Oczami Duszy

Nasze wycieczki i nasze refleksje dotyczące świata, ludzi, zdarzeń.

Oczami Duszy

Wielkie klimatyczne oszustwo

Tytuł tego artykułu zapożyczyłem z filmu dokumentalnego pod tytułem „Wielkie oszustwo globalnego ocieplenia” wyemitowanego w 2007 r przez brytyjski Channel 4.

Film choć liczy już 15 lat, to nadal najlepiej przedstawia katalog kłamstw i zwyczajnych nonsensów używanych przez klimatystów w celu szerzenia globalnej i zgubnej dla ludzi histerii, a także logicznie i jasno tłumaczy najważniejsze mechanizmy wpływające na zmiany i samo kształtowanie pogody.

Druga część filmu stara się zanalizować przyczyny, dla których prawda o klimacie i jego zmianach nie może przebić się do głównego nurtu debaty publicznej. Co ważne, w filmie udział biorą i wypowiadają się na tematy związane z tak zwanym globalnym ociepleniem najwybitniejsi światowej rangi specjaliści w takich dziedzinach jak: klimatologia, fizyka, obserwacje pogody, oceanografia, badacze Arktyki i wielu innych dziedzin. Z reguły są to obecni lub emerytowani autorzy najbardziej prestiżowych publikacji i profesorowie czołowych instytucji badawczych i uniwersytetów z całego świata. W internecie istnieje już, a może jeszcze, bardzo dużo także nowszych materiałów, które potwierdzają wszystkie główne tezy przedstawione w filmie. Z kolei głośny film znakomitego holenderskiego dokumentalisty Marijna Poelsa („Ustanowienie niepewności”), pokazuje skutki jakie klimatyzm ma na inne dziedziny życia (przede wszystkim na rolnictwo i produkcję żywności), w sieci są także liczne wystąpienia jednego z założycieli i szefów organizacji Greenpeace Patricka Moore’a (nawiasem mówiąc jedynego z nich, który miał wykształcenie w dziedzinie nauk ścisłych).

Na początek warto przyjrzeć się punkt po punkcie najważniejszym pytaniom jakie nasuwają się, gdy słyszymy o globalnym ociepleniu i groźnym ponoć dwutlenku węgla. Pierwsze z nich brzmi:

Czy temperatura na Ziemi rośnie i czy jest to efektem emisji CO2 związanej z działalnością człowieka?

Odpowiedź jakiej udzielają badacze problemu brzmi: średnie temperatury na Ziemi około 300 lat temu, od zakończenia w połowie XVIII wieku tak zwanej małej epoki lodowcowej zaczęły rzeczywiście rosnąć (warto przypomnieć, że w wieku XVII można było w zimie jeździć saniami do Skandynawii przez Bałtyk, na środku którego stawiano sezonowe karczmy, w których była możliwość posilić się i ogrzać). Jednak zmiany klimatu to zjawisko naturalne i temperatury na Ziemi nadal są niższe i to znacznie, niż były w okresie ocieplenia średniowiecznego, którego szczyt miał miejsce koło roku 1200, również w dalszej przeszłości bywały w dziejach naszej planety długie okresy gdy jej temperatury były sporo wyższe od obecnych. Profesor Ian Clark z Wydziału Nauk Ścisłych na uniwersytecie w Ottawie uspakaja jednak, że będące jedną z ikon obecnej histerii niedźwiedzie polarne znakomicie sobie z tamtymi temperaturami poradziły.

Philip Scott z wydziału biogeografii uniwersytetu londyńskiego pokazuje z kolei, że okresy ocieplenia były jednocześnie okresami prosperity dla ludzi i roślin, o czym oprócz wiedzy o biologii roślin świadczą zarówno wspaniałe gotyckie katedry jak i liczne ślady mówiące o istnieniu winnic nawet na północy Anglii. Co ciekawe, obecny wzrost temperatur miał miejsce do roku 1940 w świecie, w którym produkcja przemysłowa ograniczała się do niewielu krajów Zachodu, a masowe użycie samochodów i innych sprzętów wytwarzanych przez przemysł w skali świata dopiero raczkowało. Gwałtowny boom przemysłowy i konsumpcyjny jaki nastąpił przez około 30 lat po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej łączył się z okresowym, trwającym mniej więcej tyle samo lat … oziębieniem, kolejna fala ocieplenia rozpoczęła się wraz z kryzysem naftowym z 1973 r. i wywołaną nim recesją, jednak od początku XX wieku wyhamowała i w ciągu ostatnich kilkunastu lat średnie temperatury przestały wyraźnie rosnąć, żyjąc wystarczająco długo mogę to potwierdzić. Wszystkie te fakty nijak nie pasują do teorii o przemożnym negatywnym wpływie człowieka, a także przemysłu i CO2 na klimat. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że samo CO2 jest kluczowym czynnikiem wszelkiego życia na Ziemi, ale stanowi niewielki ułamek procenta mieszaniny wszystkich gazów tworzących ziemską atmosferę. Natomiast udział CO2 jaki wydziela się za sprawą człowieka jest jeszcze znacznie mniejszy. Kolejne ważne pytanie jakie powinni sobie postawić wszyscy zainteresowani tematem brzmi:

Czy mechanizm tak zwanego efektu cieplarnianego jest prawdziwy?

Teza o tzw. efekcie cieplarnianym w uproszczeniu głosi, że ciepło słoneczne odbija się od Ziemi i zamiast wydostawać się z atmosfery, zostaje w niej uwięzione przez swego rodzaju kopułę stworzoną przez nadmierne ilości CO2. Jednak zgodnie z tą teorią największe ocieplenie powinno być odnotowane właśnie w rejonach, w których ciepło w myśl tej tezy niejako uderza w warstwę CO2 w troposferze na wysokości około 10 kilometrów, tymczasem nic takiego nie ma miejsca i troposfera wcale nie ogrzewa się więcej, tylko przeciwnie; mniej niż miejsca na powierzchni, od których odbija się ciepło i na których obserwujemy wzrost temperatur.

Co decyduje o klimacie i jego zmianach?

Okazuje się, że zgodnie z tym co każdemu człowiekowi który zamiast w ekran telewizora bądź smartfona patrzy od czasu do czasu w niebo i na termometr powinno się wydać oczywiste, jest jeden czynnik po wielekroć bardziej istotny od wszystkich innych i jest nim słońce oraz to co się na nim dzieje. Brytyjski astrofizyk i prognosta pogody Piers Corbyn zasłynął swego czasu trafnością prognoz opartych o aktywność słońca – im bardziej aktywne było słońce i im więcej było tak zwanych plam na słońcu, tym na Ziemi było cieplej i na odwrót. Ta korelacja zachodzi także w dłuższych okresach czasu i co ciekawe w latach 1940-1970, gdy przemysł przeżywał okres gwałtownego wzrostu, aktywność słońca zmalała i tak samo zmalały temperatury na Ziemi, co stanowiło okresowe załamanie wspomnianego 300-letniego trendu wzrostowego. Tę zależność potwierdzają także badania w dłuższym horyzoncie czasowym.

Słońce działa na klimat bezpośrednio, ale także pośrednio poprzez wpływ na powstawanie chmur, które działają chłodząco na temperatury panujące na powierzchni Ziemi. Tworzenie chmur jest bowiem zależne m.in. od promieniowania kosmicznego, a to z kolei jest zależne od aktywności słońca – im słońce bardziej aktywne, tym mniej cząstek promieniowania kosmicznego dociera do Ziemi i tym mniej powstaje z tego powodu chmur. Długookresowe badania promieniowania kosmicznego i temperatur na Ziemi prowadzone niezależnie od siebie przez różne ośrodki badawcze wykazały po ich porównaniu uderzającą zbieżność czasową. Jak twierdzi Nigel Calder były wieloletni wydawca prestiżowego pisma New Scientist, Ziemia z uwagi na ogromny wpływ słońca jest w pewnym sensie w jego atmosferze.

Jeżeli zatem fakty przeczą tezom głoszonym przez klimatystów, a czołowi przedstawiciele świata nauki w dziedzinach zajmujących się klimatem i jego dziejami negują podstawy medialnej paniki, to dlaczego ich argumenty są w debacie publicznej pomijane?

