Łomża

Łomża – miasto na prawach powiatu w północno-wschodniej Polsce, w województwie podlaskim, nad rzeką Narew. Miasto zlokalizowane jest na historycznym Mazowszu, stolica dawnej ziemi łomżyńskiej. Łomża była miastem królewskim Korony Królestwa Polskiego. W latach 1975–1998 była stolicą województwa łomżyńskiego. Od 1 stycznia 1999 roku jest siedzibą powiatu łomżyńskiego. Od 28 października 1925 jest także stolicą diecezji łomżyńskiej Kościoła rzymskokatolickiego.
Łomża jest położona w środkowym biegu Narwi na Nizinie Mazowieckiej na wysokości ok. 125 m n.p.m. w północnej części Międzyrzecza Łomżyńskiego. Miasto leży na wzgórzach morenowych, obejmujących wysoką, lewobrzeżną skarpę pradoliny Narwi.

Najsłynniejszą łomżynianką była Hanka Bielicka, aktorka, artystka kabaretowa, romanistka, urodzona w 1915 roku w Konowce w obwodzie połtawskim (obecnie na Ukrainie), zmarła w 2006 roku w Warszawie.

Warto przeczytać historie jej rodziny. To historia Polski.
Tak o sobie mówiła:
ZAWSZE BYŁAM DZIEWCZYNĄ TYPOWĄ Z ŁOMŻY

Rodzina mojego Ojca była za­ściankową szlachtą z okolic Łomży. Matka z kolei pocho­dziła z rodziny Czerwonków, prawdopo­dobnie kozackiej albo ukraińskiej. Mieli wielkie majątki i browary pod Kisielnicą. Jeszcze przed moim urodzeniem to wszystko się skończyło. Ja już wywodzę się z biednego mieszczaństwa. Prowin­cja oraz solidny mieszczański dom dały mi, jak całemu mojemu pokoleniu, opar­cie i siłę.

Ojciec mój, Romuald Jan Bie­licki był uczniem znanej i dobrej szkoły rolniczej w Puławach. Około 1910 lub 1911 roku razem z kolegami założył tajną patrio­tyczną organizację wymierzoną przeciw caratowi. Gdy ochrana ich nakryła, Ojca osadzono w więzieniu w Łomży. Z wię­zienia udało się mu uciec do Krakowa, potem w majątku Boguchwała, położo­nym między Krakowem a Rzeszowem pracował jako koniuszy.

Matka Leokadia, z domu Czerwon­ko, skończyła gimnazjum rosyjskie w Łomży. W rok po ślubie urodziła się moja siostra Marysia. Wybuch pierwszej wojny światowej zastał moją Mamusię w ciąży ze mną. Rodzice jako poddani rosyjscy musieli się wycofywać razem z woj­skami. Bieżeńcy – bo tak ich nazywano  zajechali aż pod Połtawę.

Podróż trwała kilka miesięcy. Podczas tej podróży ja się ja urodziłam, w dniu 9 listopada 1915 roku w Konowce. Rodzice zaczęli pracować w pięknym majątku, a ja – le­dwo nauczyłam się chodzić – zetknęłam się ze ślicznymi strojami. Właścicielka dworu miała ich pełne szafy, wszystkie sprowadzone z Paryża. Wielokrotnie oglądałam ich zawartość z Matką, któ­ra na czas pobytu w Konowce została garderobianą. Może dlatego od najmłod­szych lat lubiłam przebierać się w Mamy kapelusze? Gdy rozpoczęła się rewolu­cja, majątek, w którym rodzice praco­wali, nie był już bezpiecznym miejscem. Doszło do rozruchów, właściciele dworu zginęli, a moi rodzice uciekli.

