Intencja pracy wewnętrznej

Całą rzecz można ująć w ten sposób. Dwa są poglądy na sprawę naszego postępu: jeden wychodzi z własnej korzyści, drugi – z pragnienia woli Bożej. W tych dwu poglądach (cóż bowiem wpływowszego w życiu nad poglądy?) rozchodzą się drogi błędu i roztropności. Skoro człowiek jako główny cel swego życia położy własne udoskonalenie, każdy jego następny krok będzie fałszywy. Jeśli zechce pracować nad sobą, jak rzeźbiarz wykuwający swój posąg, każdy cios dłuta będzie zniekształcał jego zarysy i nowe odkrywał usterki. Brak będzie prostoty w jego zamiarach oraz prawdy w jego dążeniach. Jeżeli rachunek sumienia szczegółowy, swoje zasady życiowe i swe praktyki pokutne pojmie jako zwykłe zabiegi lecznicze, jeżeli swe życie wewnętrzne pojmie jako szkółkę poprawczą i całe swe życie ukształtuje wedle modnej teorii o samodoskonaleniu się wówczas cała jego asceza będzie tylko systematyczną gloryfikacją własnej swej woli. Wtedy też nigdy nie wyrośnie na męża duchowego, sięgając w najlepszym wypadku miary człowieka uczciwego. A jednak jakże rozpowszechniony jest ten nieszczęsny punkt wyjścia, nawet wśród osób, żyjących w samym sercu organizmu tak nadprzyrodzonego, jak Kościół katolicki.

Kto natomiast za punkt wyjścia w swoim życiu duchowym obierze wolę Bożą, ten we wszystkim spuszcza się na Boga, sobie zachowując tylko pilność i wierne współdziałanie. Taki człowiek kroczy tam, gdzie wiedzie go Bóg, a własnych dróg nie szuka. Wzorem, na którym się kształci, jest mu Jezus. Jego pragnieniem jest podobać się Bogu, wszystkie też jego czyny płyną z miłości. Własne niepowodzenia nie dziwią go, ani trapią. Jeśli się smuci jakąś niedoskonałością, to nie dlatego że ona kazi jego charakter, lecz że nie podoba się Bogu. Sakramenty i szkaplerze, koronki i medaliki, relikwie i obrzędy liturgiczne, wszystko to mieści się doskonale w jego systemie, gdzie czynniki przyrodzone spływają w przedziwną harmonię z nadprzyrodzonymi. Upodobanie Boga spoczywa zawsze na ludziach pokornych i zdążających drogą podobania Mu się jak najbardziej. Wówczas i człowiek może być spokojny i ufnie patrzący w przyszłość mimo swoich upadków. W jego sercu mieszka wesele o powodzenie bez końca. Bóg jest mu ojcem. Natomiast rzemieślnik własnej doskonałości wciąż spotyka się z niepowodzeniem w swej pracy, bo albo postępuję ona zbyt wolno, albo też co zarobi z jednej, to traci z drugiej strony, albo wreszcie u swego otoczenia spotyka się ze zgorszeniem z powodu zbyt budującego zachowania się, a ponieważ u człowieka tego pokroju ludzkie uznanie stanowi koronę cnoty, więc też doznaje on gorzkiego rozczarowania. Dlatego jest zaniepokojony, chmurny i biadający nad każdym upadkiem. Jego serce wzbiera goryczą posągu walącego się w gruzy.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

Sidła światowe

Pan Jezus pragnie dać nam życie duchowe, chce, żeby mieszkała w nas Trójca Święta, a temu sprzeciwia się świat. Pan Jezus na pewno jest świadom, jak wielkie niebezpieczeństwo dla naszego zbawienia przedstawia świat. I dlatego przestrzega nas przed duchem tego świata.

Kiedy czytamy Ewangelię, widzimy, że Jezus mówi o świecie w sposób, który zmusza do refleksji. „Jeśli was świat nienawidzi, wiedzcie, że mnie pierwej, niż was, nienawidził” (J 15, 18) – nie można przejść obojętnie obok takich słów, nie pragnąc głębokiego zrozumienia ich znaczenia. Ale o jakim świecie mówi Pan Jezus?