Jeszcze w początku lat 1970 poważni uczeni obawiali się globalnego ochłodzenia, które byłoby kontynuacją trendu z lat 1940-1970, ale także znacznie dłuższych cykli, o których w jednym ze swoich wykładów mówi Patrick Moore – twórca i były szef Greenpeace. Pojawiła się nawet wtedy propozycja „ratowania klimatu” poprzez celowy wzrost emisji CO2. Jednak gdy w połowie lat 1970 trend klimatyczny na około kolejnych 30 lat się odwrócił, wtedy klimatem zajęła się jako pierwszy polityk rangi światowej Pani Margaret Thatcher. Postanowiła bowiem wykorzystać hipotezę o wpływie produkowanego przez spalanie paliw kopalnych CO2 na globalne ocieplenie do walki z brytyjskimi górnikami. Jak wspomina ówczesny członek jej gabinetów (także jako minister odpowiedzialny za energię) lord Nigel Lawson, to właśnie Thatcher przeznaczyła ogromne sumy pieniędzy na badania nad związkiem CO2 z globalnym ociepleniem i to pod jej wpływem Towarzystwo Królewskie tworzyło kolejne raporty. Jak stwierdza w filmie Lawson, on sam kiedy je zlecał, a potem studiował, był zaskoczony na jak słabych dowodach i przesłankach zaczęły opierać się prezentowane przez uczonych tezy i jak szybko zaczęły różnić się o 180 stopni od tego co głoszono niewiele lat, a nawet miesięcy wcześniej.

Drugi i mający znacznie szerszy niż krajowe rozgrywki żelaznej damy powód medialnej jednostronności tłumaczy Patrick Moore. W połowie lat 1980 większość ludzi na Zachodzie zdawała sobie sprawę, że istniejące modele wzrostu i sposób traktowania przyrody są na dłuższą metę nie do utrzymania. (w Polsce m.in. ze względów historycznych ta świadomość nadal jest bardzo ograniczona.) Geenpeace w swoim założeniu miał nie tylko chronić przyrodę, ginące gatunki takie jak niepotrzebnie i okrutnie zabijane foki czy wieloryby, ale także, a może przede wszystkim miał chronić ludzkość – jego pierwsze i także z dzisiejszego punktu widzenia najważniejsze kampanie były skierowane przeciwko próbom broni nuklearnej – jeden z operatorów filmowych współpracujący z Greenpeace został wtedy zamordowany przez francuskie służby specjalne w związku z próbami na owianym złą sławą atolu Mururoa. Jednak w końcu lat 1980 na to przekonanie nałożyło się inne ważne wydarzenie o zasięgu globalnym, jakim był upadek komunizmu w wersji radzieckiej. Ruchy postkomunistyczne i lewackie na Zachodzie musiały zacząć szukać nowych platform do głoszenia swoich ideologii i właśnie za taką uznały klimatyzm oraz traktowane instrumentalnie hasła ekologiczne, pod którymi łatwo było przemycić zadawnioną nienawiść do kapitalizmu, a de facto do całej zachodniej cywilizacji.

Ekologia, jak mówi Moore, z ruchu opartego na nauce, wiedzy i humanizmie przekształciła się pod ich wpływem w posługującą się przede wszystkim manipulacją emocjami fanatyczną ideologię przypominającą w działaniu religijne sekty nie dopuszczające żadnych herezji czy nawet wątpliwości. Doszło wtedy do paradoksalnego sojuszu reprezentującej interesy korporacji stojących za energetyką atomową M. Thatcher z najbardziej radykalnymi wrogami Zachodu, przemysłu, kapitalizmu, ale także coraz wyraźniej wrogami ludzkości. Bardzo szybko do tej koalicji dołączył prezydent Bush senior, który zwiększył nakłady na badania nad klimatem ponad 10-krotnie. To właśnie M. Thatcher poprzez finansowanie badań nad wpływem człowieka na klimat dała impuls do powstania owianego wątpliwą sławą IPCC (Międzynarodowego Panelu do badania Zmian Klimatu) w 1988 r. Jest on agendą ONZ i Światowej Organizacji Meteorologicznej, a jego raporty są zatwierdzane przez 195 państw.

Jak tłumaczy wspomniany N. Calder, uczeni na całym świecie konkurują dzisiaj o pieniądze w systemie grantowym i nawet jeżeli, jak mówi; twoje badanie dotyczy np. życia wiewiórek w Sussex, to pieniądze na nie dostaniesz tylko wtedy, jeżeli w aplikacji napiszesz, że badanie będzie dokonane w kontekście zmian klimatycznych. Osobnym problemem jest opieranie się w badaniach na modelach komputerowych i sugerowanie, że są one czymś z natury obiektywnym, bo przecież komputer nie ma interesów czy uprzedzeń. Tymczasem odpowiedź na pytanie ile warte są modele komputerowe do przewidywania przyszłości klimatu, jak wskazuje dr Roy Spencer – jeden uczonych z kierujących badaniami pogody w NASA, są warte dokładnie tyle, ile warte są założenia jakie się przyjmie przy ich tworzeniu, a tych założeń są setki. Tymczasem wszystkie modele przedstawiane w mediach zakładają, że głównym czynnikiem zmian jest wywoływany działalnością człowieka CO2, ignorując jednocześnie wpływ słońca czy mechanizmy tworzenia chmur. Jak twierdzi profesor klimatologii z Uniwersytetu w Winnipeg Tim Ball przypomina to badanie złego działania samochodu z pominięciem silnika, układu napędowego, a skupianie uwagi tylko na kołach.

Profesor Ian Clark dodaje, że znając matematykę można wymodelować dowolny rezultat. Nawiasem mówiąc, to też wiedza każdego studenta polskiej politechniki uczęszczającego na tak zwane laboratoria, gdzie należy osiągnąć wyniki przewidziane przez prowadzącego, by uzyskać zaliczenie. Dodatkowo jak wskazał profesor oceanografii Carl Wunsch nakłada się na to chęć, by wynik funkcjonowania danego modelu był „interesujący”, a nie prawdziwy, gdyż wtedy jest większa szansa, że zostanie opublikowany, a także, że zainteresuje media i skromny, bezbarwny naukowiec stanie się z dnia na dzień celebrytą. Przechył w tę stronę jest także widoczny wewnątrz samej społeczności naukowej. Powstała również sprzęgnięta ze światem nauki cała generacja tak zwanych ekodziennikarzy, którzy są zainteresowani w podkręcaniu wyników, tak by ich opis działał na emocje odbiorców. Sławne jest obecne na YT nagranie tłumaczące stanowisko BBC z roku 2018 w którym stacja ogłosiła, że nie będzie już zapraszać do debaty o zmianach klimatu tak zwanych negacjonistów klimatycznych (to też zabieg słowno-propagandowy, nikt nie neguje zmian klimatu, ale jedynie ich przyczyny i rozmiar), ponieważ zdaniem BBC dowody na (nie wiadomo dokładnie czy na zmianę klimatu w ogóle, czy na powodowane przez człowieka gwałtowne i groźne ocieplenie) są „przeważające”. W nagraniu uzasadniającym takie stanowisko uważanej za wzorzec obiektywnego dziennikarstwa brytyjskiej stacji, jedynym pokazanym przykładem „negacjonisty” jest…Donald Trump.

Czy zmiany klimatu mają wpływ na zwiększenie liczby kataklizmów pogodowych?

Okazuje się, że chociaż media bombardują nas codziennie informacjami o meteorologicznych kataklizmach z jawną lub sugerowaną tezą, że są one efektem ocieplania klimatu, chociaż mapy telewizyjnych prognoz pogody zmieniły barwy z zielonych na przypominające rozżarzone pustynie czerwono pomarańczowe, to odpowiedź jakiej w filmie udziela Profesor Richard Lindzen z Massachusetts Institute of Technology brzmi: „To czysta propaganda”, w cieplejszym klimacie kataklizmów, które wynikają przede wszystkim z różnic temperatur pomiędzy biegunami, a tropikami jest mniej, a nie więcej i mówi o tym każdy podręcznik meteorologii.

Kolejne dramatyczne doniesienia dotyczą bardzo często topnienia lodowców i sugerują, że walące się z łoskotem w fale oceanu góry lodowe doprowadzą do potopu np. na Żuławach czy w okolicach Dębek, o czym mogliśmy wielokrotnie czytać w polskich mediach od kilkunastu lat. Znam przykłady, gdy ludzie rezygnowali z tego powodu z zakupu nieruchomości nad morzem.

Tymczasem jak tłumaczy Dyrektor Międzynarodowego Centrum Badań nad Arktyką profesor Syun–Ichi Akasofu pokazywane w mediach w apokaliptycznym sosie zapadanie się do oceanu wielkich gór lodowych w rejonie Arktyki jest zjawiskiem tak samo naturalnym jak opadanie liści jesienią, w ich miejsce powstaje nowy lód, a poziom oceanów w skali świata (w odróżnieniu od zmian lokalnych wywołanych np. ruchami ziemi) ulega cyklicznym zmianom w tempie praktycznie niezauważalnym dla nawet kliku pokoleń. Kolejne pytanie jakie zadają autorzy filmu brzmi:

Czy z powodu ocieplenia klimatu grozi nam malaria w krajach północy?

