Poświęcić się życiu duchowemu oznacza tyle, co zerwać ze światem. Tu bierze się rozbrat z tym, co miłe i pożądane, do czego nie możemy nie czuć sympatii, jaką na przykład żywimy dla naturalnych przymiotów. Wkraczamy w świat odmienny, gdzie inne panują dążności, inna mowa, w świat, będący antytezą tego, któryśmy porzucili.
W tej rozbieżności kryje się tajemnica owego olbrzymiego wpływu, jaki wywiera na nas wzgląd ludzki; a spośród trzech usposobień, składających się na normalny stan życia duchowego, przede wszystkim zmęczenie naraża nas na uleganie ludzkim względom. Znużeni pracą wewnętrzną i wyczerpani długotrwałą walką, nie zdołamy stawić czoła wrogowi, który do nas zbliża się z maską przyjaciela. Wobec tego, duchem opiekuńczym, nie odstępującym nas chwilach zmęczenia, winna być pamięć na obecność Bożą, czystość intencji albo po prostu to, co wolę określać jako wolność od ludzkich względów, gdyż żadna inne słowo nie wyraża lepiej tego dobrego ducha, niż to negatywne określenie.
O względzie ludzkim dużo można powiedzieć. Jest to choroba, dająca się szczególnie we znaki osobom duchowym, a stosunkowo mało napastująca innych. Jej nieuchwytność pochodzi stąd, iż wytwarza ona raczej pewną atmosferę, w której żyjemy, a nie pozwala się przyłapać i skarcić w poszczególnych przypadkach. Mimo to jej obecność jest nam oczywista. Nie możemy w nią wątpić ani na chwilę. Zbyt dotkliwe są jej objawy. Ona to krępuje naszą wolność stając się istnym tyranem serc ludzkich. A przecież po krótkim zastanowieniu się widzimy całą niedorzeczność ulegania temu tyraństwu. Faktycznie bowiem niewiele sobie robimy z opinii tej lub owej jednostki; jeśli nawet wypadnie ona dla nas pomyślnie, nie zyskamy na tym nic, ani nawet rozumnego zadowolenia, skoro nie będzie zgodna z prawdą. Cały jej urok kryje się w mirażach, którymi nas wabi z daleka, lecz które gasną, oglądane z bliska.
Wzgląd ludzki należy do chorób nagminnych, które osobliwi wie dławią życie duchowe. Wystarczy popatrzeć na duszę, w której się on rozpanoszył. Jak ona się zachowuje w towarzystwie i w życiu publicznym, na łonie rodziny i w gronie przyjaciół podczas spowiedzi czy konferencji z kierownikiem sumienia, a nawet w chwilach modlitwy, przed Bogiem lub w całkowitej samotności. Zdawałoby się, iż wszechobecność Boża dla niej przestała istnieć, że jakieś inne potężne oko spoczęło na niej, ścigając ją uporczywie na kształt dziennego światła i budząc w jej sercu nadprzyrodzony niepokój.
Nietrudno wskazać opłakane skutki takiej wszechobecności świata, tego nieszczęsnego urojenia, które zbiera wszystkie ludzkie oczy w jedną potworną źrenicę, prześladującą nas na każdym kroku. Ten ludzki wzgląd odbiera prostotę i szczerość naszym stosunkom z drugimi i przywodzi do nierozważnych kroków. On to gasi szlachetny entuzjazm dla dzieł pokuty i miłosierdzia. On podaje człowieka w tyranię obawy śmieszności, czyniąc z niej fałszywego boga. Wzgląd ludzki jest zaprzeczeniem doskonałości i gdzie on panuje, tam niemożliwa jest świętość; pod jego bowiem wpływem odwracamy się od Boga ku stworzeniom. Gdziekolwiek się zjawi, ciągnie za sobą długi łańcuch grzechów opuszczenia, wylęgłych z tchórzostwa i obawy śmieszności, oraz drugi łańcuch grzechów, popełnionych czynem w chęci przypodobania się ludziom. Z biegiem czasu (a czas ten nie bywa długi), nałóg utrwala się w nas, przybierając na modlitwie postać zakorzenionych roztargnień, niemalże czerpiąc pokarm dla swej żarłoczności w rachunku sumienia, tym najrzetelniejszym spośród ćwiczeń duchowych.
Występek to podły i opłakany. Przykrzejszy on niźli twardość reguły kartuskiej. Nie masz jarzma nieszczęśliwszego i bardziej upadlającego. Jakaż to hańba, wstydzić się własnych zasad i obowiązków! Co za niedola, widzieć, iż każdy nasz czyn, skażony w korzeniu, dźwiga na sobie piętno tej zarazy! Jakie to nieszczęście utracić na koniec – co niezawodnie nastąpi – to właśnie, za co się tyle ofiar poniosło – szacunek u drugich! A już wstyd na wstydami, postradać szacunek u siebie samego! Religia, która winna być dla nas źródłem ukojenia, staje się nam katuszą. Nawet sakramenty zostawiają w nas uczucie pustki, jak gdyby nie były używane należycie, co niestety, na nas się sprawdza; nasza zaś styczność z przewodnikiem sumienia, zamiast leczyć – zatruwa nam duszę. Trzeba nam dotrzeć do dna tych niedomagań dusz pobożnych i śledzić ich przebieg. Kto zawsze chce się podobać, kto w każdej rzeczy o to się stara, kto marzy o jakichś heroicznych czynach, budując zamki na lodzie, kto wreszcie lubuje się w otrzymywanych pochwałach, a zniechęca się każdą naganą – ten już zapadł na straszną chorobę ludzkiego względu.
Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber