodzi o absolutne minimum, będące jednocześnie nieprzekraczalną granicą: o sam dostęp do źródeł zbawienia.

Powiedzmy to jasno. Biskupi odcięli wiernych od koniecznych źródeł zbawienia, jakimi są sakramenty. Sprzeniewierzyli się swemu powołaniu, swej przysiędze. Zdradzili swą trzodę, wydali ją na pastwę grzechów nieznajdujących odpuszczenia w konfesjonale. Skazali na dezorientację ogólnoświatowym reżimem bez pocieszenia w postaci Komunii Świętej. Zdradzili swą trzodę, którą mieli prowadzić do Boga i której mieli obowiązek bronić przed gwałtem władzy świeckiej.

Nie stanęli na wysokości zadania, wręcz przeciwnie – z dziwną ochotą, łącznie z papieżem, przyklasnęli kłamstwu covidowemu i przyłożyli rękę do represjonowania wiernych i obywateli. Skompromitowali się i osobiście narazili na straszliwą odpowiedzialność za swoje zaniechania i występki, za co odbiorą karę w stosownym czasie.

Ale czy wystarczy nam świadomość Bożej sprawiedliwości? Dlaczego tak łatwo zapominamy o gehennie, jaką zgotował nam ten dziwny i niegodziwy sojusz władz świeckiej i kościelnej? To wszystko działo się jeszcze trzy lata temu, a nikt nigdzie nie mówi o rozliczeniu winnych. Zachowujemy się jak osoby dotknięte traumą, które nie mają odwagi skonfrontować się z tym, co je spotkało. Ci sami biskupi i księża, którzy trzaskali nam przed nosem drzwiami kościołów, nadal pełnią urzędy. Czy wyrażają skruchę? Czy usłyszeliśmy „przepraszam”? Czy usłyszeliśmy postanowienie poprawy: „Odtąd godnie podejdziemy do swoich obowiązków i nigdy więcej nie ugniemy się przed rządem niesprawiedliwym”?

Wspominając tę osobliwą rocznicę – wprowadzenia pod koniec marca 2020 roku obostrzeń covidowych – zdobądźmy się na odrobinę odwagi, by jednak rozgrzebać tamte rany. Nie pozwólmy, by tak straszliwa ogólnoświatowa falsyfikacja, która doprowadziła do pogwałcenia naszych praw i do bezprecedensowej klęski struktur kościelnych, zniknęła w niepamięci. Tak, to wspomnienie jest absurdalne i trudne. Chcemy zapomnieć. Ale nie możemy. Bo jeżeli zapomnimy, to ludzie odpowiedzialni za to zło tym łatwiej je powtórzą. Pod taką czy inną postacią.

Pod sam koniec tzw. pandemii, gdy prawdopodobnie było już wiadomo, że dalszych restrykcji nie będzie, ówczesny szef episkopatu, abp Stanisław Gądecki, próbował przykryć tę hańbę listkiem figowym, apelując do rządu i utyskując na niesprawiedliwość obostrzeń. Ale była to przysłowiowa musztarda po obiedzie, natomiast dziś cała sprawa wpadła jak kamień w wodę.

Ciekaw jestem, jak zachowaliby się biskupi, gdyby wyeksponować przed ich oczyma transparenty „COVID – PAMIĘTAMY”. Gdyby tak wybić ich ze słodkiego komfortu zapomnienia. Pokazać, że Polacy nie zawsze będą potulnie śpiewali: „Nic się nie stało”…

Filip Obara

https://pch24.pl/kosciol-i-pandemia-rocznica-bezprecedensowej-zdrady/

 

„Kolektywny Zachód” – jakie piękne samobójstwo!

Upadek CCCP (rosyjski skrót ZSRR pisany cyrylicą) po przegranej zimnej wojnie wprawił „kolektywny zachód” w stan euforii. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie, żeby dalej bezczelnie okradać i chędożyć resztę planety. Co do przyczyn upadku sowietów krąży wiele teorii spiskowych, ale jedno jest pewne — gwóźdź do trumny wbił sprzedajny Gorbaczow. Tylko dlatego, że się sprzedał był tak fetowany na „kolektywnym Zachodzie” w przeciwieństwie do Putina. Putin, jak doskonale wszyscy wiedzą, to kanalia, zbrodniarz wojenny i reinkarnacja Hitlera. Tyle tytułem wstępu.

USA (i w domyśle pewne małe państewko chwilowo zlokalizowane w Palestynie), które są tak naprawdę tym „kolektywnym Zachodem”, bo reszta to zwasalizowana Europa, poczuły się na tyle silne, że ogłosiły „American Century”. Jakiś sponsorowany „myśliciel” Francis Fukuyama napisał nawet na tę okoliczność elaborat pt. „Koniec historii i ostatni człowiek” gdzie dowodził, że „Liberalna demokracja i związany z nią wolny rynek są ostateczną, lepszą formą ustrojową, lepszą niż monarchia, faszyzm czy komunizm. Miałaby ona być jednocześnie końcem historii, przez wyczerpanie się nowych projektów ustrojowych” (cytat za „Wikipedią”). Ale, że pycha zawsze kroczy przed upadkiem, sprawy potoczyły się inaczej.

Chiny, Rosja, Iran i duża liczba krajów Południa bezpośrednio kwestionują podział ról stworzony przez Waszyngton, samozwańczego scenarzystę, który systematycznie przypisuje swoim geopolitycznym konkurentom rolę przegranych, przyznając sobie rolę hegemona.

Stawka jest wysoka. Jeśli globalni aktorzy zgodzą się odgrywać przypisane im role w nowym amerykańskim scenariuszu, zachodnia oligarchia pod amerykańskim przywództwem będzie przez nadchodzące dziesięciolecia przewodniczyć sprawom światowym. Jeśli jednak aktorzy odmówią dostosowania się do tego scenariusza, utrudnią powstanie świata, o jakim marzy Waszyngton. Wybrano wyraźnie tę drugą opcję, co wyjaśnia kryzysy, które dzielą kilka regionów świata. Bo skąd nagle pojawiły się ruchy eskalacyjne na Ukrainie przeciwko Rosji, przeciwko Iranowi na Bliskim Wschodzie czy, i to jest pewnie cel najważniejszy, przeciwko Chinom w kontekście Tajwanu?

Okazuje się bowiem, że Fukuyama mylił się. To nie koniec historii, ale dopiero początek. Wyzyskiwane, grabione, gwałcone, mordowane kraje postanowiły powiedzieć dość! Przyczyn takiej zmiany sytuacji jest pewnie wiele, ale największym katalizatorem jest rosyjska operacja specjalna na Ukrainie. O przyczynach jak najbardziej legalnej i uzasadnionej operacji Rosjan pisałem wielokrotnie, więc nie mam zamiaru się powtarzać. Na potrzeby tego artykułu starczy powiedzieć, że „kolektywny Zachód” (czytaj: USA) zrobiły wszystko, żeby zmusić Rosję do interwencji. Mieli pewność, że wtedy Ukraińcy zasilani zachodnią bronią i „doradcami” szybko pokonają „zacofaną militarnie” Rosję, a dywanowe sankcje ekonomiczne rzucą ją ostatecznie na kolana. I wtedy „kolektywny Zachód” będzie mógł żerować bezkarnie na rosyjskiej padlinie.

Stało się jednak inaczej…

Rosja na polach bitew zdecydowanie wygrywa. „Piekielne sankcje” zaszkodziły przede wszystkim Europie, bo USA swoje ugrały, osłabiły Europę jako konkurenta gospodarczego. Europa, zamiast się rozwijać dzięki taniej i pewnej energii z Rosji, tak jak to się działo przez dziesięciolecia, jest zmuszona (przez USA) do zakupu gdzie indziej. Każdy to może skonstatować sam, oglądając swoje rachunki za gaz i prąd oraz ceny w sklepach, bo cena energii ma bezpośrednie przełożenie na ceny produktów. Zanim ktoś zarzuci mi „kremlowską propagandę” i nazwie mnie „onucą” niech przejrzy swoje rachunki za gaz i prąd sprzed trzech lat i porówna je z ostatnimi. Nie wiem, czy zupa gotowana na „patriotycznym” amerykańskim gazie jest smaczniejsza od tej gotowanej na wrażym „kacapskim”? Ale na to pytanie niech każdy sam sobie odpowie.

Teraz jednak mleko już się wylało, USA już dalej nie mogą udawać, że rządzą światem. Przegrywają na całej, geopolitycznej linii frontu. Do bloku BRICS ustawiła się już kolejka kilkudziesięciu państw.

A gdzie jest Polska?

Jak zwykle w czarnej d***e. Dopóki Polską nie będą rządzić Polacy, to nic się nie zmieni. Z niegdyś walecznego i dumnego Narodu zredukowano nas do masy idiotów, którym starczy kaszanka na grilla i tanie piwo.