Profesor Paul Reiter z paryskiego Instytutu Pasteura odpowiada jednoznacznie: Nie, jedna z największych epidemii malarii, która pochłonęła około 600 tysięcy ofiar miała miejsce w XX wieku w ZSRR na obszarach gdzie zimą panowały siarczyste mrozy i straszenie przeniesieniem malarii na północ określa jako „wynalazek bractwa globalnego ocieplenia”.

Dlaczego więc uczeni, ale także dziennikarze, politycy tak masowo poddają się presji klimatystów?

Czasem informacje o ich zgodzie na dogmaty klimatyzmu są po prostu fałszowane. Profesor Reiter opisuje swoją własną historię, kiedy nie godząc się na podrasowywanie przez tę instytucję raportów postanowił wycofać się z IPCC (warto dodać, że ten panel z zasady bada tylko zmiany klimatu wywołane przez człowieka, z pominięciem innych czynników), a mimo to instytucja ta uporczywie umieszczała jego nazwisko pod swoimi publikacjami, poskutkowało dopiero zagrożenie przez uczonego wejściem na drogę sądową. Jak twierdzi, zna wiele podobnych sytuacji. Z drugiej strony wielu członków IPCC nie jest poważnymi uczonymi. Z kolei Frederick Seitz podaje przykłady, gdy negatywne recenzje były z dokumentów IPCC po prostu usuwane na skutek presji polityków, lobbystów i NGO.

Wielu naukowców po prostu boi się zabrać głos publicznie, gdyż oznacza to utratę funduszy na badania, w bardziej drastycznych sytuacjach pracy, niektórzy otrzymują nawet pogróżki odebrania życia. To samo dotyczy niezależnych dokumentalistów. Holenderski dziennikarz i niezależny dokumentalista Marijn Poels opisuje, że jego wstrząsający film „Ustanowiona niepewność” pokazujący jak tak zwane odnawialne źródła energii niszczą rolnictwo i prowadzą z jednej strony do likwidacji upraw przeznaczonych na żywność, z drugiej do monopolu międzynarodowych korporacji handlujących żywnością, nie mógł pokazywać swojego filmu w mediach, a jedynie na pokazach w kinie, gdzie był znieważany przez klimatystów, otrzymywał także liczne groźby. Z drugiej strony istnieje już dzisiaj cała armia ludzi żyjących z klimatyzmu. Dla przykładu na zjazd klimatystów w Nairobi przybyło swego czasu odrzutowcami 6 tysięcy ludzi z całego świata, by debatować tam 10 dni na przykład nad związkiem globalnego ocieplenia z seksizmem. W brytyjskich urzędach są już specjalne posady tak zwanych oficerów klimatycznych, a każdy kto wykazuje zdrowy rozsądek jest poddany ostracyzmowi i porównywany do negacjonistów holocaustu.

Jaki wpływ na kraje trzeciego świata i nie tylko ma klimatyzm?

Tamtejsi politycy odpowiadają jasno; Chodzi o uniemożliwienie tym krajom uprzemysłowienia i związanego z tym podniesienia długości i standardu życia. Zamiast tradycyjnych źródeł energii proponuje się zawodne wiatraki i panele, które sprawiają, że mieszkańcy mają wybór: albo światło albo lodówka. Chaty nadal opalane są ogniskami, a mieszkańcy, w tym dzieci, umierają na związane z tym choroby płuc, to samo dotyczy żywności, której nie można trzymać w lodówkach, nie ma szans na produkcję stali, wyprodukowanie szyn i ułatwienie transportu. Jeszcze głębiej opisuje to dokument wspomnianego M. Poelsa, w którym pokazuje upadek tradycyjnego rolnictwa w Europie.

Z jednej strony rolnicy produkujący żywność są niszczeni coraz to nowymi regulacjami i rosnącymi gwałtownie cenami energii, z drugiej zachęcani do zamieniania pól uprawnych roślin jadalnych albo w monokultury do produkcji biogazu albo w cmentarne pustynie paneli słonecznych czy podobnie upiorne i dewastujące przyrodę oraz krajobraz farmy wiatraków. W zakończeniu Poels przedstawia także fascynująca hipotezę prof V. Kucherova, według której gaz oraz ropa tworzone i tłoczone są do swoich dostępnych dla człowieka pokładów z wnętrza Ziemi i w pewnej mierze odnawialne.

Wymienione w tekście filmy wywołały oczywiście tak zwane kontrowersje i protesty. W takiej atmosferze Profesor Wunsch chciał nawet wycofać swój udział. Obszerny i w swoim duchu jednostronny materiał na ten temat zamieściła Wikipedia. Jednak zasadniczych argumentów występujących w nim światowych sław w swoich dziedzinach nikt nie był w stanie podważyć, również instytucje odwoławcze uznały, że merytoryczne wypowiedzi domagającego się ich wycofania profesora Wunscha nie zostały przeinaczone.

To co na pewno uderza, to niemal identyczny schemat działania klimatystów i obserwowany w czasie mniemanej pandemii modus operandi sanitarystów. W obu przypadkach wykorzystano naturalne zjawiska, które zachodzą w przyrodzie, obudowując je sztucznie stworzoną atmosferą grozy. W Polsce mamy genialny opis tego starego jak świat socjotechnicznego chwytu dokonany przez B. Prusa w powieści „Faraon”, w której zamiast wirusa i zmian klimatu posłużono się zaćmieniem słońca. W obu sytuacjach stosowano cenzurę, szykany i zastraszanie uczciwych uczonych

Jednak jest jeszcze jeden czynnik, o którym wspomina P. Moore; zachodnia cywilizacja i jej model rozwoju przechodzi autentyczny kryzys i być może nie do końca świadome poczucie tego jest powszechnie obecne w ludzkiej podświadomości. Obserwowany upadek etosów uczonych, polityków, kapłanów, lekarzy, dziennikarzy, prawników, czy szerzej ujmując zanik przestrzegania i wiary w podstawowe normy i wartości leżące u podstaw naszej cywilizacji takie jak dążenie do prawdy czy godność osoby ludzkiej są faktem. To, że okazało się, iż antropogeniczna emisja CO2 nie ma szczęśliwie wpływu na klimat też jest faktem, ale prawdą jest także to, że wymuszany przez system bankowy i polityczny stały wzrost konsumpcji, coraz szybsze zużywanie coraz większej liczby produkowanych na tę okoliczność coraz mniej trwałych gadżetów jest z jednej strony niemożliwe do utrzymania ze względu na prawa fizyki, a z drugiej nie zaspokaja najbardziej głębokich ludzkich potrzeb. W paradoksalny sposób współgra to ze słynną wypowiedź polskiego premiera o szczęściu osiąganym przez kopanie i zasypywanie rowów za miskę ryżu. Tak samo poddanie się bezsensownemu i szkodliwemu pod każdym względem sanitaryzmowi miało swoje żyzne podglebie w czymś co nazwać można zdrowizmem.

Jak zauważył kiedyś Kurt Vonnegut, przekonanie, że sprzątaczka dostająca się do pracy rakietą będzie szczęśliwsza, jest złudne. Pojawili się więc Jüngerowscy „szatańscy adwokaci słusznych spraw”. Jak bardzo wypaczyli pierwotne idee ruchu ochrony przyrody i immanentnie z nią związane chronienie piękna (pisali o tym choćby Ruskin, Pawlikowski, Scruton) przed nadmierną inwazją przemysłu i szpetoty pokazuje sam zwrot „ochrona klimatu”, który oznacza ni mniej ni więcej podniesione do entej potęgi wywyższenie człowieka ponad prawa przyrody, tym razem w skali kosmicznej, podczas gdy podstawową ideą ruchu ekologicznego była zawsze pokora wobec natury, chronienie jej dla niej samej dlatego, że jest to potrzebne zdrowiu ludzkiego ciała, ale także duszy.

Z takim samym odwróceniem wszystkich wartości mieliśmy do czynienia podczas tak zwanej pandemii, kiedy to politycy i aktywiści podający się za „zielonych” obrońców tego co naturalne, stali w awangardzie tego co sztuczne, szpetne, fałszywe, a politycznie i ideowo odrażające. Jednak grunt pod ich działania był już przygotowany. Na wzniosłe hasła przepełnionych nienawiścią do gatunku ludzkiego zbawców planety czekali ich wdzięczni odbiorcy – „ludzie biologiczni”, o których Barbara Toporska pisała, że uwierzą we wszystko.