Znowu na wóz i wreszcie do Łomży, gdzie w 1917 roku przygarnęła nas babcia. Matka mojej Matki, Władysława Czerwonko, była właścicielką leżącej w centrum miasta kamienicy i dała nam w niej mieszkanie. Mnie i Marysi rodzice zapewnili porządne wykształcenie,przede  wszystkim naukę języków. Trzy razy w tygodniu uczyłyśmy się francuskiego, chodziłyśmy także na lekcje angielskiego. Ja ponadto przez osiem lat miałam muzykę, bo przygotowano mnie do konserwatorium. To był spory wydatek. Gdy znajomi pytali: – Panie Bielicki, czemu się pan nie buduje? – Ojciec pokazywał na nas i mówił: – To są moje dwie kamienice. I to była prawda. Za to, co wydał na naszą edukację, na pewno zbudowałby kamienicę, może nawet więcej niż jedną. Pochłaniały go publiczne spra­wy, wiele dla ludzi robił. Był posłem na Sejm z ramienia par­tii endeckiej powiatu łomżyńskiego. Nie darmo chodził do jednej klasy szkoły po­wszechnej z Romanem Dmowskim. Prze­stał być posłem po przewrocie majowym i zajął się działalnością w Radzie Miej­skiej w Łomży, sekretarzując okolicznym gminom. Znał całe województwo. Był tak wielkim społecznikiem, że nawet w nocy pozwalał się budzić i gdzieś wo­zić w cudzych sprawach. Potem założył Kasę Komunalną, został jej dyrektorem i często dawał rolnikom pożyczki. Dzięki Mamusi zachowały się nieliczne po Ojcu pamiątki: Medal za udział w wojnie bol­szewickiej w 1920 roku, Papieski Krzyż za Akcję Katolicką.

Mamusia wzięła je ze sobą do Kazachstanu i po woj­nie przywiozła do Polski. Wszystko w 1994 roku zaniosłam do Kancelarii Sejmu. Na piśmie podzięko­wano mi „za przekazane w darze pamiąt­ki osobiste po śp. Romualdzie Janie Bie­lickim, pośle na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1925-1927. Medale i dokumenty zostały włączone do zbiorów Wydziału Muzealiów Biblioteki Sejmo­wej pod nr KWM 1811/94-1816/94″ W naszym domu na strychu było peł­no papierów. Czto eto? – spytał jeden z enkawudzi­stów, którzy w 1940 roku przyszli po Ojca. Eto maja żyzń – odpowiedział Ojciec. Więc go wzięli. Zdążył jesz­cze zdjąć obrączkę i zega­rek, które oddał Mamie. Odwrócił się i odszedł. Nigdy go już nie zobaczyłyśmy. Umierał gdzieś na Sybe­rii, daleko od swoich, samotnie… Pocho­wano go bez honorów, na które całym swoim życiem zasłużył… Gdy znowu przyszli enkawudziści, tym razem kazali pakować się Mamie, siostrze i babci. Pilnowali, żeby za dużo nie zabrały. – Po co ci to? Tam wsio budziet – mówili co chwilę.

No i wylądowały w Kazachstanie, nie mając prawie nic z niezbędnych do życia przedmiotów. Ich wagon jechał trzy miesiące, zanim pozwolili ludziom wysiąść. Zostawili wszystkich w pustym stepie i kazali żyć.
Babcia, 83-letnia „kamieniczniczka” o białych dłoniach, nie przeżyła Kazachstanu, w drugim roku pobytu zmarł także synek mojej cioci. Matka i Marysia wróciły po siedmiu latach.
Im jestem starsza, tym dokładniej widzę, ile zawdzięczam rodzi­com, rodzinie, dzieciństwu. Moja młodość, zakończona brutalnie w 1939 roku, moja Łomża, moi nauczyciele – z tego czerpię siły. Dzięki nim tak długo zachowałam pogodę ducha i umiejętność prawdziwego śmiechu. Dzieciństwo miałam beztroskie i szczęśliwe. Rodzice bardzo się kochali.

Jak już wspominałam, miesz­kaliśmy wszyscy w kamienicy babci Czerwonkowej. Niewiele
babcia miała z tej kamienicy: czynsz naj­wyżej z dwóch mieszkań i frontowych sklepów. Resztę pomieszczeń zajmowa­ła rodzina. Wujek – drugie piętro, babcia z najmłodszą córką Gienią – parter. My mieszkaliśmy na pierwszym piętrze w trzech pokojach z kuchnią. Długie po­dwórko, wybrukowane kocimi łbami, należało do dzieci. Było nas sporo: ja i siostra Marysia, dwóch synów wujka, córka dozorcy i syn lokatorów, Jasio Górski, pierwsza miłość mojego życia.

Bawiliśmy się całymi dnia­mi, najczęściej i najchęt­niej w sklep. Gdy trochę podrosłyśmy, chodziłyśmy z Marysią po lekcjach na zbiórki harcerskie, obo­wiązkowo uczestniczyłyśmy w próbach szkolnego chóru.
W domach urządzało się po­tańcówki przy pianinie. Najczęściej u Jasia Gór­skiego. W Łomży mojego dzieciństwa i wczesnej młodości obowiązywały rygo­rystyczne normy obyczajowe. Wycho­wywano nas z miłością, ale surowo. W domu musiałyśmy być przed dziewiątą wieczorem i Ojca zawsze całowało się w rękę. Tak robiłyśmy z Marysią, nawet jako dorosłe panny, gdy Ojciec odwie­dzał nas w internacie u sióstr Urszulanek w Warszawie.