Pozdrawiam tych nielicznych, którzy jeszcze nie zatracili instynktu samozachowawczego.

Autorstwo: SpiritoLibero

wolnemedia.net/kolektywny-zachod-jakie-piekne-samobojstwo/

Kim jest sensitivity reader?

Kim jest sensitivity reader? Jakie są jego obowiązki? Jak powstanie tego nowego zawodu świadczy o naszym współczesnym podejściu do kultury i historii?

Kim jest sensitivity reader?

Sensitivity reader może się wydawać nowością na rynku pracy, jednak do złudzenia przypomina funkcje obecne już w średniowieczu. Obowiązki w ramach tego stanowiska obejmują czytanie książek i różnego rodzaju publikacji oraz sprawdzanie ich pod kątem poprawności treści. Nie mamy jednak na myśli poprawności gramatycznej czy językowej, a raczej wyszukiwanie zwrotów i motywów budzących obecnie społeczny sprzeciw. Sensitivity reader zajmuje się poszukiwaniem wrogiego języka, treści sprzyjających wykluczaniu pewnych grup społecznych, rasizmowi oraz uprzedzeniom. Może także zwracać szczególną uwagę na triggery, przed którymi czytelnik powinien być zawsze przestrzegany. Następnie taki pracownik przesyła do autora oraz wydawcy odpowiedni raport informujący o wykrytych nieodpowiednich treściach, o zastrzeżeniach i ewentualnych sugestiach co do poprawek. Niezastosowanie się do tego typu uwag skutkować może tzw. cancellingiem, czyli cofnięciem publikacji danego materiału.

Kim jest sensitivity reader? Wymagania

W celu skutecznego wyszukiwania w tekście niedelikatnego języka i treści dyskryminujących, należy mieć w sobie szczególną wrażliwość na tego typu wpadki. Właśnie dlatego sensitive readerzy wywodzą się najczęściej z jakichś mniejszości. Najłatwiej bowiem odnosić przyswajane treści do własnej osoby: wtedy właśnie uruchamia się nasz wewnętrzny „radar”. Dodatkowym walorem jest znajomość kultur i tradycji jak największej ilości krajów i regionów. To daje lepszy wgląd w kontrolowane treści, które często zawierają błędy łatwo odbierane później przez czytelników jako obraźliwe lub mało profesjonalne. Od sensitivity readerów wymaga się zatem szerokiej wiedzy o współczesnej kulturze historii zarówno lokalnej oraz globalnej. Muszą także stale aktualizować swoje wiadomości na temat społecznie akceptowanego języka.

Kontrowersje

Sensitivity reader jest zatem czymś w rodzaju współczesnego cenzora. Zmieniły się jedynie treści uznane za zakazane. Obecnie dąży się do jak największej różnorodności kulturowej w publikacjach, inkluzywności oraz jak najbardziej neutralnego języka. Coraz częściej pojawiają się jednak próby „poprawiania” starszych wydań książek, w tym klasyki literatury. Dlaczego? Ponieważ treści akceptowalne i zupełnie normalne w przeszłości obecnie mogą zostać zrozumiane jako obraźliwe.

Piszemy nową historię?

Jest to zupełnie zrozumiałe, że z biegiem lat zmienia się akceptacja społeczna dotycząca różnych tematów, mamy do czynienia z innymi realiami politycznymi, światopoglądowymi i naukowymi. Świat nie stoi w miejscu, zatem również kryteria wydawnicze podlegają przemianom. Jednakże sensitivity reading działający wstecz wzbudza coraz większe kontrowersje. Brak poszanowania dla oryginalnych treści znanych i popularnych książek (często nagradzanych) niebezpiecznie zbliża się do prób pisania na nowo historii. Wszak to właśnie książki stanowią najlepsze świadectwo zdarzeń, myślenia i języka przeszłości. Nawet jeśli dla współczesnego czytelnika pewne zapisy będą brzmiały np. obraźliwie, nielogicznie lub rasistowsko – to nie zmienia faktu, iż kiedyś tak wyglądał świat i tak pisano.

Nowe odsłony książek

Głośnym przypadkiem modyfikacji klasyków literatury jest przypadek z tego roku, kiedy to postanowiono wydać na nowo książki Iana Fleminga. Seria o Agencie 007 z okazji 70 rocznicy premiery Casino Royale uzyska nową szatę graficzną, jednak jej treść nie zostanie niezmieniona. Uznano ją bowiem za obraźliwą w stosunku do osób czarnoskórych, przede wszystkim ze względu na język, jakim operuje Flemming. Część zwrotów postanowiono zmodyfikować, by zyskały bardziej neutralny charakter. Fani pisarza zareagowali na decyzję falą nieprzychylnych komentarzy. Według nich to zbyt wielka ingerencja w tekst i całkowity brak zrozumienia dla realiów lat, w których seria powstawała. Co więcej, nie ma już możliwości uzyskania zgody autora na jakiekolwiek zmiany w tekście. Wcześniej podobny los spotkał także książki dla dzieci autorstwa Roalda Dahla. Kolejna „w kolejce” jest Agata Christie i zmiany planowane w jej książkach wzbudzą najprawdopodobniej jeszcze większe kontrowersje.

Kim jest sensitivity reader? Znak czasu

Powstawanie takich stanowisk pracy jak sensitivity reader to świadectwo kondycji współczesnego społeczeństwa. Poprawność polityczna zaczyna przeważać nad wartością merytoryczną. Z jednej strony cenzura działa w słusznej sprawie, ponieważ zapobiega treściom obraźliwym i nawołującym do przemocy. Trudno jednak nie martwić się o wolność słowa, podczas gdy cenzorzy próbują zmieniać treści nie tylko wydawane obecnie, ale także te obecne na rynku już od dawna. Jeśli jednak uznamy, że pewne poprawki są konieczne, jak daleko może sięgać ingerencja wydawcy w korygowane materiały? Co z prawami autorskimi? Od kogo uzyskać autoryzację, jeśli autor nie żyje? Zabiegi cenzorskie stanowią także istotny element tzw. kultury cancellingu, zyskującej coraz większy wpływ na dzisiejsze media, kulturę i politykę. Pewnym niewygodnym treściom lub osobom po prostu obcina się zasięgi, tak by nie mogły docierać do szerszej publiczności. Często ma to miejsce w ramach prewencji, jednak w wielu przypadkach „kasuje się” za karę. Jedna niezręczna wypowiedź w mediach, jeden niefortunnie sformułowany materiał – i już twórca zostaje usunięty (ang. cancelled).

 

Źródło – goldenowls.pl/kim-jest-sensitivity-reader/

Klimat i zmiany

Prof. Marks o zmianach klimatu: Jeżeli ktoś jest czynny zawodowo, to nie może tego ujawniać.

Czy tzw. konsensus naukowy w sprawie globalnego ocieplenia to fikcja, a badacze boją się podważać mainstreamową narrację o zbliżającej się katastrofie klimatycznej? O tym z prof. Leszkiem Marksem, byłym szefem Państwowego Instytutu Geologicznego i emerytowanym wykładowcą geologii na Uniwersytecie Warszawskim, rozmawia redaktor „Najwyższego Czasu!” Jakub Zgierski.

Jakub Zgierski: – Nawiążę do głośnej sprawy z kwietnia tego roku. Państwowy Instytut Geologiczny (PIG-PIB) podał wówczas informację odnośnie wpływu człowieka na klimat. Chodzi oczywiście o globalne ocieplenie. To była narracja podważająca tzw. konsensus naukowy w tej kwestii. Później PIG się z tego wycofał, a m.in. Pan padł ofiarą zmasowanej krytyki. Jak to wyglądało od środka? Jakby mógł Pan zdradzić kulisy tej sprawy.

Prof. Leszek Marks: – Wyglądało to w ten sposób, że odbywały się wówczas Dni Ziemi. Jestem emerytowanym profesorem Państwowego Instytutu Geologicznego, ale zwrócono się do mnie z prośbą o przygotowanie odpowiedniej informacji, ponieważ wiadomo było, że od lat zajmuję się zagadnieniami klimatu. Zresztą geologia – praktycznie rzecz biorąc – bazuje na zmianach klimatu, nie tylko w ostatnim czasie, ale w ogóle od początku istnienia Ziemi. Można powiedzieć, że historia Ziemi jest w pewnym sensie historią klimatu. Wobec tego zwrócono się do mnie, abym przygotował materiały do depeszy, którą miałaby przedstawić Polska Agencja Prasowa (PAP). Mogłyby z tego później skorzystać różne redakcje. Przygotowałem te materiały i zostały one zaakceptowane, a później wysłane do PAP. O ile ja zrobiłem to w formie bardziej zwartego tekstu, to PAP przeredagował całość i opublikował w formie bardziej przejrzystej. To korzystnie wpłynęło na odbiór, bo pewne myśli zawarte w tekście zostały wyraźnie od siebie oddzielone. Na końcu została jeszcze dołożona część dotycząca geochemii gleb, która nie była przygotowana przeze mnie.