Olaf Swolkień

Autor był w latach 1993-2003 publicystą i kampanierem ekologicznym, uczestnikiem wielu akcji w obronie przyrody (obrona parku krajobrazowego na G. Św. Anny), w obronie tradycyjnego rolnictwa bez GMO, działał także na rzecz utrzymania dobrego planowania przestrzennego, ratowania polskich kolei, ochrony starych drzew i ułatwień dla ruchu rowerowego, z których do dzisiaj na co dzień korzysta)

Myśl Polska, nr 27-28 (2-9.07.2023)

'https://myslpolska.info/2023/07/02/swolkien-wielkie-klimatyczne-oszustwo/

Ustrój feudalny

Ustrój feudalny był dziełem historii, czyli życia. Nikt go nie wymyślił, nie był on zaprowadzony czy wprowadzony świadomie i planowo, według jakiejś uprzednio wypracowanej doktryny, gdyż wyrósł spontanicznie w starożytności przedchrześcijańskiej, ale został on, w epoce chrześcijańskiej, świadomie udoskonalony. Był to ustrój zbudowany na bardzo prostej i realnej filozofii społecznej, według której społeczeństwo ludzkie jest podobne (analogia) do organizmu ludzkiego. Organizm człowieka jest złożony z różnych a niezbędnych części, jak głowa, tułów, ręce, nogi itd., a te z kolei złożone są z różnych organów, jak mózg, oczy, uszy, nos, usta, płuca, żołądek, wątroba, nerki itd., podobnie też w społeczeństwie są różne „stany”, „warstwy”, czy „grupy” zawodowe, które powinny pracować i wypełniać swoją rolę dla dobra całości. Co więcej, w organizmie ludzkim, każdy organ musi być zbudowany z odmiennych komórek, bo gdyby one były jednakowe, były by bezużyteczne. Komórki w mózgu (bardzo różniące się między sobą) muszą być inne niż te, które wchodzą w skład oka cz wątroby itd., ale przez fakt, że są różne, nie są jedne z nich ważniejsze od drugich, każda z nich bowiem jest niezbędna dla zdrowia całego organizmu, stąd też pod tym względem są równe. W praktyce ten ustrój feudalny czy korporacyjny (od „corpus” – ciało) szanował każdego człowieka jednakowo, uznając jego godność, gdyż wszyscy, każdy na swoim miejscu, służyli całości, był więc to ustrój wzajemnego usługiwania. Jego dekadencja miała różne przyczyny, których nie sposób tutaj przypominać, zwłaszcza że w każdym kraju działały odmienne czynniki, ale bodajże najważniejszą przyczyną były utrata świadomości tej filozofii społecznej, na której się opierał. Idea społeczeństwa jako „organizmu” została stopniowo zastąpiona ideą społeczeństwa „stowarzyszeń”, do którego można należeć lub nie i dla którego można pracować i poświęcać się lub nie i z którym nie potrzeba być organicznie związanym. Pojawia się nowa „filozofia” (?) polityczna, która wprowadza idee „umowy”. Pojawia się indywidualizm, który zaprzecza prawdzie socjologicznej, że człowiek jest stworzeniem społecznym. Indywidualizm uważa społeczeństwo za wroga człowieka. Rousseau naucza, że człowiek jest całością doskonałą i samotną: „L’individu est un tout parfait et solitaire”, czyli że nie potrzebuje żyć w społeczeństwie. Co więcej, Rousseau uważa społeczeństwo za wroga człowieka-jednostki. W miejsce dawnej solidarności wprowadza się egoizm. Tym właśnie przede wszystkim różni się (przed wybuchem rewolucji we Francji  zwanej „wielką rewolucją francuską”) „burżuazja” od „wsi”, że na wsi żyło się nadal według zasad feudalizmu, czyli w systemie „wzajemnych usług”, podczas gdy w mieście zapanowały indywidualizm, czyli egoizm; każdy żył tylko dla siebie. Od zasady homo homini frater (człowiek człowiekowi bratem) przeszło się do zasady homo homini lapus (człowiek człowiekowi wilkiem), a pojęcie społeczeństwa jako organizmu zostaje zastąpione pojęciem społeczeństwa jako góra piasku, stąd też na człowieka już się nie patrzy jako na komórkę żywą, której pełnia rozwoju zależy od jej życia dla dobra całości organizmu, lecz tylko jako na ziarnko piasku, którego nic nie łączy z innymi ziarnkami, ani z całością „góry”, w skład której wszedł przypadkowo.

 

Michał Poradowski – Wyzwolenie czy ujarzmienie? Marksistowska rewolucja komunistyczna; Katolicki Ośrodek Wydawniczy Varitas; Londyn 1987

Waldemar Łysiak o sztuce współczesnej

Jakie są kardynalne cechy sztuki europejskiej? Czym się ona różni od tzw. sztuki współczesnej?

– Najlapidarniej to ujmując: różnią się one tym, że sztuka europejska – zarówno sztuka antyczna, jak i sztuka nowożytna – była sztuką w najlepszym sensie tego słowa, zaś tzw. sztuka współczesna nie jest sztuką, tylko hucpą bezczelnie określaną jako sztuka przez produkujących i lansujących ją farmazonów.

Cóś przepięknego. Autor Steve Johson

Formalne cechy sztuki europejskiej – na przykład w malarstwie światłocień i różne rodzaje perspektywy, którymi to metodami nie posługiwały się inne, pozaeuropejskie kręgi kulturowe – są tu sprawą drugorzędną.

Zarzucenie ich w końcu wieku XIX i w pierwszej połowie XX wieku wcale nie oznaczało pożegnania się ze szlachetnymi muzami, czego dowodem arcydzieła van Gogha, Chagalla i Magritteâ’a lub geniusz Picassa. Również rezygnacja z tradycyjnej figuratywności nie oznaczała degrengolady, czego dowodem, choćby w rzeźbie, twórczość Mooreâ’a lub Brancusiego. Zapaść artystyczną przyniosła dopiero druga połowa XX wieku, a zwłaszcza trzy końcowe dekady minionego tysiąclecia.

Czy można mówić o współczesnej zapaści wszystkich sztuk plastycznych?

– Widzę tu istotną różnicę między architekturą oraz grafiką, które się bronią przed upadkiem, a rzeźbą i malarstwem, które utraciły już wszelką godność artystyczną. Współczesne maniery dobrych grafików czy sztuka plakatu ostatnich dekad to ewolucyjny, naturalny etap dawnych osiągnięć. Dzisiejsze realizacje architektoniczne Franka Gehryâ’ego to sztuka budowania równie imponująca jak budownictwo gotyckie i barokowe.

Tymczasem malarstwo obecnej doby zasługuje wyłącznie na miano bohomazów, zaś rzeźba – wszelkie owe instalacje, performances i inne happeningowe wygłupy – to niesmaczny jarmark trójwymiarowych grepsów lub wulgaryzmów i doprawdy nic więcej. O pierwszeństwo biją się tu gorszące i żenujące produkty pseudoartystów bezwstydnie pozujących na artystów z prawdziwego zdarzenia. Wręczanie laurów tym grafomanom estetyki jest działalnością deprawującą, stricte szalbierczą.

Przecież sami nie wręczają sobie laurów. Bez promotorów nie robiliby karier nawet efemerycznych.

– To prawda. Bez złych mentorów, bez zdegenerowanej krytyki artystycznej i bez nazbyt tolerancyjnych szefów galerii sztuki – nie byłoby całego tego cyrku. I zapewne byłby on mniej rozpanoszony, gdyby kilkadziesiąt lat temu, kiedy ta gangrena dopiero raczkowała, znalazło się więcej krytyków diagnozujących i piętnujących chorobę. Ale stanowiliśmy mizerną mniejszość.

Kiedy w połowie lat 70. opublikowałem duży esej pod tytułem „Quo vadis ars?”, surowo rozliczający awangardę pseudoartystyczną, to chociaż drukowano go w kilkunastu językach na kilku kontynentach – był typowym wołaniem na puszczy. Przezwałem tam wspomnianą awangardę szarlatanerią, która jest patologią sztuki. Musiało minąć wiele lat, by takie głosy stały się częstsze.

Dzisiaj Jean Clair, dyrektor dwóch wielkich francuskich muzeów sztuki współczesnej, biadoli poniewczasie: Dzisiejsza awangarda jest destrukcją. Destrukcją potencjału gromadzonego przez stulecia. Obecne szkoły artystyczne pełne są belfrów przekazujących kult pustki estetycznej, a świat pełen jest pseudoartystów, dla których wszystko jest sztuką.