Lubię wspominać zapachy mojego dzieciństwa: świeżo upieczone ciasto, przetwory na zimę, dojrzewające owoce. Gdy już nieco dorosłam, zaczęłam uczestniczyć w życiu towarzyskim, któ­re toczyło się głównie w Klubie Wioślar­skim. Tam właśnie odbył się mój „de­biut” sceniczny w jednym z amatorskich przedstawień. Rodzice urządzali nam też majówki i pikniki, chodziliśmy na występy teatrów, które przyjeżdżały do Łomży. Nie byle jakich teatrów: z Grod­na, Warszawy, Wilna.

Występowałam „od naj­wcześniejszego dzieciń­stwa”. Miałam zaledwie cztery, może pięć lat, a Mama biegała po sąsiadach, przepraszając za córkę. Bo ja odwiedzałam mieszkania, recytu­jąc każdy nowy wierszyk, którego się nauczyłam. Urządzaliśmy także własne przedstawienia w mieszkaniu Jasia Gór­skiego. Jego mama szyła nam kostiumy. Ja bardzo chciałam być królewną a mu­siałam grać czarownicę, bo już wtedy byłam bardzo… charakterystyczna.

Było zaledwie kilka osób, któ­re w decydujący sposób za­ważyły na moich losach. O dziwo, byli to sami mężczyźni. Najpierw decyzja Ojca. To on w sierpniu 1939 roku powiedział, że powinnam przyjąć zaproponowaną mi posadę w Teatrze na Pohulance. Wyjechałam 26 sierpnia 1939 r., dzięki temu uniknęłam losu mo­jej rodziny.
Ogromny wpływ wywarli na moje życie artystyczne dwaj inni mężczyźni: Aleksander Zelwerowicz i Ludwik Sempoliński. Zelwer, jak go nazywaliśmy, dyrektor szkoły teatralnej i wspaniały nauczyciel, ukształtował mój stosunek do zawodu. Sempoliński natomiast zaważył na mo­ich późniejszych losach. To on zobaczył we mnie, młodej aktorce, talent estra­dowy, o czym w ogóle nie miałam po­jęcia, i w tę stronę mnie ukierunkował. Debiutowałam w Wilnie w Teatrze na Pohulance dobrą rolą Doryny w „Świę­toszku” Moliera. Do niezłych ról wileń­skich zaliczam też Mariannę w Wieczo­rze Trzech Króli. W Madame Sans-Gene występowałyśmy – ja i Danuta Szaflar-ska – razem z Hanką Ordonówna Mia­łam wielkie szczęście, że ją poznałam. W czasie wojennego pobytu w Wilnie dała w naszym teatrze trzydzieści kon­certów. To były niepowtarzalne przeży­cia. We wrześniu 1939 roku Wilno stało się ostatnim skrawkiem polskiej ziemi. Ciągnęli tu wszyscy uchodźcy, głównie z Warszawy.
Moje wspomnienia z lat woj­ny są bardzo niedokładne. Wiem, że pracowałam, że chorowałam, że miałam operację, że byłam kelnerką. W ciągu dnia wszyscy uchodźcy, ci ludzie bez domu, siedzieli po kawiarniach, pili kawę – lurę i bardzo się nudzili. Właśnie dla nich Sempoliń­ski stworzył Miniatury, a Minkiewicz Ksantypę. Po raz pierwszy wystąpiłam u boku Ludwika Sempolińskiego w lutym 1940 roku, gdy zaprosił mnie do udziału w dwóch koncertach swojego recitalu. Kiedy w czerwcu 1941 roku przyszli do Wilna Niemcy, polskie teatry zostały pozamykane. Wtedy przydała mi się umiejętność gry na fortepianie. Zo­stałam kawiarnianą pianistką. Dawało to niewielki zarobek, tylko kawę i parę groszy. Ale przynajmniej nie siedziałam w nie ogrzewanym mieszkaniu.
Przez dwadzieścia lat moim mę­żem był Jerzy Duszyński. Stu­diowaliśmy razem i oboje w czerwcu 1939 roku skończyliśmy PIST, czyli Państwowy Instytut Sztuki Teatral­nej, wspaniałą warszawską szkołę aktorską. Pobraliśmy się 1 lipca 1940 roku, nasz ślub był ostatnim w Wilnie ślubem kościelnym. Weselne śniadanie zrobiła nam Hanka Ordonówna. Nie miałam się w co ubrać, bo wszystkie moje rzeczy przepadły w drodze z Łomży. Poszłam więc do ołtarza w lila-różowej sukience i w jakimś aksamitnym płaszczyku.