Wydźwięk mojego tekstu był nie tyle przeciw ogólnej narracji dotyczącej ocieplenia, ile redukował rolę człowieka, który miałby wyłącznie wpływać na zmiany klimatu teraz i w przyszłości. Na początku zareagowały różne gremia propagujące wyłączność wpływu działalności człowieka na współczesne ocieplenie oraz Ministerstwo Klimatu i Środowiska. Następnego dnia na stronie Instytutu pojawił się komunikat w zasadzie potwierdzający to, co zostało zawarte w depeszy PAP. Może troszkę wyłagodzono temat, ale generalnie główny wydźwięk był mniej więcej podobny. Po paru godzinach ten komunikat został zastąpiony kolejnym, którego treść już była diametralnie inna, co wskazuje na to, że nie został on opracowany przez pracowników Instytutu. Generalnie rzecz ujmując, muszę powiedzieć, że dostałem po tym wszystkim dużo wyrazów wsparcia, przede wszystkim ze strony geologów. Mogę oszacować, że mniej więcej 3/4 tego środowiska podziela moje poglądy. Ponadto dotarło do mnie wiele słów wsparcia od innych osób zarówno z kraju, jak i zagranicy, także od moich dawnych studentów sprzed wielu lat, co sprawiło mi dużą przyjemność. Potem miałem okazję podzielić się swoimi poglądami na temat zmian klimatu w licznych wywiadach dla telewizji, radia i prasy.

Alternatywne podejście do zmian klimatu od tej niby powszechnie akceptowanej koncepcji globalnego ocieplenia antropogenicznego jest potrzebne. Nauka rozwija się tylko wówczas, gdy rozmawiamy i dyskutujemy swobodnie, spierając się na argumenty, a nie wtedy, kiedy dopuszczalna jest tylko jedna, arbitralnie przyjęta koncepcja. Takie czasy już mieliśmy, doskonale je pamiętam i wiem, jak to wyglądało, gdy o pewnych rzeczach mówiło się tylko prywatnie, a nie publicznie. To był chory system, niedopuszczalny w państwie demokratycznym.

Można powiedzieć, że doszło do pewnej samokrytyki ze strony Instytutu. Ponadto w przestrzeni medialnej pojawiły się stwierdzenia, że to były informacje sprzeczne z ustaleniami nauki, jakieś spekulacje naukowe autora tekstu. Co więcej, fizyk i popularyzator nauki Tomasz Rożek uznał, że przez ten tekst pogłębi się podważanie wyników badań o zmianach klimatu. Czyli wszystko przez Pana.

– Na pewno nie wszystko przeze mnie. W różnych krajach europejskich mam wielu znajomych i przyjaciół, którzy – generalnie rzecz biorąc – mają te same poglądy na przyczyny współczesnych zmian klimatu. Ale, jeżeli ktoś jest nadal czynny zawodowo, to nie może tego otwarcie ujawniać, bo wtedy najczęściej wiążą się z tym jakieś reperkusje.

Na antenie Radia Wnet stwierdził Pan wprost, że „naukowcy nie podejmują nieskrępowanej dyskusji o klimacie, bo boją się utracić granty”. Czyli nawet jeżeli ktoś się nie zgadza w środowisku naukowców, to lepiej się nie wychylać, bo nie będzie grantów, wyrzucą z uczelni albo pojawią się inne negatywne konsekwencje, tak?

Jeśli ktoś pełni funkcję dyrektora instytutu, kierownika zakładu albo dziekana wydziału, a wystąpi z takimi poglądami, to może się to odbić na jednostce, za którą jest odpowiedzialny. Konformizm takich ludzi można zrozumieć, bo oni czują się odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale i za cały zespół.

A jak jest z tym konsensusem, że niby 99 proc. naukowców zgadza się co do globalnego ocieplenia? Większość z tych 99 proc. to są konformiści, którzy się boją i po prostu się pod tym podpisują?

– Warto zobaczyć, jakiej profesji są to osoby – jaki dorobek w zakresie zmian klimatu mają ludzie, którzy wypowiadają się w tej kwestii w sposób rygorystyczny i jednoznaczny. Jak widzę w telewizji wypowiedzi tzw. ekspertów klimatycznych, to sprawdzam, jakie oni mają wykształcenie. Okazuje się, że wielu z nich nigdy nie zajmowało się klimatem. To często między innymi filozofowie, socjologowie, historycy, a więc osoby, które co prawda mogą się wypowiadać – mamy wolność słowa – ale nie są to profesjonaliści. Ten tzw. konsensus klimatyczny jest po prostu dosyć atrakcyjny, w wielu przypadkach także finansowo.

Na czym się właściwie zasadza ten cały konsensus? Cały czas pojawia się przekaz, że przeważająca większość tak twierdzi, więc ten 1proc. to jest – tak potocznie mówiąc – jakaś szuria.

– Nie wiadomo, w jaki sposób ten 1 proc. został wyliczony. Sięgając do raportów Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC), opracowywanych i publikowanych co kilka lat, trzeba przyznać, że jest w nich dużo dobrej, pełnej wiedzy naukowej, ale to dotyczy raportów grup roboczych, z których każdy może mieć nawet ponad tysiąc stron. Tam jest dużo wartościowego materiału napisanego przez naukowców, jednak większość ludzi propagujących tzw. konsensus klimatyczny zaznajamia się jedynie ze streszczeniem technicznym dla polityków, o objętości zwykle stu kilkudziesięciu stron, które jest przygotowywane przede wszystkim przez polityków. W nauce, a zwłaszcza w naukach doświadczalnych i przyrodniczych, wiarygodność koncepcji czy hipotez określamy w procentach prawdopodobieństwa oraz zawsze podajemy zakres niepewności. Do tego służą metody statystyczne, którymi się to określa, np. coś jest wiarygodne na 60 proc. Natomiast w tych streszczeniach technicznych IPCC wiarygodność i prawdopodobieństwo nie są określane z użyciem jakiejkolwiek metodologii, tylko jest to przegłosowywane w ograniczonym zespole, w którym na ogół nie ma specjalistów w temacie głosowania. Nie ma to nic wspólnego z metodami stosowanymi w nauce.

Jeżeli większość osób z tej organizacji coś twierdzi, to oni to po prostu przegłosowują, tak?

– Tak, jeśli chodzi o te streszczenia techniczne. Wnioski w nich przedstawione często są niezgodne z materiałami zawartymi w raportach grup roboczych, które zwykle (nie zawsze) opierają się na wiarygodnych źródłach i zostały opracowane w większości przez fachowców. Znam niektórych naukowców, którzy przygotowywali fragmenty raportów grup roboczych, i często są to specjaliści o wysokim prestiżu naukowym.

Czyli naukowcy swoje, a politycy swoje?

– Wyciągane wnioski są ukierunkowane politycznie. Jeśli sięgnie się do raportów grup roboczych, to w wielu przypadkach nie ma tam zwykle prawdopodobieństwa występowania określonych, prognozowanych zjawisk klimatycznych na poziomie 95 proc. czy 90 proc., tylko znacznie mniejsze.

– Dziękuję za rozmowę.

Prof. Marks o zmianach klimatu: Jeżeli ktoś jest czynny zawodowo, to nie może tego ujawniać

 

I link do filmu dokumentalnego – Zimna prawda.

ChatGPT

Prof. Andrzej KISIELEWICZ

Profesor nauk matematycznych, pracownik naukowo-dydaktyczny na Wydziale Matematyki Politechniki Wrocławskiej. Pracował w: Vanderbilt University, Polska Akademia Nauk, Technische University, The University of Manitoba, Blaise Pascal University. Autor publikacji naukowych z zakresu matematyki, logiki i informatyki oraz książek („Logika i argumentacja”, „Sztuczna inteligencja i logika”, „Wprowadzenie do informatyki”). B. działacz Solidarności Walczącej i redaktor tygodnika „Solidarność Walcząca”.