Identycznie się wypowiada znany niemiecki krytyk, Godfryd Sello: W galeriach i muzeach walają się przedmioty zwane sztuką jedynie dlatego, że znajdują się tutaj, a nie gdzie indziej. Fakt – prawidłową lokalizacją większości tych obiektów winien być śmietnik. Francuski filozof, zresztą były socjolog, Jean Baudrillard, wydał niedawno książkę pt. „Le complot de lâ’art” („Spisek sztuki”), której główna teza i konkluzja puentująca brzmi tak: Sztuka współczesna jest niczym innym, jak wielkim oszustwem – oszustwem praktykowanym na skalę masową.

To rodzi wniosek, że jedyną deską ratunku może być opór na skalę masową.

– Dokładnie tak. Przy czym musi to być masowy opór ze strony mentorów – ze strony ludzi kształtujących opinię publiczną i ludzi modelujących systemy nauczania w akademiach sztuk pięknych. Jak na razie – jest z tym krucho, aczkolwiek coraz częstsze są głosy terapeutów. Znany brazylijski poeta, eseista i krytyk, Alfonso Romano, powiedział właśnie, udzielając wywiadu „El Pais”: Trzeba dokonać przeglądu całej nowoczesnej sztuki i szybko stworzyć inne kanony. Bo dzisiaj sztuką jest wszystko, co komuś zechce się za sztukę uznać. Polityka rozliczyła się już z szarlatanerią marksizmu, a psychologia z szarlatanerią Freuda, czas więc, by sztuka zrobiła to samo w stosunku do królującej dziś pseudoawangardy. Ale nikt nie chce tego robić na serio. Ze strachu.

Jak Pan ocenia polską krytykę sztuki współczesnej?

– Błądzi ona równie głupio co zachodnia, i jest to naturalne, bo polska krytyka sztuki – każdej sztuki – zawsze była epigonalna wobec Zachodu. Zachodni krytycy sztuki, dobrze pamiętający wpadkę ich XIX-wiecznych poprzedników z niedocenieniem impresjonizmu, oklaskują wszelkie wynaturzenia i dezynwoltury współczesnych mistrzów, bo wolą temu przychylnie kibicować, niż skopiować tamtą historyczną pomyłkę, dzięki czemu powstaje zamknięty krąg nonsensu: pseudoartyści licytują się tandetnymi dziwactwami, krytyka to akceptuje, galerie to wystawiają, a cielęcy dyletantyzm szerokiej publiki nie stanowi bariery społecznej dla całej tej megaszulerni artystycznej.

W Polsce trzeba było dopiero dwóch awantur wewnątrz Zachęty – jednej czysto chuligańskiej, drugiej o podłożu religijnym – by zaczęto pejoratywnie oceniać działalność Andy Rottenberg, szefowej państwowego przybytku, ale spadła na nią krytyka nie ze strony ekspertów, tylko działaczy politycznych i publicystów, gdyż nasi eksperci solidaryzują się z pseudoartystyczną wytwórczością.

Dlaczego ta już kilkudziesięcioletnia tendencja promowania i akceptowania współczesnej pseudosztuki pozostaje tak odporna na jej kontestację przez prawdziwych estetów?

– Bo szalona kariera demokracji w XX wieku dała ludziom złej woli i głupcom potężne instrumenty do manipulowania tłumem, czyli światem. Demokratyczna pseudowolność wyboru i drapowanie kiczu w szaty wielkiej sztuki – mają bardzo dużo cech pokrewnych. Skuteczność torpedowania owej chorej tendencji przez trzeźwo myślących komentatorów jest słaba, gdyż ich głosy, notabene nieliczne, są zagłuszane chórem klakierów pseudosztuki.

Większą nadzieję pokładałbym w wybuchających co pewien czas skandalach, które mają wymowę humorystyczną i jawnie kompromitują apologetów hochsztaplerskiej awangardy. W malarstwie symbolem takich wpadek, demaskujących współczesną krytykę sztuki przed szeroką publicznością, jest inicjatywa niemieckiego kolekcjonera, Bereda H. Feddersena, który we frankfurckiej galerii wystawił płótna zabazgrane przez szympansicę z Zoo, głosząc, że są to dzieła młodej japońskiej artystki, a prawdę ujawnił dopiero wówczas, gdy krytycy sztuki opublikowali entuzjastyczne recenzje tych malunków.

W rzeźbie natomiast symbolem jest heca, która miała miejsce podczas otwierania bońskiego Muzeum Sztuki Współczesnej: gromada koneserów uświetniających tę ceremonię zachwycała się dużą instalacją z rur i desek, póki nie nadbiegł dyrektor, przepraszając, że robotnicy nie zdążyli usunąć murarskiego rusztowania. Im więcej będzie takich publicznych kompromitacji farmazonów, którzy biorą pieniądze jako jurorzy sztuki – tym gremialniej współczesny szary odbiorca kultury będzie dojrzewał do zrozumienia, że pada ofiarą wielkiego humbugu.

Czy ta dzisiejsza zapaść sztuk pięknych nie jest czasem pochodną ogólniejszego zjawiska – kiepskiego stanu całej cywilizacji euroatlantyckiej? Jak Pan ocenia ten kryzys łacińskiej cywilizacji?

– Publicznie bolejąc, a w duchu klnąc. I jako taki jestem ewidentnym wnukiem Spenglera. Wszyscy, którzy frasują się z powodu degrengolady łacińskiego empireum kulturowo-cywilizacyjnego, są wnukami Spenglera, przeżuwaczami jego analiz, diagnoz oraz proroctw tyczących zmierzchu Zachodu.

Wszelako nie jestem zdeklarowanym pesymistą, bo nie wiem, czy to, co dzisiaj obserwujemy, to już dekadencja par excellence, czy tylko przejściowa bessa kultury euroatlantyckiej. Lecz wiem, że zapaść sztuki nie miałaby miejsca bez ogólnej cywilizacyjnej zapaści, to są naczynia połączone. O przyczynach można pisać całe traktaty, gdybym jednak musiał ująć to za pomocą paru słów, rzekłbym: rakiem naszej cywilizacji okazała się bezgraniczna tolerancja dla grzechu. Zdjęto hamulce i bariery, które temperowały Zło i grodziły mu wiele ścieżek. Brak zakazów dla wszelkich degeneracji i perwersji, apologia, choćby filmowo-telewizyjna, każdej zbrodni i wszelkich wybryków ekshibicjonizmu, kult głupoty, tandety i erotycznej rulety – cały ten leseferyzm niszczy rodzinę, tkankę społeczną, elementarną przyzwoitość i sprawiedliwość, ergo: dewastuje cywilizację.

Jeśli chodzi o sztuki piękne, to zabójczy dla nich wpływ nadmiernej tolerancji trafnie prorokował już kilkadziesiąt lat temu Pablo Picasso, mówiąc: Sztukę współczesną spycha do kresu przyzwolenie absolutne. Będzie to sztuka wyzbyta smaku i sensu, zero. I taką właśnie sztukę dzisiaj mamy.

Czy pokusiłby się Pan teraz o prognozę czasową dla szans wyjścia sztuk pięknych z dołu, do którego wrzucił je kult nielimitowanej tolerancji? Kiedy może nastąpić przełom?

– Pojęcia nie mam. Wychodzenie z dołu kloacznego zawsze jest bardzo trudne. Ale futurologizowanie jest jeszcze trudniejsze, wolę się powstrzymać. Pewien mogę być tylko tego, że nic się nie zmieni na lepsze, póki ludziom będzie zamykał usta animujący kontrkulturę terror politycznej poprawności. Niektórzy głoszą już, że to wręcz postkultura. Niedawno brytyjski dramaturg, Edward Bond, powiedział: Żyjemy w epoce postkultury. Wszyscy mówią co prawda o „postmodernizmie”, ale właściwym słowem jest postkultura. Dla mnie właściwszym terminem jest: barbarzyństwo. Wtórne barbarzyństwo. Oby przejściowe i krótkie.

Szymek Zychowicz 3 maja 2019

Rozmowa z Waldemarem Łysiakiem o sztuce europejskiej

Tradycja

Często nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy wielkimi beneficjentami tradycji, bo to tradycja nas identyfikuje jako ludzi, jako społeczeństwo i naród.

Wielu z nas zapytanych czy zna jakąś tradycję odpowiedziałoby twierdząco. I chociaż niekoniecznie wszyscy pytani znaliby definicję tradycji, to każdy potrafiłby jakąś wymienić.  Dla jednych byłyby to tradycje narodowe, dla innych religijne, a jeszcze innych rodzinne. Każdy jednak mówiąc o tradycji przywoływałby w pamięci przeszłość, bo powszechne rozumienie tradycji wiąże ją z historią.