W Wilnie wojna skończyła się w lipcu 1944 roku. Do oswobodzonego miasta przyjechał z Lublina Stefan Jędrychowski. Szukał aktorów, którzy by się prze­nieśli do Białegostoku, gdzie powstawał teatr. Pojechaliśmy pierwszym trans­portem: Mieczysław Dowmunt z żoną Igor Śmiałowski z narzeczoną Mietek Wojnicki, Zygmuś Kęstowicz z żoną, ja z Jurkiem Duszyńskim. Były to dziwne czasy. Z jednej strony wojna i śmierć – z drugiej młodość i życie. Życie brało górę. Był to luty lub marzec 1945 roku. Miasto doszczętnie zbombardowane. Z całej uli­cy został tylko kościół i maleńkie kino. W nim zaczęliśmy grać. Nie było gdzie mieszkać, więc ludzie pozabierali nas do siebie. Wiedliśmy życie na walizkach, w butach powiązanych sznurkami. Graliśmy sporo. Współpraco­waliśmy także – Igor Śmia­łowski i ja – z rodzącym się dopiero białostockim radiem. W Białym­stoku byliśmy niespełna rok. Potem Ludwik Sempoliński ściągnął nas do Łodzi, gdzie byliśmy cztery lata, do 1949 roku. Do października, póki było cie­pło, występowaliśmy w Teatrze Baga­tela. Pierwsze przedstawienie daliśmy na Boże Narodzenie. Była to Szopka wojskowa. W 1949 roku nasz Teatr Ka­meralny Domu Żołnierza przeniósł się do Warszawy i zmienił nazwę na Współ­czesny. W tym czasie Axer wrócił z niewoli i odpowiadał w nim za sprawy artystyczne. Takie czasy, jak wtedy w Łodzi, nigdy się już nie powtórzą. Byli wówczas w tym mieście wszyscy: znani politycy, literaci, bogaci kupcy, aktorzy. Zupełnie jak w Wilnie.

I nagle, w 1947 roku, zjechała z Kazachstanu moja Mama z Ma­rysią. To był dzień jak z bajki. Trwały próby do „Ich czworo” w reży­serii Michała Meliny. Przychodzi portier i mówi: – Pani Bielicka, do pani matka z siostrą.
Zamarłam. Sądziłam, że to ja­kiś bolesny żart. Ale on przy­sięga, że obie są w dorożce przed bramą. Rzeczywiście, w dorożce siedziały dwie wychudzone kobiety w łachmanach. Płaszczyki z drelichu, na gołych nogach za duże kalosze, pod spodem jakieś liche koszule. Znalazły mnie dzięki ciotce z Łomży, do której wysłałam kartkę z adresem: Dom Żoł­nierza w Łodzi, ul. Przejazd. To jakiś cud, że ta informacja dotarła do nich hen, aż do Czelabińska.