Jest świat i świat. Jeżeli potraktujecie słowo świat w znaczeniu materialnym, mając na myśli gwiazdy, niebo, ziemię oraz wszystko, co ziemia w sobie zawiera poza grzechem, należy przyznać, że ten świat jest dobry, ponieważ został stworzony przez Boga. Ale w Piśmie Świętym świat posiada inne znaczenie. Świat, o którym mówi Pan Jezus, jest światem grzesznym, światem grzeszników, którzy źle korzystają z tego, co stworzył Bóg, to znaczy wyłącznie dla swojej przyjemności, a nie na Jego chwałę. O ten świat właśnie chodzi, kiedy Pan Jezus mówi, że nie prosi za światem (J 17, 9). Pan Jezus modli się o nawrócenie ludzi, ale nie prosi za światem pogrążonym całkowicie w grzechu. I tak mówi: „Jeśli was świat nienawidzi, wiedzcie, że mnie pierwej, niż was, nienawidził. (…) Nie jest sługa większy nad pana swego. Jeśli mnie prześladowali i was prześladować będą” (J 15, 18 i 20), ponieważ wasze postępowanie i przykład, który dajecie, oskarżają ich. Pokazujecie światu wasze posłuszeństwo oraz miłość wobec Boga, a także miłość bliźniego, a świat tego nie lubi. Świat chce być wolny i odrzuca wszelką uległość, chce wypełniać jedynie swoją wolę i realizować wyłącznie swoje pragnienia. Nie ma mowy, aby zechciał podporządkować się Bogu, jakiemukolwiek autorytetowi, prawu, które nakłada zobowiązania. Świat pragnie totalnej wolności, która nie jest prawdziwą wolnością, a jedynie zniewoleniem przez namiętności i grzech.

Świat oznacza to wszystko, co tu, na ziemi może pociągać nas w grzech. I nie chodzi jedynie o grzech, ale o wszelkie okazje do grzechu, o wszystkie zgorszenie tego świata.

„Biada światu dla zgorszenia” (Mt 18, 7), jak mówi Pan Jezus. Za tym światem stoi szatan. Oto dlaczego Pan Jezus przeklina taki świat. Złe duchy są wszędzie i podtrzymują ten świat w stanie grzechu. Takiego świata koniecznie należy unikać.

To prawda, że kiedyś miała miejsce epoka wielkiego rozwoju chrześcijańskiego, gdy diabeł był względnie trzymany za gardło. Działanie Kościoła, rodzin i całych społeczeństw zmierzało do niesienia ludziom pomocy w praktykowaniu cnót chrześcijańskich. A dzisiaj zupełnie na odwrót: wszystko dookoła jednoczy siły, aby doprowadzić  nas do utraty mądrości Krzyża, mądrości Bożej, i aby popchnąć nas w szaleństwo tego świata, w ten bezrozumny świat.

Coraz trudniej żyć po katolicku w środowisku, w którym dzisiaj się znajdujemy, i potrzeba dużo odwagi i wielkiej cnotliwości, aby przestrzegać prawa Bożego, kiedy wokół nas piętrzą się pokusy i świat sieje zgorszenie. Bóg wie lepiej, jaką siłę posiada dzisiaj szatan, dzięki narzędziom, które sami ludzie oddają do jego dyspozycji. Wykorzystując te narzędzia, stara się pociągnąć nas w grzech i oddalić od Pana Boga!

Święty Jan stwierdza, że: „wszystko, co jest na świecie, jest pożądliwością ciała i pożądliwością oczu i pychą żywota” (1 J 2,16). Pokazuje, co w świecie pochodzi od pożądliwości ciała, od pożądliwości oczu i z pychy żywota. Koniecznie o tym pamiętajmy.

Kiedy św. Jakub mówi, że ten, kto jest przyjacielem tego świata, staje się nieprzyjacielem Boga (Jak 4, 4), chce nam przez to dać do zrozumienia, że przyjaciele tego grzesznego świata pełnego pożądliwości oddalają się od Boga. W rzeczy samej, nie można być przyjacielem Boga i jednocześnie oddalać się od Niego poprzez swoje uczynki. Trzeba zatem wybrać.

Świat i nasze przyzwyczajenia często odciągają nas od myślenie o Bogu, staj się przeszkodą, barierą, ekranem między nami a Panem Bogiem, a to wszystko z powodu nieporządku w nas panującego.

 

Życie duchowe; abp Marcel Lefebvre; Wyd. Te Deum Warszawa 2020

 

Ci, którzy zdradzili

Problem polega na tym, że „robienie właściwych rzeczy” nie było oparte na żadnych moralnych podstawach wolności myśli, słowa, wyboru czy cielesnej suwerenności. Zamiast tego robienie właściwych rzeczy polegało na podążaniu za stadem.

Tłumaczenie: AlterCabrio – ekspedyt.org

O zdradzie ze strony instytucji, współpracowników i członków rodziny „przejętych i kontrolowanych przez strach, wstyd, pychę i chciwość”.