Procesja Bożego Ciała w małym miasteczku. Michał Elwiro Andriolli.

Można zadać pytanie, co zasługuje na to by stać się tradycją? Nie ma jednak na to prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Może to być coś ważnego, albo coś, co wydobywane z zakamarków pamięci wywołuje uśmiech na naszej twarzy. Może to być zdarzenie, spotkanie a może to być smak czy zapach jakiejś potrawy, która przygotowywana przez kogoś nam bliskiego i podawana w określonych okolicznościach zapada w naszą pamięć. Jest to coś,  co przenosi nas w przeszłość . Jeśli nasze uczucia  towarzyszące temu zdarzeniu są silne, to pragniemy wracać do tych wrażeń starając się je odtwarzać w nowej rzeczywistości, aby przez powtarzalność nadawać im sens istnienia w naszym życiu.

Tak często sami zaczynamy tworzyć nasze własne, małe tradycje: organizujemy spotkania bliskich nam osób w konkretnym czasie, przygotowujemy specjalne potrawy tylko na te okazje, wykonujemy ozdoby mieszkania lub stołu, albo przygotowujemy niespodzianki. Okazuje się, że w tym zabieganiu, pośpiesznym życiu, nieustannym potwierdzaniu własnej wartości, w życiu pełnym zadań i rywalizacji potrzebujemy punktów odniesienia dla naszych działań, potrzebujemy wiedzy kim jesteśmy. Bez tej wiedzy wkrada się do naszego życia chaos. Potrzebujemy pielęgnowania pamięci o naszych bliskich, niejednokrotnie wielkich bohaterach, o których dowiadujemy się często bardzo późno. Potrzebujemy rodzinnych spotkań, bo to rodzinne tradycje pokazują siłę naszych rodzin. Czasem trudne koleje ich losów dają nam przykład męstwa, honoru i patriotyzmu, kształtują naszą wrażliwość i uczą mądrości.

Zwyczaje przekazywane z pokolenia na pokolenie umieszczają nas w historii zdarzeń. Podobnie też, kultywowane tradycje szkół, do których uczęszczamy wpisują się w naszą kulturę osobistą. To tradycje inicjowane przez naszych przodków uczą nas historii naszego narodu i kraju, uczą nas patriotyzmu. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy wielkimi beneficjentami tradycji, bo to tradycja nas identyfikuje jako ludzi, jako społeczeństwo i naród. Obowiązkiem więc jest pamięć o naszych przodkach, ale też obowiązkiem jest tworzenie nowych tradycji, aby wracając do wydarzeń minionych, bliskich naszym czasom, zachowywać je dla przyszłych pokoleń. Wychowywani w różnych rodzinach czy wspólnotach przejmujemy ich sposób przeżywania świąt narodowych, regionalnych, religijnych czy rodzinnych, często te rodzinne ubogacając czymś nowym. Każde z tych świąt ma swoją tradycję, każde wprowadza do naszego życia inną atmosferę. Różnorodność  tradycji ubogaca nasze życie pod każdym względem, jest też naszą wizytówką w świecie. Niektóre też tradycje przenosimy na grunt innych krajów.  Ozdabianie choinki i budowa żłóbka dla Małego Jezusa zawędrowały za przyczyną Papieża Jana Pawła II do Rzymu i stały się we Włoszech tradycją. I chociaż Jan Paweł II odszedł wiele lat temu – tradycja jest nadal kultywowana. Mamy też przykład tradycji Orszaku Trzech Króli, który z roku na rok jest coraz bardziej popularny i z zaangażowaniem wielu ludzi i całych rodzin kultywowany. Wiele też tradycji związanych z przeżywaniem świąt religijnych wyróżnia nas jako naród na tle Europy i świata. Celebracja Wigilii w Polsce ma wyjątkowy charakter. Nigdzie w świecie nie ma takiej atmosfery Świąt Bożego Narodzenia jak w Polsce, mówią o tym nie tylko osoby wierzące, ale też obojętni religijnie. To nas wyróżnia we współczesnym świecie i jednocześnie identyfikuje w pozytywnym znaczeniu. Pamiętamy też jak trudno było nam przeżyć ostatnie Święta Zmartwychwstania Pańskiego, bez święcenia palm w Niedzielę Palmową, bez osobistego uczestnictwa w Triduum Paschalnym, bez święcenia pokarmów i rodzinnych spotkań.  Alienacja fizyczna i duchowa. Każdy kto wcześniej przeżywał duchowo  te Święta – teraz czuł pustkę i smutek. Wystarczy przywołać tamtą atmosferę, aby pojąć znaczenie i wartość tradycji, tak w życiu osobistym, religijnym jak i społecznym. Chociaż nowe technologie cyfrowe przyszły nam z pomocą transmitując w TV Msze Św. i nabożeństwa, funkcjonujące bez zarzutu media społeczne dawały możliwość kontaktów z bliskimi – to były to tylko spotkania wirtualne, bez wyczuwalnej ciepłej atmosfery, bez uścisku rąk czy pocałunku. Niby wszystko było podobnie a jednak inaczej, bo sposób kultywowania tradycji został  zmieniony – na czas pandemii. Dbajmy więc o tradycje, nie żałujmy własnego czasu i zaangażowania w jej kultywowanie, bo to jest też wyrazem naszego człowieczeństwa.

Elżbieta K.

Wartościowanie języka

Trafiła w moje ręce książka Krzysztofa Zanussiego „Uczyń ze swojego życia Arcydzieło”.

Krzysztof Zanussi Fot. Dawid Skoblewski

Tytuł trochę intrygujący – przeczytałem informację z ostatniej strony okładki o rozmowie autora z Umberto Ecco na temat wartościowania języków i zaciekawiłem się do lektury.

Pierwszy rozdział „Wprowadzenie” i znany mi temat, na który również zwracałem uwagę – infantylizacja życia, jak również życie zabawą, traktowanie siebie i otoczenia jako źródło żartów, śmiechu i zabawy. Na dłuższą metę jest to uciążliwe i spłyca nasze życie. Może być dobre z pewnym okresie życie, ale powinno się z tego wyrosnąć.

O klasie autora świadczy również to, że nie boi się przyznać do swoich wad. Jak sam powiada, mimo swojego wieku, jest osobą nieśmiałą. A według niego, człowiek nieśmiały jest w gruncie rzeczy pyszałkiem. Ponieważ, kiedy człowiek myśli za dużo o sobie, zastanawia się jak wypadnie, jak go ocenią inni ludzi, co robi tu i teraz – to zaczyna się zbytnie skupienie na sobie samym, które jedynie nakręca, a nie rozwiązuje problemy.

Jeden z kolejnych rozdziałów zatytułowany jest „Nie uciekaj przez wartościowaniem” – dotyczy oceny zjawisk, sytuacji, zdarzeń ale nie ludzi jako takich. Oceniania ludzi autor nie robi i widać to w każdym jego słowie; stara się odbiorcę nie urazić swoimi słowami. To jednak nie przeszkadza by inne rzeczy wartościować.

Przy tym pojawia się wątek o wartościowaniu w kulturze, na co przytaczane są słowa Samuela Huntingtona, że kultury „zjadają siebie” nawzajem. Przy tych rozważaniach dochodzimy do wartościowania języków i konstatacji, że w XIX wieku językiem dominującym był francuski, dziś jest angielski a w przyszłości może nim być chiński – gdyż jest to potężnym kraj z kulturą liczącą sobie tysiące lat.

Tu przypomina się od razu Feliks Koneczny i jego rozważania o języku w cywilizacji, i o tym że język a właściwie alfabet, a w przypadku języków Dalekiego Wschodu należy powiedzieć, że jest to sposób zapisu, może być warunkiem rozwoju cywilizacji lub jej hamulcem. W jaki sposób zapis języka może być hamulcem? Dobrze to będzie widać na piśmie chińskim. Pismo chińskie składa się z ok. 50 tysięcy znaków. Co w porównaniu do pisma wyrosłego na bazie łaciny czy też greki gdzie ilość liter jest raczej nie większa niż 50, jest ilością przeogromną. Co prawda do codziennego posługiwania się pismem wystarczy znajomość ok 5 tysięcy znaków ale i tak jest ilością bardzo dużą. Pismo chińskie jest pismem otwartym, to znaczy, że powstają nowe znaki(w XX wieku wymyślono znaki na określenie pierwiastków chemicznych). W przypadku pisma europejskiego ilość znaków jest ustalona i niezmienna. Dzięki nim można wyrazić każdą myśl, każde pojęcie nawet bardzo skomplikowane i abstrakcyjne. W piśmie chińskim należy nie tylko opracować, czy też zdefiniować jakiś abstrakt ale również wymyślić i podać sposób jego zapisu. Możemy się zżymać, że nie mamy własnych nazw na komputer, joystick czy też hardware lub software ale do zapisania tych pojęć nie potrzebujemy wymyślać jakichś dodatkowych znaków pisarskich. Inaczej to wygląda w piśmie chińskim czy też japońskim.