———————————————————————————-

ChatGPT nie myśli, nie wnioskuje, niczego nie rozumie i nie jest żadną „sztuczną inteligencją”, o ile termin ten rozumiemy zgodnie z ideami ojców dziedziny artificial intelligence jako „autonomiczny program myślący na podobieństwo człowieka” – pisze prof. Andrzej KISIELEWICZ

Niezwykłe możliwości programu ChatGPT wznowiły po raz kolejny dyskusję o zagrożeniach dla ludzkości ze strony sztucznej inteligencji. Dyskusję tę w oczywisty sposób zaburzają zjawiska z jednej strony związane z pogonią za sensacją w mediach, a z drugiej troska badaczy i szefów firm AI o zapewnienie funduszy na dalsze badania. W rezultacie większość informacji na temat GPT i możliwości sztucznej inteligencji, jakie można znaleźć w mediach, w bardzo małym stopniu opiera się na prawdzie. Jako naukowiec zajmujący się sztuczną inteligencją raczej w charakterze recenzenta niż aktywnego badacza nie mam żadnego interesu w reklamowaniu lub dyskredytowaniu osiągnięć AI, mam natomiast dość solidną wiedzę w tym zakresie i szczególną atencję dla prawdy. […]

ChatGPT jest bardzo inteligentnym programem w tym sensie, że jest wyjątkowo inteligentnym projektem, efektem zbiorowej myśli wielu ludzi o nieprzeciętnej inteligencji. Natomiast program sam w sobie nie ma ani krzty inteligencji, ani krzty inwencji. Jest takim samym programem jak każdy inny program reagujący na polecenia użytkownika (input) dokładnie według wcześniej przygotowanych przez programistów, ściśle określonych instrukcji.

 

https://wszystkoconajwazniejsze.pl/andrzej-kisielewicz-bajki-o-sztucznej-inteligencji-i-prawdziwe-zagrozenia/

 

Czy ChatGPT uczy się? NIE. Uczą się osoby obsługujące tą aplikację. Programiści uczą się jak rozwiązywać pojawiające się problemy. Wymyślają i tworzą jak udoskonalić istniejące algorytmy i co powinny zawierać kolejne. To programiści, a co za tym idzie człowiek stoi za sztuczną inteligencją. Żadne dzieło zbudowane przez człowieka nie będzie od niego doskonalsze. Oczywiście maszyna będzie szybsza w kwestii poruszania się czy też analizowania zapodanych przez człowieka danych. W tym względzie będzie lepsza od możliwości człowieka. Natomiast żadna maszyna ani jakiekolwiek urządzenie zbudowane przez człowieka nie będzie twórcze, innowacyjne czy też źródłem wynalazków lub odkryć naukowych.

 

Boże Narodzenie 2023 i Nowy 2024 Rok

O gwiazdo betlejemska,
Zaświeć na niebie mym,
Tak szukam Cię wśród nocy,
Tęsknie za światłem twym.

Zaprowadź do stajenki,
Leży tam Boży Syn,
Bóg – Człowiek z Panny Świętej,
Dany na odkupienie win.

 

Radujmy się z narodzenia Pana Jezusa i prośmy Go aby otaczał nas swą Miłością i Opieką w trudnych czasach.
Na Nowy 2024 Rok życzymy spokoju i radości w codziennym życiu.

Sidła szatańskie

ISTNIENIE DEMONÓW

Możemy nie myśleć ani i aniołach, ani o demonach, i żyć tak, jakby te duchy nie istniały, ale byłoby to złudzeniem. Taki świat byłby nierzeczywisty, bo oto świat rzeczywisty wypełniają tak aniołowie, jak i demony, przy czym ci pierwsi żyją nie tylko w niebie, ale też na ziemi, gdyż każdy z nas ma swojego Anioła Stróża.

KRÓLESTWO SZATANA PRZECIWKO KRÓLESTWU JEZUSA

Zarówno w czasie, jak i w wieczności królestwo szatana sprzeciwia się Królestwu Jezusa Chrystusa. Szatan nie jest głową wszystkich złych w tym znaczeniu, że mógłby wewnętrznie przekazywać zło, podobnie jak Jezus Chrystus przekazuje dobro, lecz jest on ich głową ze względu na rządy zewnętrzne. Otóż stara się on odwrócić wszystkich ludzi od Boga, tak jak Pan Jezus usiłuje przyprowadzić ich do Niego, a także jest on ich głową z tym znaczeniu, że wszyscy którzy grzeszą, naśladują bunt szatana oraz jego pychę, tak jak dobrzy naśladują uległość i posłuszeństwo Jezusowi Chrystusowi.

Kiedy bierzemy pod uwagę wielkie wydarzenia historii, widzimy, że człowiek nigdy nie ma ostatniego słowa w walce między dobrymi i złymi, dopóki nie sprowadzi jej do osobistej i nieugiętej walki między szatanem i Jezusem Chrystusem.

Tam, gdzie jest Pan Jezus, tam też są i złe duchy. Dają o sobie znać, kiedy Jezus przemierza drogi Palestyny. Złe duchy są wokół Niego, starają się nie pozwalać mu mówić. Zatem wszędzie tu, na ziemi, gdzie jest światło, tam również są i ciemności. Dopiero w niebie znajdziemy się w światłości bez towarzyszącej jej ciemności.

Być może nigdy wcześniej królestwo szatana nie było tak rozległe jak obecnie. Wszystko przeniknął, każdą dziedzinę życia; zewsząd nas otacza. Królestwo szatana jest królestwem zgorszenia, ale zgorszenia w dosłownym tego słowa znaczeniu, to znaczy w sensie wszystkiego, co prowadzi nas do grzechu, a w następstwie grzechu – do piekła. Zgorszenie jest tym, co pociąga nas w grzech. No cóż, dzisiejszy świat jest naprawdę królowaniem zgorszenia. Wszystko wokół nas jest zgorszeniem , skandalem, wszystko sprzeciwia się prawom Boga. W dzisiejszym społeczeństwie przykazania Boże są nie tylko ignorowane, ale publicznie i oficjalnie atakowane. Wprowadza się prawa, które sprzeciwiają się prawom Boga. Zmusza się urzędników i lekarzy do czynów niesprawiedliwych, strasznych, obrzydliwych, absolutnie przeciwnych prawu Bożemu. I to wszystko dziej się w czasie, kiedy panuje powszechne przeświadczenie, że nasza cywilizacja nigdy nie była tak potężna i wspaniała. Otóż jest zupełnie na odwrót: ta cywilizacja nosi znamię szatana, znamię piekła.

 

Życie duchowe; abp Marcel Lefebvre; Wyd. Te Deum Warszawa 2020

Żal za grzechy

Żal za grzechy towarzyszy nam przez całe życia bardziej niż cokolwiek innego. Stanowi on istotną część składową naszego pierwszego zwrotu do Boga i nie ma takich wyżyn świętości, na których moglibyśmy się z nim pożegnać. Jest on urzeczywistnieniem pragnień naszego Anioła Stróża w duszy naszej. Niebiański nasz Przyjaciel życzy nam, byśmy w tym usposobieniu i zachowaniu trwali statecznie i niezmordowanie.

Żal ten jest spokojny. Istotnie, wpływa on raczej kojąco na duszę wzburzoną, aniżeli niepokojąco no duszę zadowoloną. Za jego powiewem cichną zgiełki świata i milknie gadatliwość ludzkiego ducha. On łagodzi przykrości, miarkuje przesady, urzeka wszystko swym cichym i wdzięcznym poszeptem, któremu nic w świecie nie dorówna!

Jest nadprzyrodzony, gdyż nie ma przyrodzonej pobudki, która mogłaby go podsycać. Wychodzi w całości od Boga i do Boga wraca. Ponieważ zaś w tym, co nas w żałobę pogrąża, jest grzech odpuszczony, nam już niegroźny, żal nas staje się źródłem miłości. Miłujemy, gdyż łagodna boleść jest siostrzycą dziecięcej i miłosnej nadziei. W ten sposób nieustanny żal za grzechy tworzy w duszach naszych jedyny możliwy odpowiednik do tajemniczego misterium boleści, które towarzyszyło Jezusowi i Maryi przez całe życie; zaś sam fakt, że boleść ta żyła w nich mimo całej ich bezgrzeszności, zdaje się wskazywać, ile żywotności dla chrześcijańskiego uświęcenia kryje się w tym szlachetnym, nadprzyrodzonym żalu.

Z drugiej strony, trudno nie zauważyć, jak pod różnymi określeniami: żalu, skruchy, bojaźni itp. Pismo św. mówi o nieustannej pokucie, o ciągłej bojaźni, o pomięci na grzechy odpuszczone, o trwaniu w bojaźni podczas tej ziemskiej pielgrzymi czy o zgryzocie doczesnego życia. Nigdzie nie spotkamy w nim możliwości zaprzestania skruchy, a jedyny ustęp św. Jana, który mówi, że miłość zwycięża bojaźń, z trudnością daje się zastosować do życia ziemskiego. Stąd można wnosić, iż nieustanny żal za grzechy jest analogicznym nakazem do obowiązku nieustawania w modlitwie i takim samym, jak on, ulega trudnościom tłumaczenia. Cóż więc oznacza ów nieustanny żal w rozumieniu Pisma św.? – Z pewnością nie przygnębienie, to bowiem zwraca się raczej ku nam, aniżeli ku Bogu. Z pewnością nie ludzki smutek, który jest albo owocem grzechu, albo wynikiem lenistwa, albo następstwem dolegliwości ciała. W ten sposób Pismo św. tworzy ostatnie ogniwo w łańcuchu moich dowodów, które mnie skłaniają do tego, że składam winę naszych załamań na drodze doskonałości na brak nieustannego żalu za grzechy, jako ich jedyną powszechną przyczynę, która w konkretnym wypadku przybiera tę lub ową postać; naprowadza mnie też ono na potrzebę ustalenia natury owego żalu.

Żal ten polega na nieustannym poczuciu swojej grzeszności bez silenia się na pamiętanie poszczególnych grzechów. Owszem, nie tylko szczegółowe odtwarzanie tych grzechów byłoby nieroztropnością, ale też myślenie o nich jest obce duchowi tego żalu. Dla niego Bóg przedstawia zbyt wyłącznym przedmiot zajęcia, by mógł w stosunku do siebie zdobyć się na coś więcej, aniżeli na przejmujące, cierpliwe lecz pełne wyrzutu spojrzenie. Polega on również na niewątpliwej, a nieustannej modlitwie o przebaczenie. Gdyby się bawił w logikę, mógłby powiedzieć, iż grzech albo został odpuszczony albo nie, bez względu na to, czy następuje po spełnieniu warunków czy też niezależnie od nich, że więc prosić o odpuszczenie tego, co już zostało odpuszczone, znaczy zanosić do Boga modlitwę bezprzedmiotową. Tu jednak woli on zapożyczać głosu od Dawida, wołając: Amplius lava me – Oczyszczaj mnie więcej, Panie; cały też Kościół na ziemi przyswoił sobie psalm Miserere i ani na chwilę nie wstaje z klęczek, błagając: Amplius Lava me. O, jakże tęskni dusza do tego Amplius! Teologowie uczą, że płomienie czyśćcowe, wśród innych dobroczynnych swych skutków, nie wytrawiają bynajmniej blizn grzechowych, gdyż, prawdę mówiąc, tych blizn już tam nie ma; Krew Przenajświętsza zatarła je w chwili przebaczenia. A jednak płomienie te mają co robić. Otóż podobnym ogniem płonie w duszy owo Amplius. To jest coś, czego niepodobna wyrazić, lecz trzeba doznać, co można raczej umiłować aniżeli określić.

W skład tego żalu wchodzi również obawa o przebaczone grzechy, a to nie tyle ze względu na czyściec, (jakkolwiek dusze nie powinny udawać, że są wyższe nad te mieszane i mniej wzniosłe pobudki – biedne dusze, jakże daleko im do wywyższenia się ponad cokolwiek!) – ile raczej ze względu na odżywanie zastarzałych nałogów i na obrazy danych grzechów, wyryte w wyobraźni i czyniące z niej, wedle dosadnego określenia Pisma św., klatkę po nieczystych ptakach. Wszak nie odważylibyśmy się układać do snu przy boku pozornie uśmierconego wroga, a takim wrogiem są pozostałe w duszy korzenie dawnych grzechów. Dlatego wśród chłodu nocy ta nieuśpiona bojaźń strażuje i czuwa, a nad pobojowiskiem, zasłanym szczątkami broni, brzmi nieustannie zwycięski hymn łaski, spędzając zdradziecki sen z powiek.

Treścią tego żalu jest także rosnąca nienawiść do grzechu. Ta wzrastająca nienawiść jest czymś odmiennym od nagłego przerażenia w chwili naszego nawrotu do Boga, kiedy to w potokach światła Ducha Świętego odsłoniło się przed nami prawdziwe oblicze grzechu, w całej swej nagości o ohydzie, a dusza pojęła okropność sądów Bożych w przejmującym dreszczu ciała, zagrożonego straszną katuszą. Chwila ta minęła dawno. Była ona chrztem ogniowym, ale Wszechmogący trzymał nas w swoich ramionach, i żeśmy nie zginęli. Tutaj chodzi o rozprzestrzenienie ducha ogrody Getsemani w naszych duszach, o wzięcie udziału w owym samotnym misterium, rozgrywającym się wśród pni oliwnych, gdy nawet Apostołowie spali. Samo Najświętsze Serce wchodzi tu w kontakt z naszym sercem, wyciskając na nim jak gdyby stygmat boleści własnego życia.

Jeszcze dołącza się wzrastająca czułość sumienia na wszystko co jest grzechem. Albowiem niewymowny blask Bożej świętości i chwały nie oślepia wzroku duszy, ale go zaostrza. Toteż wyraźniej dostrzegamy potem wszystko, co w naszych czynach jest niedoskonałego, niegodnego i nieszlachetnego. Jaśniej rozróżniamy splot różnych pobudek. Nic więc dziwnego, że ujrzawszy się pośród mnóstwa uchybień i niedoskonałości, poddajemy się temu boskiemu smutkowi, choć bez popadania w niepokój, przed którym chroni nas wiara i pokora. Równocześnie, jak gdyby w wyniku tego wszystkiego rośnie nasza osobista miłość do Chrystusa Pana, jako naszego wybawcy z grzechu. Z rozkoszą powtarzamy: Imię Jego Jezus, albowiem zbawi lud swój od grzechów ich.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

Wielkie klimatyczne oszustwo

Tytuł tego artykułu zapożyczyłem z filmu dokumentalnego pod tytułem „Wielkie oszustwo globalnego ocieplenia” wyemitowanego w 2007 r przez brytyjski Channel 4.

Film choć liczy już 15 lat, to nadal najlepiej przedstawia katalog kłamstw i zwyczajnych nonsensów używanych przez klimatystów w celu szerzenia globalnej i zgubnej dla ludzi histerii, a także logicznie i jasno tłumaczy najważniejsze mechanizmy wpływające na zmiany i samo kształtowanie pogody.

Druga część filmu stara się zanalizować przyczyny, dla których prawda o klimacie i jego zmianach nie może przebić się do głównego nurtu debaty publicznej. Co ważne, w filmie udział biorą i wypowiadają się na tematy związane z tak zwanym globalnym ociepleniem najwybitniejsi światowej rangi specjaliści w takich dziedzinach jak: klimatologia, fizyka, obserwacje pogody, oceanografia, badacze Arktyki i wielu innych dziedzin. Z reguły są to obecni lub emerytowani autorzy najbardziej prestiżowych publikacji i profesorowie czołowych instytucji badawczych i uniwersytetów z całego świata. W internecie istnieje już, a może jeszcze, bardzo dużo także nowszych materiałów, które potwierdzają wszystkie główne tezy przedstawione w filmie. Z kolei głośny film znakomitego holenderskiego dokumentalisty Marijna Poelsa („Ustanowienie niepewności”), pokazuje skutki jakie klimatyzm ma na inne dziedziny życia (przede wszystkim na rolnictwo i produkcję żywności), w sieci są także liczne wystąpienia jednego z założycieli i szefów organizacji Greenpeace Patricka Moore’a (nawiasem mówiąc jedynego z nich, który miał wykształcenie w dziedzinie nauk ścisłych).

Na początek warto przyjrzeć się punkt po punkcie najważniejszym pytaniom jakie nasuwają się, gdy słyszymy o globalnym ociepleniu i groźnym ponoć dwutlenku węgla. Pierwsze z nich brzmi:

Czy temperatura na Ziemi rośnie i czy jest to efektem emisji CO2 związanej z działalnością człowieka?

Odpowiedź jakiej udzielają badacze problemu brzmi: średnie temperatury na Ziemi około 300 lat temu, od zakończenia w połowie XVIII wieku tak zwanej małej epoki lodowcowej zaczęły rzeczywiście rosnąć (warto przypomnieć, że w wieku XVII można było w zimie jeździć saniami do Skandynawii przez Bałtyk, na środku którego stawiano sezonowe karczmy, w których była możliwość posilić się i ogrzać). Jednak zmiany klimatu to zjawisko naturalne i temperatury na Ziemi nadal są niższe i to znacznie, niż były w okresie ocieplenia średniowiecznego, którego szczyt miał miejsce koło roku 1200, również w dalszej przeszłości bywały w dziejach naszej planety długie okresy gdy jej temperatury były sporo wyższe od obecnych. Profesor Ian Clark z Wydziału Nauk Ścisłych na uniwersytecie w Ottawie uspakaja jednak, że będące jedną z ikon obecnej histerii niedźwiedzie polarne znakomicie sobie z tamtymi temperaturami poradziły.