„Rozumiem, że wielu uważało, że postępują słusznie, nie tylko pozwalając na wstrzyknięcie sobie niesprawdzonej eksperymentalnej technologii genetycznej, ale także zmuszając, zawstydzając, zastraszając i dyskryminując tych, którzy tego nie zrobili.

Problem polega na tym, że „robienie właściwych rzeczy” nie było oparte na żadnych moralnych podstawach wolności myśli, słowa, wyboru czy cielesnej suwerenności. Zamiast tego robienie właściwych rzeczy polegało na podążaniu za stadem”.

W zeszły piątek miałem przyjemność uczestniczyć w prezentacji dr Jordana Petersona. Dr Peterson obszernie mówił o swoich 12 Zasadach Życia, traktacie, który zachęca i pomaga nam być lepszymi istotami ludzkimi. W całej jego prezentacji jedno słowo przykuło moją uwagę. Słowo – zdrada. To słowo głęboko we mnie rezonowało i przemawiało do źródła mojego gniewu, urazy i niepokoju o przyszłość. Zastanawiając się nad ostatnimi trzema latami, stało się dla mnie jasne ilu zdrad doświadczyliśmy:

– Nasze rządy i wybrani przedstawiciele nas zdradzili.

– Zdradzili nas nasi sędziowie i ci, którzy stoją na straży praworządności i naszej Karty Praw i Wolności.

– Nasza policja, wojsko, prokuratorzy generalni i wszyscy, którzy przysięgali nas bronić, zdradzili nas.

– Zdradzili nas nasi lekarze, pielęgniarki, urzędnicy służby zdrowia i farmaceuci.

– Nasze agencje regulacyjne, które są odpowiedzialne za przestrzeganie etycznych praktyk medycznych, zdradziły nas.

– Nasze media głównego nurtu, które rzekomo są niezależne i poszukują prawdy, zdradziły nas.

– Nasze instytucje akademickie, które twierdzą, że są źródłem szkolnictwa wyższego, zdradziły nas.

– Nasi przywódcy religijni, którzy zamknęli miejsca kultu, zdradzili nas.

– Zdradziły nas nasze instytucje finansowe, które obiecały chronić nasze oszczędności.

– Nasza rodzina, przyjaciele i współpracownicy, którzy włączyli się w przymus, zawstydzanie i dyskryminację niezaszczepionych, zdradzili nas.

– A ci, którzy godzili się na przymus, bo chcieli podróżować, grać w hokeja, czy iść do pubu, zdradzili własną suwerenność cielesną oraz indywidualne prawa i godność.

Problem ze zdradą polega na tym, że trudno jest odzyskać zaufanie raz zdradzone. Niechętnie powierzam swoje bezpieczeństwo tym instytucjom, agentom, profesjonalistom, współpracownikom i członkom rodziny. Pokazali mi, że można ich przejąć i kontrolować przy pomocy strachu, wstydu, pychy i chciwości.

Rozumiem, że wielu uważało, że postępują słusznie, nie tylko pozwalając na wstrzyknięcie sobie niesprawdzonej eksperymentalnej technologii genetycznej, ale także zmuszając, zawstydzając, zastraszając i dyskryminując tych, którzy tego nie zrobili. Problem polega na tym, że „robienie właściwych rzeczy” nie było oparte na żadnych moralnych podstawach wolności myśli, słowa, wyboru czy cielesnej suwerenności. Zamiast tego robienie właściwych rzeczy polegało na podążaniu za stadem.

Sugeruję, że nasze społeczeństwo łatwo wpadło w stan systemowej zdrady właśnie dlatego, że utraciło swój moralny fundament. Zaufanie nie zostanie łatwo przywrócone do czasu, gdy wspólnie obronimy, a następnie będziemy żyć zgodnie z systemem wartości, który szanuje indywidualne prawa i wolność oraz godność tego ciała danego przez Boga. Do tego czasu należy mieć się na baczności.

Zdradzili wszyscy czyli o utracie fundamentu moralnego

 

Infiltracja Kościoła

W Sankt Galen przez lata spotykali się kardynałowie, tworząc najwyraźniej coś w rodzaju partii politycznej. Proste pytanie brzmi: co się stało z autorytetem w Kościele? Dlaczego nikt nie reaguje nawet w sytuacji, w której jawnie głosi się komunistyczną ideologię?