Sposób zapisu jaki jest używany w Chinach czy w Japonii jest hamulcem i z pewnością nie pozwoli aby stały się one językami międzynarodowymi jakim był język francuski czy też jaki jest obecnie język angielski.

 

Muzyka łagodzi obyczaje?

Wolfgang Amadeusz Mozart, 1756 – 1791

Pewien nastolatek nazwiskiem David Merrell, pod koniec XX wieku, postanowił sprawdzić w jaki sposób muzyka wpływa na zachowanie ssaków. W tym celu przeprowadził doświadczenie na tradycyjnych myszach. 72 myszy jednakowe co do wagi i wieku podzielił na trzy grupy. Zanim dokonał podziału na grupy myszy zostały wpuszczone do labiryntu. Potrzebowały średnio 10 minut na jego przebycie.

Przez kolejne trzy tygodnie, co drugi dzień były pojedynczo wpuszczane do tego samego labiryntu. Pierwsza z grup słuchała przez 10 godzin dziennie muzyki Mozarta, druga grupa słuchała muzyki heavy metalowej grupy „Anthrax”, trzecia grupa, kontrolna, natomiast przebywała w ciszy.

Po trzech tygodniach grupa kontrolna zredukowała czas przebycia labiryntu do 5 minut, grupa poddana słuchaniu klasycznej muzyki Mozarta pokonywała labirynt w 1,5 minuty. Myszy słuchające muzyki heavy metalowej potrzebowały średnio 30 minut na pokonanie znanego już labiryntu. Widać było, że są ogłupiałe i nawet nie potrafią znaleźć wyjścia kierując się zapachem poprzedniczek. Doświadczenie zakończyło się niepowodzeniem gdyż myszy z grupy słuchającej ciężkiego rocka pozagryzały się nawzajem.

To doświadczenie pokazuje, że powiedzenie o łagodzeniu obyczajów przez muzykę należy uściślić: „Muzyka klasyczna łagodzi obyczaje” oraz może wpływać pobudzająco lub hamująco na rozwój intelektu.

Szkoła Ziemi Mazowieckiej

Skutkiem rewolucji 1905 roku w Rosji i Królestwie Polskim było zelżenie ucisku aparatu carskiego. Powstała możliwość zakładania polskich instytucji oraz organizacji społecznych. Wśród wielu inicjatyw powstaje w Warszawie gimnazjum męskie pod nazwą „Szkoła Ziemi Mazowieckiej”. Organem prowadzącym było Towarzystwo Szkoły Mazowieckiej. Wśród założycieli byli m.in.: Mieczysław Marszewski, projektant i budowniczy mostu Poniatowskiego w Warszawie (zamieszkały w Pilaszkowie), Kazimierz Kujawski późniejszy poseł na Sejm w latach 1922-1927, dyrektor szkoły do 1925 roku.

SZM

Budynek Szkoły Ziemi Mazowieckiej przed 1915 r.

Szkoła została założona jako ośmioklasowe gimnazjum męskie o profilu filologicznym z dodatkowymi zajęciami praktycznymi. Przed wybuchem wojny Towarzystwo miało pod swoją opieką liceum i gimnazjum. Początkowo szkoła mieściła się przy ul Hożej 27, od roku 1908 przeniosła się do budynku przy ulicy Klonowej 16 w Warszawie należącym do Towarzystwa Szkoły Mazowieckiej. Towarzystwo było organem prowadzącym szkołę i odpowiadało za jej utrzymanie. Zachowały się sprawozdania Zarządu Towarzystwa za lata szkolne: 1916/17, 1927/28 oraz 1937/38. Sprawozdania obejmują działania w danym roku szkolnym, podana jest lista nauczycieli jak i nazwiska uczniów kończących szkołę. Ujęte są przeprowadzone remonty, zakupy pomocy dydaktycznych jak również rozliczenie prac z lat poprzednich. W sprawozdaniach podano wielkości wpływów finansowych oraz kosztów.

Wychowanie patriotyczne stało na wysokim poziomie, a absolwenci szkoły dali dowody patriotycznej postawy i ofiarności w czasie wojny, okupacji i powstania warszawskiego. Przy szkole założona została drużyna harcerska 21 WDH im. Gen. Prądzyńskiego. Do członków tej drużyny należeli m.in. Jan Rodowicz – Anoda, Andrzej Romocki – Moro, Stefan Mirowski – Bolek, Stanisław Jankowski –Agaton. To młodzi bohaterowie Powstania Warszawskiego. Wielu innych absolwentów szkoły zginęło w powstaniu w bardzo młodym wieku jak 19. letni poeta Jan Romocki – Bonawentura.

Czytając te sprawozdania daje się zauważyć, że najczęściej członkami Towarzystwa byli rodzice uczniów uczęszczających do szkoły.

Dnia 22 maja 1928 roku odbyła się uroczystość poświęcenia sztandaru szkolnego wg projektu prof. Dzierzbickiego. Poświęcenia dokonał nuncjusz apostolski ks. abp Francesco Marmaggi, a wśród obecnych był przedstawiciel ówczesnego ministerstwa oświaty oraz warszawskiego kuratorium oświaty.

Oprócz drużyny harcerskiej były również inne możliwości działania. Działało kółko klasyczne w dwóch sekcjach: języka greckiego i łaciny. Kółko historyczne pod kierunkiem prof. Aleksandra Jarzębskiego założone zostało w 1936 roku i w roku szkolnym 1937/38 liczyło 14 członków. Działało kółko matematyczne oraz koło sportowe i krajoznawcze. Prężnie działało również koło Sodalicji Mariańskiej, w roku szkolnym odbyło się 14 wspólnych nabożeństw oraz 10 zebrań, na których omawiano przygotowane referaty.

Wśród rodziców działała sekcja kapliczkowa pod przewodnictwem księdza Prefekta, której zadaniem było dbanie o należyty porządek w kaplicy szkolnej. Sekcja ta urządzała tradycyjny opłatek dla uczniów i rodziców.

Sekcja śniadaniowa prowadziła bufet w szkole gdzie wydawano przeciętnie 180 śniadań miesięcznie w tym 14 bezpłatnych dla niezamożnych uczniów. Dochód przeznaczony był na pomoc finansową dla potrzebującej młodzieży.

Sekcja kapliczkowa była częścią Koła Opieki Rodzicielskiej; sekcja samokształceniowa zorganizowała 2 odczyty dotyczące wychowania szkolnego. Sekcja dochodów niestałych zorganizowała dancing dla kadry nauczycielskiej oraz rodziców w hotelu Bristol skąd dochód przeznaczono na działanie Koła.

W roku 1928 Zarząd Towarzystwa mając upoważnienie Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Członków zakupił od właściciela majątku Walewice pod Górą Kalwarią przeszło 4 morgi ziemi. Planowano budowę letniska dla kolonii szkolnych oraz uzdrowiska dla rekonwalescentów.

Czytając sprawozdania widać w nich troskę oraz zaangażowanie nie tylko rodziców w wykształcenie dzieci oraz młodzieży. Przykładano do tego wielką wagę i poświęcano wiele wysiłku i środków. Prawie w każdej dziedzinie życia mogliśmy spotkać absolwentów tej szkoły. Po wojnie szkoła nie została reaktywowana, w jej budynku mieści się obecnie liceum i gimnazjum im. N. Żmichowskiej.

Wśród absolwentów Szkoły byli znani inżynierowie, ludzie sztuki i nauki. Stanisław Żaryn absolwent Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, odbudowywał Warszawę z ruin powojennych; Kazimierz Rudzki, znany aktor grał jedną z głównych ról w serialu „Wojna domowa”; O. Marcin Chrostowski, dominikanin, doktor inżynier, kapelan w 1 Dywizji Pancernej Gen. Maczka; Jacek Karpiński w 1969 roku zaprojektował modularny minikomputer K-202; dr Tadeusz Faryna wybitny lekarz chirurgii dziecięcej; Bohdan Arct, – polski pilot myśliwski II wojny światowej w Anglii, pisarz, autor książek wspomnieniowych i o tematyce batalistycznej.