Mamusia wychudzona, siwa, po przyjeździe do Polski bardzo szybko się odrodziła. Lekarze aż wierzyć nie chcieli, że to w takim stopniu jest możliwe. Została ze mną do końca swojego życia. Żyła jesz­cze dwadzieścia pięć lat. Gdy z Łodzi przenieśliśmy się do Warszawy, już jako Teatr Współczesny, jego kierownikiem artystycznym był Erwin Axer, a dyrekto­rem naczelnym – Michał Melina.
Pracowałam we Współczesnym do 1953 roku. To był dobry teatr, grałam ze wspaniałymi ludźmi. Czułam się trochę tak, jakby to było przedłużenie naszej szkoły teatral­nej, bo znaliśmy się wszyscy z tamtych czasów. Grałam we Współczesnym niewiele. Byłam przede wszystkim ko­miczną aktorką charakterystyczną, a w repertuarze teatru nie było wtedy fars. Mimo wszystko nie czułam się na mar­ginesie, zdążyłam we Współczesnym zagrać kilka ról, ważnych w moim ak­torskim życiorysie. Na pewno należała do nich Marianna w kolejnym Wieczo­rze Trzech Króli (w reżyserii Axera) oraz Żona w Ich czworo Zapolskiej, za którą dostałam w 1954 roku Złoty Krzyż Zasługi. Zorientowałam się w końcu, że w teatrze dramatycznym będę musiała latami czekać na role, a na estradzie mogę się „wygrać.” Odeszłam do Syreny. Nie bez bólu i łez. Najpierw gościnnie, by zagrać w „Żoł­nierzu królowej Madagaskaru”, potem Jurandot zaangażował mnie na stałe. Grałam tam 43 lata. Do emerytury, a na­wet dłużej. Dyrekcje się zmieniały, a ja trwałam. Przejście do Syreny było bar­dzo mądrą decyzją, teraz bez ograniczeń mogłam mówić teksty, o jakich mi się przedtem nie śniło. Cenzura puszczała w Syrenie nawet ostrzejsze dowcipy, a pu­bliczności się to podobało. Jurandot dbał o to, żeby teatr miał świetnych autorów tekstów satyrycznych. Ludzie do Syreny przychodzili tłumnie, cała Warszawa była zainteresowana każdą premierą i tygo­dniami nuciła wpadające w ucho piosenki z naszych programów. Trudno uwierzyć,  ale  telewizja nigdy nie zarejestrowała żadnego przedstawienia Syreny. Tyle razy mówiłam redaktorom, że trzeba to zrobić, choćby dla celów archiwalnych. Ale telewizji się nie opłacało. Szkoda, bo tamta Syrena została tylko w ludzkiej pamięci. Dwa razy w moim życiu zda­rzyło się, że sama prowadzi­łam kabaret. Przez pięć lat był to kabaret „Pod Gwiazdami”, który mieścił się na piątym piętrze kamienicy na rogu Hożej i Marszałkowskiej. Zało­żyłam „Pod Gwiazdami” po to, by młodzi ludzie mieli gdzie występować. Ja tylko witałam, mówiłam jeden monolog i na oka, a publiczność się z tego bardzo cie­szyła. Potrafiła we wszystkim znaleźć to, co chciała usłyszeć: krytykę komunizmu, żarty zarówno ze zgrzebności życia, jak i pompatyczności.

Unikałam monologów poli­tycznych. Moja bohaterka była zawsze jakąś ćwierć inteligentką, która mądrzy się na każdy temat, a o niczym nie ma pojęcia. W jej wydaniu wszystko było przedstawione w krzywym zwierciadle. Śmieszność tkwiła właśnie w ujęciu całej tej wiel­kiej polityki, tak jak ją widzi paniusia z kawiarni, albo przekupka na bazarze. Taką perspektywę przyjęły teksty np. Zbigniewa Korpolewskiego i Ryszarda Marka Grońskiego, które są nie tylko satyryczne, ale także mocno osadzone w codziennej rzeczywistości. Gdy myślę, że w moich kon­certach uczestniczą już trzy pokolenia, przypomina mi się, co kiedyś, gdy kończyłam szkołę teatralną mówiła profesor Stanisława Wysocka, myśląc zresztą o teatrze dra­matycznym. „Pamiętaj, że humor to naj­trudniejsza dziedzina sztuki teatralnej. Ale za to, po 30 latach, jeśli będą cię znały i lubiły babka, córka i matka, mo­żesz spać spokojnie”.

źródło: http://historialomzy.pl/hanka-bielicka/

Hanka Bielicka (+ 91 l.) przed śmiercią sprzedała prawie cały swój majątek. Co się stało z rzeczami po gwieździe?

Hanka Bielicka zmarła 9 marca 2006 roku. Aktorka dwa lata przed swoją śmiercią sprzedała 106-metrowe mieszkanie w Warszawie przy ulicy Śniadeckich. To wtedy zaczęła poważnie chorować. Jak podał tygodnik „Życie na gorąco” jedyną spadkobierczynią aktorki jest córka ciotecznego brata gwiazdy, Barbara Wudarska.
Ciot­ka miała wiel­kie serce. Wszyst­ko, co mogła roz­da­ła. Stro­je i więk­szość ka­pe­lu­szy cio­cia prze­ka­za­ła oso­bi­ście księ­dzu An­drze­jo­wi Go­dlew­skie­mu, który jesz­cze za jej życia otwo­rzył w Łomży sa­lo­nik Hanki Bielickiej. Resz­ta tra­fi­ła do war­szaw­skie­go Mu­zeum Te­atral­ne­go – wy­zna­ła w roz­mo­wie z ga­ze­tą je­dy­na krew­na ak­tor­ki.

Co się stało z majątkiem Hanki Bielickiej?