Philip Scott z wydziału biogeografii uniwersytetu londyńskiego pokazuje z kolei, że okresy ocieplenia były jednocześnie okresami prosperity dla ludzi i roślin, o czym oprócz wiedzy o biologii roślin świadczą zarówno wspaniałe gotyckie katedry jak i liczne ślady mówiące o istnieniu winnic nawet na północy Anglii. Co ciekawe, obecny wzrost temperatur miał miejsce do roku 1940 w świecie, w którym produkcja przemysłowa ograniczała się do niewielu krajów Zachodu, a masowe użycie samochodów i innych sprzętów wytwarzanych przez przemysł w skali świata dopiero raczkowało. Gwałtowny boom przemysłowy i konsumpcyjny jaki nastąpił przez około 30 lat po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej łączył się z okresowym, trwającym mniej więcej tyle samo lat … oziębieniem, kolejna fala ocieplenia rozpoczęła się wraz z kryzysem naftowym z 1973 r. i wywołaną nim recesją, jednak od początku XX wieku wyhamowała i w ciągu ostatnich kilkunastu lat średnie temperatury przestały wyraźnie rosnąć, żyjąc wystarczająco długo mogę to potwierdzić. Wszystkie te fakty nijak nie pasują do teorii o przemożnym negatywnym wpływie człowieka, a także przemysłu i CO2 na klimat. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że samo CO2 jest kluczowym czynnikiem wszelkiego życia na Ziemi, ale stanowi niewielki ułamek procenta mieszaniny wszystkich gazów tworzących ziemską atmosferę. Natomiast udział CO2 jaki wydziela się za sprawą człowieka jest jeszcze znacznie mniejszy. Kolejne ważne pytanie jakie powinni sobie postawić wszyscy zainteresowani tematem brzmi:

Czy mechanizm tak zwanego efektu cieplarnianego jest prawdziwy?

Teza o tzw. efekcie cieplarnianym w uproszczeniu głosi, że ciepło słoneczne odbija się od Ziemi i zamiast wydostawać się z atmosfery, zostaje w niej uwięzione przez swego rodzaju kopułę stworzoną przez nadmierne ilości CO2. Jednak zgodnie z tą teorią największe ocieplenie powinno być odnotowane właśnie w rejonach, w których ciepło w myśl tej tezy niejako uderza w warstwę CO2 w troposferze na wysokości około 10 kilometrów, tymczasem nic takiego nie ma miejsca i troposfera wcale nie ogrzewa się więcej, tylko przeciwnie; mniej niż miejsca na powierzchni, od których odbija się ciepło i na których obserwujemy wzrost temperatur.

Co decyduje o klimacie i jego zmianach?

Okazuje się, że zgodnie z tym co każdemu człowiekowi który zamiast w ekran telewizora bądź smartfona patrzy od czasu do czasu w niebo i na termometr powinno się wydać oczywiste, jest jeden czynnik po wielekroć bardziej istotny od wszystkich innych i jest nim słońce oraz to co się na nim dzieje. Brytyjski astrofizyk i prognosta pogody Piers Corbyn zasłynął swego czasu trafnością prognoz opartych o aktywność słońca – im bardziej aktywne było słońce i im więcej było tak zwanych plam na słońcu, tym na Ziemi było cieplej i na odwrót. Ta korelacja zachodzi także w dłuższych okresach czasu i co ciekawe w latach 1940-1970, gdy przemysł przeżywał okres gwałtownego wzrostu, aktywność słońca zmalała i tak samo zmalały temperatury na Ziemi, co stanowiło okresowe załamanie wspomnianego 300-letniego trendu wzrostowego. Tę zależność potwierdzają także badania w dłuższym horyzoncie czasowym.

Słońce działa na klimat bezpośrednio, ale także pośrednio poprzez wpływ na powstawanie chmur, które działają chłodząco na temperatury panujące na powierzchni Ziemi. Tworzenie chmur jest bowiem zależne m.in. od promieniowania kosmicznego, a to z kolei jest zależne od aktywności słońca – im słońce bardziej aktywne, tym mniej cząstek promieniowania kosmicznego dociera do Ziemi i tym mniej powstaje z tego powodu chmur. Długookresowe badania promieniowania kosmicznego i temperatur na Ziemi prowadzone niezależnie od siebie przez różne ośrodki badawcze wykazały po ich porównaniu uderzającą zbieżność czasową. Jak twierdzi Nigel Calder były wieloletni wydawca prestiżowego pisma New Scientist, Ziemia z uwagi na ogromny wpływ słońca jest w pewnym sensie w jego atmosferze.

Jeżeli zatem fakty przeczą tezom głoszonym przez klimatystów, a czołowi przedstawiciele świata nauki w dziedzinach zajmujących się klimatem i jego dziejami negują podstawy medialnej paniki, to dlaczego ich argumenty są w debacie publicznej pomijane?

Jeszcze w początku lat 1970 poważni uczeni obawiali się globalnego ochłodzenia, które byłoby kontynuacją trendu z lat 1940-1970, ale także znacznie dłuższych cykli, o których w jednym ze swoich wykładów mówi Patrick Moore – twórca i były szef Greenpeace. Pojawiła się nawet wtedy propozycja „ratowania klimatu” poprzez celowy wzrost emisji CO2. Jednak gdy w połowie lat 1970 trend klimatyczny na około kolejnych 30 lat się odwrócił, wtedy klimatem zajęła się jako pierwszy polityk rangi światowej Pani Margaret Thatcher. Postanowiła bowiem wykorzystać hipotezę o wpływie produkowanego przez spalanie paliw kopalnych CO2 na globalne ocieplenie do walki z brytyjskimi górnikami. Jak wspomina ówczesny członek jej gabinetów (także jako minister odpowiedzialny za energię) lord Nigel Lawson, to właśnie Thatcher przeznaczyła ogromne sumy pieniędzy na badania nad związkiem CO2 z globalnym ociepleniem i to pod jej wpływem Towarzystwo Królewskie tworzyło kolejne raporty. Jak stwierdza w filmie Lawson, on sam kiedy je zlecał, a potem studiował, był zaskoczony na jak słabych dowodach i przesłankach zaczęły opierać się prezentowane przez uczonych tezy i jak szybko zaczęły różnić się o 180 stopni od tego co głoszono niewiele lat, a nawet miesięcy wcześniej.

Drugi i mający znacznie szerszy niż krajowe rozgrywki żelaznej damy powód medialnej jednostronności tłumaczy Patrick Moore. W połowie lat 1980 większość ludzi na Zachodzie zdawała sobie sprawę, że istniejące modele wzrostu i sposób traktowania przyrody są na dłuższą metę nie do utrzymania. (w Polsce m.in. ze względów historycznych ta świadomość nadal jest bardzo ograniczona.) Geenpeace w swoim założeniu miał nie tylko chronić przyrodę, ginące gatunki takie jak niepotrzebnie i okrutnie zabijane foki czy wieloryby, ale także, a może przede wszystkim miał chronić ludzkość – jego pierwsze i także z dzisiejszego punktu widzenia najważniejsze kampanie były skierowane przeciwko próbom broni nuklearnej – jeden z operatorów filmowych współpracujący z Greenpeace został wtedy zamordowany przez francuskie służby specjalne w związku z próbami na owianym złą sławą atolu Mururoa. Jednak w końcu lat 1980 na to przekonanie nałożyło się inne ważne wydarzenie o zasięgu globalnym, jakim był upadek komunizmu w wersji radzieckiej. Ruchy postkomunistyczne i lewackie na Zachodzie musiały zacząć szukać nowych platform do głoszenia swoich ideologii i właśnie za taką uznały klimatyzm oraz traktowane instrumentalnie hasła ekologiczne, pod którymi łatwo było przemycić zadawnioną nienawiść do kapitalizmu, a de facto do całej zachodniej cywilizacji.

Ekologia, jak mówi Moore, z ruchu opartego na nauce, wiedzy i humanizmie przekształciła się pod ich wpływem w posługującą się przede wszystkim manipulacją emocjami fanatyczną ideologię przypominającą w działaniu religijne sekty nie dopuszczające żadnych herezji czy nawet wątpliwości. Doszło wtedy do paradoksalnego sojuszu reprezentującej interesy korporacji stojących za energetyką atomową M. Thatcher z najbardziej radykalnymi wrogami Zachodu, przemysłu, kapitalizmu, ale także coraz wyraźniej wrogami ludzkości. Bardzo szybko do tej koalicji dołączył prezydent Bush senior, który zwiększył nakłady na badania nad klimatem ponad 10-krotnie. To właśnie M. Thatcher poprzez finansowanie badań nad wpływem człowieka na klimat dała impuls do powstania owianego wątpliwą sławą IPCC (Międzynarodowego Panelu do badania Zmian Klimatu) w 1988 r. Jest on agendą ONZ i Światowej Organizacji Meteorologicznej, a jego raporty są zatwierdzane przez 195 państw.