Na tym właśnie polega infiltracja Kościoła. Oczywiście na tym właśnie. Nie wolno temu przeczyć, chyba że jest się całkiem naiwnym. Paraliż władzy kościelnej nie jest niczym nowym, to zjawisko, które występowało już od wielu, wielu lat. Dokumentuje to właśnie, jeżeli zechcemy się odwołać do konkretnych publikacji, książka Taylora Marshalla Infiltration, do której napisałem wstęp. Pokazuje ona wzrastający wpływ modernizmu, a częściowo także masonerii na życie Kościoła. Nie chcę powiedzieć, że moderniści byli po prostu masonami – tak nie było. Czasami mogło się zdarzyć, że te dwie grupy się ze sobą stykały, że te ideologie się przenikały. Jednak co do zasady były to równoległe prądy myślowe. Jeśli szukamy początków, to w sensie historycznym pierwsze próby przenikania do Kościoła tych prądów miały miejsce za czasów Leona XIII. Z jednej strony był to wielki papież. Był autorem wspaniałych encyklik propagujących wiarę katolicką i broniących jej. Potępiał też jednoznacznie masonerię i głoszoną przez wolnomularzy ideologię. Jednak to wszystko działo się w sferze doktryny. Praktyka była już nieco inna. Wtedy po raz pierwszy pojawili się wyraźnie liberalni biskupi. To był początek wielkiego procesu infiltracji. Jego sekretarz stanu, kardynał Rampolla, uchodził w oczach współczesnych za liberała. Utrzymywał on wyjątkowo zażyłe i dobre relacje ze skrajnie antykatolickim rządem we Francji, w całości niemal opanowanym przez masonów. Jednocześnie prowadził niechętną politykę wobec, jakby nie było, katolickiego cesarza Franciszka Józefa.

 

Jednak czy można to porównać z tym, co dzieje się obecnie w Kościele? W końcu była to chyba kwestia polityki. A Kościół pokazał przez wieki, że może zawierać różne przymierza i że względy praktyczne nie muszą iść w parze z religijnymi.

Polityka ma ogromne znaczenie dla życia Kościoła. Naturalnie. Weźmy inny przykład. W okresie Kulturkampfu, kiedy kanclerz Bismarck próbował całkowicie politycznie podporządkować sobie Kościół, niemieccy biskupi wykazali się ogromną odwagą i siłą charakteru. W prawdziwie heroiczny sposób bronili praw Kościoła i nie ustępowali przez prześladowaniami. Niestety, Leon XIII wie wykorzystał tej woli oporu i szybko zawarł kompromis. Tym samym można wręcz powiedzieć, że dążąc do kompromisu za wszelką cenę, złamał wolę oporu niemieckich katolickich biskupów. Zawierając układ z rządem niemieckim, zyskał spokój, ale bardzo osłabił Kościół. W efekcie mianowani przez niego w Niemczech kardynałowie byli bardzo umiarkowani, jak na tamte czasy wręcz politycznie poprawni. Przykładem był ówczesny kardynał Wrocławia/Breslau, kardynał Georg Kopp, który był w istocie kandydatem protestanckiego cesarza. Trzeba pamiętać, podczas Kulturkampfu był on biskupem Fuldy i jako jeden z bardzo nielicznych próbował porozumiewać się z kanclerzem Bismarckiem, często wbrew stanowisku pozostałych hierarchów. I za to właśnie, za to, że gotów był iść na ustępstwa wobec protestanckiego państwa, został później wynagrodzony. Proszę zobaczyć, jaki płynie z tego morał: opór i sprzeciw wobec linii państwa się nie opłaca, bo w ostatecznym rozrachunku Rzym nagrodził nie tych, którzy wiernie bronili praw Kościoła, ale ludzi kompromisu, uległości, podporządkowania się. Podobny wymiar miała polityka tak zwanego ralliement w stosunku do rządu Francji. 16 lutego 1892 roku papież Leon XIII skierował do katolików francuskich encyklikę Au milieu des sollicitudes, wzywającą ich do „przyłączenia się” (ralliement) do Republiki Francuskiej. Francuska masoneria odebrała to posunięcie papieskie jako swego rodzaju kapitulację. Po raz pierwszy w historii Leon XIII użył w pozytywnym znaczeniu terminu „demokracja chrześcijańska”. Cele były szczytne: papież wierzył, że odstępując od poparcie dla ruchu monarchistycznego i idąc na kompromis z rządzącymi Republiką Masonami, doprowadzi do ograniczenia otwarcie antykatolickiej polityki. Sam przyczynił się do złamania, uprawnionego przecież, demokratycznego oporu. Wcześniej katolicy mówili: nie uznajemy tego rządu. Tak, podporządkowujemy się prawom, ale nie uznajemy antychrześcijańskich praw. Leon XIII tę siłę politycznego katolicyzmu osłabił. Wskutek ralliement blok katolicki się rozpadł. Papież tak bardzo się zaangażował po stronie Republiki, że sprzeciwiającym się porozumieniu katolikom zagroził odmową spowiedzi i rozgrzeszenia. Dla mnie był to przykład drastycznego nadużycia władzy papieskiej: wiernych katolików zmuszano do akceptacji wrogiego im rządu. Antyklerykałowie dostali dodatkowy wiatr w żagle i nie mając już przeciw sobie poważnej siły, wprowadzili kolejne antyreligijne przepisy. Mówiąc o oddzieleniu państwa od Kościoła, w istocie chcieli pozbyć się chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej.