Jak tłumaczy wspomniany N. Calder, uczeni na całym świecie konkurują dzisiaj o pieniądze w systemie grantowym i nawet jeżeli, jak mówi; twoje badanie dotyczy np. życia wiewiórek w Sussex, to pieniądze na nie dostaniesz tylko wtedy, jeżeli w aplikacji napiszesz, że badanie będzie dokonane w kontekście zmian klimatycznych. Osobnym problemem jest opieranie się w badaniach na modelach komputerowych i sugerowanie, że są one czymś z natury obiektywnym, bo przecież komputer nie ma interesów czy uprzedzeń. Tymczasem odpowiedź na pytanie ile warte są modele komputerowe do przewidywania przyszłości klimatu, jak wskazuje dr Roy Spencer – jeden uczonych z kierujących badaniami pogody w NASA, są warte dokładnie tyle, ile warte są założenia jakie się przyjmie przy ich tworzeniu, a tych założeń są setki. Tymczasem wszystkie modele przedstawiane w mediach zakładają, że głównym czynnikiem zmian jest wywoływany działalnością człowieka CO2, ignorując jednocześnie wpływ słońca czy mechanizmy tworzenia chmur. Jak twierdzi profesor klimatologii z Uniwersytetu w Winnipeg Tim Ball przypomina to badanie złego działania samochodu z pominięciem silnika, układu napędowego, a skupianie uwagi tylko na kołach.

Profesor Ian Clark dodaje, że znając matematykę można wymodelować dowolny rezultat. Nawiasem mówiąc, to też wiedza każdego studenta polskiej politechniki uczęszczającego na tak zwane laboratoria, gdzie należy osiągnąć wyniki przewidziane przez prowadzącego, by uzyskać zaliczenie. Dodatkowo jak wskazał profesor oceanografii Carl Wunsch nakłada się na to chęć, by wynik funkcjonowania danego modelu był „interesujący”, a nie prawdziwy, gdyż wtedy jest większa szansa, że zostanie opublikowany, a także, że zainteresuje media i skromny, bezbarwny naukowiec stanie się z dnia na dzień celebrytą. Przechył w tę stronę jest także widoczny wewnątrz samej społeczności naukowej. Powstała również sprzęgnięta ze światem nauki cała generacja tak zwanych ekodziennikarzy, którzy są zainteresowani w podkręcaniu wyników, tak by ich opis działał na emocje odbiorców. Sławne jest obecne na YT nagranie tłumaczące stanowisko BBC z roku 2018 w którym stacja ogłosiła, że nie będzie już zapraszać do debaty o zmianach klimatu tak zwanych negacjonistów klimatycznych (to też zabieg słowno-propagandowy, nikt nie neguje zmian klimatu, ale jedynie ich przyczyny i rozmiar), ponieważ zdaniem BBC dowody na (nie wiadomo dokładnie czy na zmianę klimatu w ogóle, czy na powodowane przez człowieka gwałtowne i groźne ocieplenie) są „przeważające”. W nagraniu uzasadniającym takie stanowisko uważanej za wzorzec obiektywnego dziennikarstwa brytyjskiej stacji, jedynym pokazanym przykładem „negacjonisty” jest…Donald Trump.

Czy zmiany klimatu mają wpływ na zwiększenie liczby kataklizmów pogodowych?

Okazuje się, że chociaż media bombardują nas codziennie informacjami o meteorologicznych kataklizmach z jawną lub sugerowaną tezą, że są one efektem ocieplania klimatu, chociaż mapy telewizyjnych prognoz pogody zmieniły barwy z zielonych na przypominające rozżarzone pustynie czerwono pomarańczowe, to odpowiedź jakiej w filmie udziela Profesor Richard Lindzen z Massachusetts Institute of Technology brzmi: „To czysta propaganda”, w cieplejszym klimacie kataklizmów, które wynikają przede wszystkim z różnic temperatur pomiędzy biegunami, a tropikami jest mniej, a nie więcej i mówi o tym każdy podręcznik meteorologii.

Kolejne dramatyczne doniesienia dotyczą bardzo często topnienia lodowców i sugerują, że walące się z łoskotem w fale oceanu góry lodowe doprowadzą do potopu np. na Żuławach czy w okolicach Dębek, o czym mogliśmy wielokrotnie czytać w polskich mediach od kilkunastu lat. Znam przykłady, gdy ludzie rezygnowali z tego powodu z zakupu nieruchomości nad morzem.

Tymczasem jak tłumaczy Dyrektor Międzynarodowego Centrum Badań nad Arktyką profesor Syun–Ichi Akasofu pokazywane w mediach w apokaliptycznym sosie zapadanie się do oceanu wielkich gór lodowych w rejonie Arktyki jest zjawiskiem tak samo naturalnym jak opadanie liści jesienią, w ich miejsce powstaje nowy lód, a poziom oceanów w skali świata (w odróżnieniu od zmian lokalnych wywołanych np. ruchami ziemi) ulega cyklicznym zmianom w tempie praktycznie niezauważalnym dla nawet kliku pokoleń. Kolejne pytanie jakie zadają autorzy filmu brzmi:

Czy z powodu ocieplenia klimatu grozi nam malaria w krajach północy?

Profesor Paul Reiter z paryskiego Instytutu Pasteura odpowiada jednoznacznie: Nie, jedna z największych epidemii malarii, która pochłonęła około 600 tysięcy ofiar miała miejsce w XX wieku w ZSRR na obszarach gdzie zimą panowały siarczyste mrozy i straszenie przeniesieniem malarii na północ określa jako „wynalazek bractwa globalnego ocieplenia”.

Dlaczego więc uczeni, ale także dziennikarze, politycy tak masowo poddają się presji klimatystów?

Czasem informacje o ich zgodzie na dogmaty klimatyzmu są po prostu fałszowane. Profesor Reiter opisuje swoją własną historię, kiedy nie godząc się na podrasowywanie przez tę instytucję raportów postanowił wycofać się z IPCC (warto dodać, że ten panel z zasady bada tylko zmiany klimatu wywołane przez człowieka, z pominięciem innych czynników), a mimo to instytucja ta uporczywie umieszczała jego nazwisko pod swoimi publikacjami, poskutkowało dopiero zagrożenie przez uczonego wejściem na drogę sądową. Jak twierdzi, zna wiele podobnych sytuacji. Z drugiej strony wielu członków IPCC nie jest poważnymi uczonymi. Z kolei Frederick Seitz podaje przykłady, gdy negatywne recenzje były z dokumentów IPCC po prostu usuwane na skutek presji polityków, lobbystów i NGO.

Wielu naukowców po prostu boi się zabrać głos publicznie, gdyż oznacza to utratę funduszy na badania, w bardziej drastycznych sytuacjach pracy, niektórzy otrzymują nawet pogróżki odebrania życia. To samo dotyczy niezależnych dokumentalistów. Holenderski dziennikarz i niezależny dokumentalista Marijn Poels opisuje, że jego wstrząsający film „Ustanowiona niepewność” pokazujący jak tak zwane odnawialne źródła energii niszczą rolnictwo i prowadzą z jednej strony do likwidacji upraw przeznaczonych na żywność, z drugiej do monopolu międzynarodowych korporacji handlujących żywnością, nie mógł pokazywać swojego filmu w mediach, a jedynie na pokazach w kinie, gdzie był znieważany przez klimatystów, otrzymywał także liczne groźby. Z drugiej strony istnieje już dzisiaj cała armia ludzi żyjących z klimatyzmu. Dla przykładu na zjazd klimatystów w Nairobi przybyło swego czasu odrzutowcami 6 tysięcy ludzi z całego świata, by debatować tam 10 dni na przykład nad związkiem globalnego ocieplenia z seksizmem. W brytyjskich urzędach są już specjalne posady tak zwanych oficerów klimatycznych, a każdy kto wykazuje zdrowy rozsądek jest poddany ostracyzmowi i porównywany do negacjonistów holocaustu.

Jaki wpływ na kraje trzeciego świata i nie tylko ma klimatyzm?

Tamtejsi politycy odpowiadają jasno; Chodzi o uniemożliwienie tym krajom uprzemysłowienia i związanego z tym podniesienia długości i standardu życia. Zamiast tradycyjnych źródeł energii proponuje się zawodne wiatraki i panele, które sprawiają, że mieszkańcy mają wybór: albo światło albo lodówka. Chaty nadal opalane są ogniskami, a mieszkańcy, w tym dzieci, umierają na związane z tym choroby płuc, to samo dotyczy żywności, której nie można trzymać w lodówkach, nie ma szans na produkcję stali, wyprodukowanie szyn i ułatwienie transportu. Jeszcze głębiej opisuje to dokument wspomnianego M. Poelsa, w którym pokazuje upadek tradycyjnego rolnictwa w Europie.

Z jednej strony rolnicy produkujący żywność są niszczeni coraz to nowymi regulacjami i rosnącymi gwałtownie cenami energii, z drugiej zachęcani do zamieniania pól uprawnych roślin jadalnych albo w monokultury do produkcji biogazu albo w cmentarne pustynie paneli słonecznych czy podobnie upiorne i dewastujące przyrodę oraz krajobraz farmy wiatraków. W zakończeniu Poels przedstawia także fascynująca hipotezę prof V. Kucherova, według której gaz oraz ropa tworzone i tłoczone są do swoich dostępnych dla człowieka pokładów z wnętrza Ziemi i w pewnej mierze odnawialne.

Wymienione w tekście filmy wywołały oczywiście tak zwane kontrowersje i protesty. W takiej atmosferze Profesor Wunsch chciał nawet wycofać swój udział. Obszerny i w swoim duchu jednostronny materiał na ten temat zamieściła Wikipedia. Jednak zasadniczych argumentów występujących w nim światowych sław w swoich dziedzinach nikt nie był w stanie podważyć, również instytucje odwoławcze uznały, że merytoryczne wypowiedzi domagającego się ich wycofania profesora Wunscha nie zostały przeinaczone.

To co na pewno uderza, to niemal identyczny schemat działania klimatystów i obserwowany w czasie mniemanej pandemii modus operandi sanitarystów. W obu przypadkach wykorzystano naturalne zjawiska, które zachodzą w przyrodzie, obudowując je sztucznie stworzoną atmosferą grozy. W Polsce mamy genialny opis tego starego jak świat socjotechnicznego chwytu dokonany przez B. Prusa w powieści „Faraon”, w której zamiast wirusa i zmian klimatu posłużono się zaćmieniem słońca. W obu sytuacjach stosowano cenzurę, szykany i zastraszanie uczciwych uczonych

Jednak jest jeszcze jeden czynnik, o którym wspomina P. Moore; zachodnia cywilizacja i jej model rozwoju przechodzi autentyczny kryzys i być może nie do końca świadome poczucie tego jest powszechnie obecne w ludzkiej podświadomości. Obserwowany upadek etosów uczonych, polityków, kapłanów, lekarzy, dziennikarzy, prawników, czy szerzej ujmując zanik przestrzegania i wiary w podstawowe normy i wartości leżące u podstaw naszej cywilizacji takie jak dążenie do prawdy czy godność osoby ludzkiej są faktem. To, że okazało się, iż antropogeniczna emisja CO2 nie ma szczęśliwie wpływu na klimat też jest faktem, ale prawdą jest także to, że wymuszany przez system bankowy i polityczny stały wzrost konsumpcji, coraz szybsze zużywanie coraz większej liczby produkowanych na tę okoliczność coraz mniej trwałych gadżetów jest z jednej strony niemożliwe do utrzymania ze względu na prawa fizyki, a z drugiej nie zaspokaja najbardziej głębokich ludzkich potrzeb. W paradoksalny sposób współgra to ze słynną wypowiedź polskiego premiera o szczęściu osiąganym przez kopanie i zasypywanie rowów za miskę ryżu. Tak samo poddanie się bezsensownemu i szkodliwemu pod każdym względem sanitaryzmowi miało swoje żyzne podglebie w czymś co nazwać można zdrowizmem.

Jak zauważył kiedyś Kurt Vonnegut, przekonanie, że sprzątaczka dostająca się do pracy rakietą będzie szczęśliwsza, jest złudne. Pojawili się więc Jüngerowscy „szatańscy adwokaci słusznych spraw”. Jak bardzo wypaczyli pierwotne idee ruchu ochrony przyrody i immanentnie z nią związane chronienie piękna (pisali o tym choćby Ruskin, Pawlikowski, Scruton) przed nadmierną inwazją przemysłu i szpetoty pokazuje sam zwrot „ochrona klimatu”, który oznacza ni mniej ni więcej podniesione do entej potęgi wywyższenie człowieka ponad prawa przyrody, tym razem w skali kosmicznej, podczas gdy podstawową ideą ruchu ekologicznego była zawsze pokora wobec natury, chronienie jej dla niej samej dlatego, że jest to potrzebne zdrowiu ludzkiego ciała, ale także duszy.

Z takim samym odwróceniem wszystkich wartości mieliśmy do czynienia podczas tak zwanej pandemii, kiedy to politycy i aktywiści podający się za „zielonych” obrońców tego co naturalne, stali w awangardzie tego co sztuczne, szpetne, fałszywe, a politycznie i ideowo odrażające. Jednak grunt pod ich działania był już przygotowany. Na wzniosłe hasła przepełnionych nienawiścią do gatunku ludzkiego zbawców planety czekali ich wdzięczni odbiorcy – „ludzie biologiczni”, o których Barbara Toporska pisała, że uwierzą we wszystko.

Olaf Swolkień

Autor był w latach 1993-2003 publicystą i kampanierem ekologicznym, uczestnikiem wielu akcji w obronie przyrody (obrona parku krajobrazowego na G. Św. Anny), w obronie tradycyjnego rolnictwa bez GMO, działał także na rzecz utrzymania dobrego planowania przestrzennego, ratowania polskich kolei, ochrony starych drzew i ułatwień dla ruchu rowerowego, z których do dzisiaj na co dzień korzysta)

Myśl Polska, nr 27-28 (2-9.07.2023)

'https://myslpolska.info/2023/07/02/swolkien-wielkie-klimatyczne-oszustwo/

Ustrój feudalny

Ustrój feudalny był dziełem historii, czyli życia. Nikt go nie wymyślił, nie był on zaprowadzony czy wprowadzony świadomie i planowo, według jakiejś uprzednio wypracowanej doktryny, gdyż wyrósł spontanicznie w starożytności przedchrześcijańskiej, ale został on, w epoce chrześcijańskiej, świadomie udoskonalony. Był to ustrój zbudowany na bardzo prostej i realnej filozofii społecznej, według której społeczeństwo ludzkie jest podobne (analogia) do organizmu ludzkiego. Organizm człowieka jest złożony z różnych a niezbędnych części, jak głowa, tułów, ręce, nogi itd., a te z kolei złożone są z różnych organów, jak mózg, oczy, uszy, nos, usta, płuca, żołądek, wątroba, nerki itd., podobnie też w społeczeństwie są różne „stany”, „warstwy”, czy „grupy” zawodowe, które powinny pracować i wypełniać swoją rolę dla dobra całości. Co więcej, w organizmie ludzkim, każdy organ musi być zbudowany z odmiennych komórek, bo gdyby one były jednakowe, były by bezużyteczne. Komórki w mózgu (bardzo różniące się między sobą) muszą być inne niż te, które wchodzą w skład oka cz wątroby itd., ale przez fakt, że są różne, nie są jedne z nich ważniejsze od drugich, każda z nich bowiem jest niezbędna dla zdrowia całego organizmu, stąd też pod tym względem są równe. W praktyce ten ustrój feudalny czy korporacyjny (od „corpus” – ciało) szanował każdego człowieka jednakowo, uznając jego godność, gdyż wszyscy, każdy na swoim miejscu, służyli całości, był więc to ustrój wzajemnego usługiwania. Jego dekadencja miała różne przyczyny, których nie sposób tutaj przypominać, zwłaszcza że w każdym kraju działały odmienne czynniki, ale bodajże najważniejszą przyczyną były utrata świadomości tej filozofii społecznej, na której się opierał. Idea społeczeństwa jako „organizmu” została stopniowo zastąpiona ideą społeczeństwa „stowarzyszeń”, do którego można należeć lub nie i dla którego można pracować i poświęcać się lub nie i z którym nie potrzeba być organicznie związanym. Pojawia się nowa „filozofia” (?) polityczna, która wprowadza idee „umowy”. Pojawia się indywidualizm, który zaprzecza prawdzie socjologicznej, że człowiek jest stworzeniem społecznym. Indywidualizm uważa społeczeństwo za wroga człowieka. Rousseau naucza, że człowiek jest całością doskonałą i samotną: „L’individu est un tout parfait et solitaire”, czyli że nie potrzebuje żyć w społeczeństwie. Co więcej, Rousseau uważa społeczeństwo za wroga człowieka-jednostki. W miejsce dawnej solidarności wprowadza się egoizm. Tym właśnie przede wszystkim różni się (przed wybuchem rewolucji we Francji  zwanej „wielką rewolucją francuską”) „burżuazja” od „wsi”, że na wsi żyło się nadal według zasad feudalizmu, czyli w systemie „wzajemnych usług”, podczas gdy w mieście zapanowały indywidualizm, czyli egoizm; każdy żył tylko dla siebie. Od zasady homo homini frater (człowiek człowiekowi bratem) przeszło się do zasady homo homini lapus (człowiek człowiekowi wilkiem), a pojęcie społeczeństwa jako organizmu zostaje zastąpione pojęciem społeczeństwa jako góra piasku, stąd też na człowieka już się nie patrzy jako na komórkę żywą, której pełnia rozwoju zależy od jej życia dla dobra całości organizmu, lecz tylko jako na ziarnko piasku, którego nic nie łączy z innymi ziarnkami, ani z całością „góry”, w skład której wszedł przypadkowo.

 

Michał Poradowski – Wyzwolenie czy ujarzmienie? Marksistowska rewolucja komunistyczna; Katolicki Ośrodek Wydawniczy Varitas; Londyn 1987