Także za czasów Leona XIII doszło do pierwszych przypadków przenikania modernistów do Kościoła, do zdobywania przez nich wpływów i pozycji. Na tym polegała właśnie infiltracja. Dopiero Pius X postanowił się temu przeciwstawić. Zobaczył on, jak bardzo modernizm przeniknął do seminariów. Oczywiście, ten wpływ nie był tak silny jak dziś, ale pierwsze oznaki już były widoczne. Tak więc o ile Leon XIII w teorii był niezwykle surowy i zachowywał w całości nienaruszony depozyt wiary, publikował wspaniałe teksty i był wielki obrońcą katolicyzmu, w praktyce podejmował decyzje trudne do obrony, otwierające Kościół na wpływy wrogów. Niech będzie, że była to polityka elastyczna. Wtedy też, za jego rządów, pojawili się biskupi i kardynałowie o bardziej liberalnych poglądach. Na pewno nie byli to moderniści, raczej ludzie trzeciej drogi, ludzie umiaru i kompromisu ze światem. Na szczęście Pius X zaciągnął hamulec bezpieczeństwa i podjął stanowczą rozprawę z modernizmem, jednak okres jego rządów był, patrząc na to z szerszej perspektywy, tylko okresem przejściowym. Został jakby wzięty w nawias. Po jego śmierci, na tron Piotrowy zostaje wybrany Benedykt XV, o którym powszechnie było wiadomo, że nie należał do sympatyków Piusa X i nie chciał kontynuować jego stanowczej, antymodernistycznej linii. Dlatego na biskupów i kardynałów nominował ludzi, którzy w stosunku do modernizmu zachowywali stanowisko bardziej zdystansowane. Stopniowo ich liczba w episkopacie rosła. Nie byli oni jeszcze modernistami, ale nie chcieli angażować się z całą mocą w obroną wiary. Podobnie było za pontyfikatu Piusa XI. Z jednej strony pisał wspaniałe encykliki, jak Mortalium Nimos, z drugiej – nie traktował zagrożenia modernistycznego poważnie jak jego wielki imiennik. Szukał też, tak jak Leon XIII, kompromisu politycznego. Z tego powodu wycofał poparcie dla cristeros w Meksyku i zgodził się na wyjątkowo niekorzystny dla katolików pokój. Także w jego czasach kandydaci na urząd biskupa coraz częściej byli ludźmi o dość liberalnym nastawieniu. Ogólnie mówiąc, jeśli chodzi o naukę wiary, wszyscy ci papieże byli jednoznacznymi obrońcami doktryny katolickiej. W kwestiach wiary i moralności co do zasady byli nieugięci i głosili jasno, bez dwuznaczności i jakichkolwiek ustępstw, prawdziwą naukę Kościoła. Natomiast ich polityka personalna, decyzje o nominacjach, kompromisy, na które szli, wszystko to pozwalało dojrzewać w Kościele siłom obcym, siłom światowym. Słowa zawarte w dokumentach to jedno, a ludzie to co innego. Już przed soborem [watykańskim II] zatem grunt był przygotowany. Wśród biskupów i kardynałów sporo było liberalnie nastawionych, elastycznie – nazwijmy to tak – myślących ludzi. Nie była to jeszcze większość, ale całkiem znacząca grupa.

Uważam, że z tego punktu widzenia decyzja Jana XXIII o zwołaniu soboru była wielkim błędem. Po co? Po to, żeby przygotować przepisy duszpasterskie? Przecież do czegoś takiego nie trzeba było zwoływać soboru. Pod koniec lat pięćdziesiątych biskupi byli bardzo mocno wewnętrznie podzieleni. To było już wtedy doskonale widoczne. Łatwo było też przewidzieć, że jeśli dojdzie do zwołania soboru, to w tak wielkim zgromadzeniu dobrze zorganizowana siła liberalna będzie odgrywać ogromną rolę.

 

Wiosna kościoła, która nie nadeszła; bp Athanasius Schneider w rozmowie z Pawłem Lisickim; Wydawnictwo Esprit; Kraków 2020, str 137-142