Szkoła Ziemi Mazowieckiej do dziś pozostaje przykładem właściwego podejścia do procesu edukacji dzieci i młodzieży. Zakłada autentyczne zaangażowanie w ten proces rodziców, nauczycieli i dyrekcji, władz oświatowych i organu założycielskiego szkoły. Realizowany proces edukacyjny polegał nie tylko na przekazywaniu wiedzy i informacji ale kształtowaniu postawy życiowej według nauczanych wartości.

 

PIERWOTNIE TEKST BYŁ OPUBLIKOWANY W MIESIĘCZNIKU „MISERICORDIA” SANKTUARIUM MIŁOSIERDZIA BOŻEGO W OŻAROWIE MAZOWIECKIM WE WRZEŚNIU 2015 ROKU.

 

Pełniejsza lista członków Towarzystwa Ziemi Mazowieckiej, nauczycieli i absolwentów Szkoły Ziemi Mazowieckiej.

Transatlantycka Stacja Radiotelegraficzna

W 1922 roku powstała w Polsce Transatlantycka Stacja Radiotelegraficzna, zapewniająca łączność poprzez Atlantyk.

Była to największa inwestycja radiokomunikacyjna w II Rzeczypospolitej. Stacja pełniła dwie funkcje: nadawczą w Warszawie i odbiorczą w Grodzisku Mazowieckim. Rozdział tych funkcji był korzystny, gdyż zapewniał maksymalny jej zasięg, przy równoczesnym spełnieniu obu funkcji.

Ośrodek nadawczy został usytuowany w rejonie Babic pod Warszawą. Budowa jego i uzasadnienie usytuowania zostały opisane w wielu publikacjach, których wykaz zamieszczam na końcu. Kilka zdań na ten temat podane zostaną w części, o polskiej Nadawczej Transatlantyckiej Stacji Radiotelegraficznej. W skład ośrodka nadawczego Stacji wchodziły: Zespół Nadawczy składający się z Anteny, Nadajnika, Elektrowni i obiektów pomocniczych, takich jak warsztaty, budynki dla obsługi stacji itp. Ogólnie obiekty te również zostały opisane w wielu publikacjach, między innymi wymienionych wcześniej, jednak niezbyt szczegółowo i nie we wszystkich szczegółach w sposób właściwy. Najważniejszymi obiektami Stacji, były:

Antena i Alternatory ALEXANDERSONA, szwedzkiego wynalazcy tych urządzeń, po wyemigrowaniu do USA inżyniera Firmy RCA (Radio Corporation of America), zajmującej się budową takich urządzeń, także w Polsce w miejscowości BABICE i Szwecji w miejscowości GRIMETON. Jednak wiedza o tych urządzeniach nie była i nie jest, w popularnym ujęciu i nie tylko, wystarczająco znana i rozpowszechniona. Pogłębiona została we współczesnych publikacjach. Wiadomo jednak, gdzie się one znajdowały, gdyż po wysadzeniu ich przez niemieckich saperów, w przeddzień wyzwolenia Warszawy 16 stycznia 1945 roku, pozostały po nich ślady.

Natomiast, gdzie się znajdowała elektrownia, trzeci ważny obiekt Stacji, do chwili obecnie nie wiemy. Wspomniane ślady są coraz mniej widoczne. Zarastają krzewami, drzewami, stają się coraz mniej zauważalne, nie tylko ze względu na wzrastającą i gęstniejącą roślinność, ale również coraz mniej widoczne z powodu podnoszącego się poziomu gleby, spowodowany nawiewaniem piasku, powstawaniem nowych warstwę próchnicy itp. Proces ten zauważyłem podczas badań, jakie przeprowadziłem dla określenia nieznanych parametrów geometrycznych cewek strojeniowych anteny, porównując zdjęcia z okresu działania Stacji, ze zdjęciami tych samych obiektów, jakie wykonałem po ich identyfikacji, współcześnie. Dlatego też od kilku lat dokumentuję fotograficznie widoki tych śladów. Dokumentacja ta dostarcza wiele informacji, szczególnie o budowie Anteny Nadajnika Babice oraz będzie przedstawiała fragment historii miejscowości BABICE i barbarzyństwie armii niemieckiej. Fragmenty tej dokumentacji zamieszczone są w Galerii Zdjęć Śladów po Antenie Nadajnika Babice.

http://www.nadajnik-babice.pl/

Informacja znaleziona w w necie którą warto rozpowszechnić by o naszej historii nie zapominać. Tym bardziej że dotyczy to nauki i techniki na światowym poziomie.

Obrona przed bolszewikami

Pisarz Adam Grzymała-Siedlecki, korespondent wojenny w roku 1920, w swojej książce „Cud Wisły” przytacza czynniki duchowe jakie złożyły się na zwycięstwo w bitwie pod Warszawą. Było to:

– publiczne zawierzenie Polski Sercu Jezusowemu 19 czerwca 1920 r. przez najwyższe władze kościelne, w którym oficjalny udział wzięli Naczelnik Państwa i przedstawiciele władzy;
– powtórzenie zawierzenia przez Konferencję Episkopatu Polski na Jasnej Górze w dniach 26-27 lipca;
– ponowienie aktu obrania Maryi Królową Polski, dokonane przez Episkopat Polski na Jasnej Górze 26-27 lipca;
– nowenny błagalno-pokutne, połączone z procesjami i całodziennym czuwaniem przed Przenajświętszym Sakramentem w całej Polsce, a szczególnie w Warszawie (6-15 sierpnia);
– nowenna i procesja z relikwiami błogosławionego wtedy Andrzeja Boboli w Warszawie, w dniach 6-15 sierpnia.
– nowenna błagalno-pokutna na Jasnej Górze w intencji ocalenia Ojczyzny (7-15 sierpnia);
– nowenna o wstawiennictwo Matki Bożej i ratunek dla Polski, odprawiana w każdej świątyni w kraju;
– apel biskupów polskich do Ojca Świętego o modlitwę za Polskę;
– apel biskupów polskich do episkopatów świata o modlitwę za Polskę;
– apel biskupów do narodu – jego owocem było 105 714 zgłoszeń do Armii Ochotniczej gen. Hallera.
Gdy prosimy Najświętszą Maryję Pannę o pomoc to nigdy nie zostaniemy opuszczeni.

Modlitwy i prośby zostały wysłuchane. Niestety nie potrafiliśmy przez 20 lat zdobyć się na podziękowanie za otrzymane łaski. Gdy przyszłą kolejna klęska wojenna wydawało się nam, że potrafimy obronić się własnymi, doczesnymi siłami. Zapomnieliśmy jak to wyglądało niecałe 20 lat wcześniej.

Kobieta w mundurze

Na początek parę cytatów z informacji publikowanych w Internecie.

W amerykańskiej armii służy blisko 300 tysięcy kobiet. Statystycznie, co trzecia z nich do końca swojej dwuletniej służby zostanie co najmniej raz zgwałcona. Nie przez wrogich partyzantów, lecz kolegów z wojska.

http://bliznyswiata.bloog.pl/id,6290212,title,Brutalne-gwalty-w-amerykanskiej-armii,index.html?smoybbtticaid=612f10

 

„Pamiętam, kiedy u nas w patrolu pojawiła się pierwsza kobieta. Proszę mi wierzyć – na każdej odprawie, gdy naczelnik wyznaczał pary patrolowe, wśród nas była grobowa cisza. Nikt nie chciał się wychylać, aby za karę nie dostać do pary policjantki” – pisał autor listu. Według niego obecność kobiety podczas interwencji przeszkadza w skutecznym przeprowadzeniu akcji, bo unika się wtedy obezwładnienia agresora. Z tego też powodu do niektórych wezwań wysyła się patrol z drugiego końca miasta, byleby tylko uniknąć angażowania zespołów żeńskich i mieszanych.

http://natemat.pl/80365,za-duzo-kobiet-w-policji-na-niektorych-stanowiskach-sie-sprawdzaja-ale-na-ulicy-sa-nieskuteczne

 

Wyniki raportu na temat sprawności fizycznej kobiet w US Marines Corps nie pozostawiają złudzeń. Tylko 3 na 15 kobiet w listopadzie ukończyło test sprawnościowy, podczas gdy wśród mężczyzn odsetek niezdających wynosi 1 proc. żołnierzy. 55 proc. kobiet, zarówno rekrutek jak i czynnych żołnierek, nie potrafi podciągnąć się na drążku 3 razy. Do czasu gdy wejdą nowe przepisy znoszące kilkudziesięcioletni wymóg podciągania się, kobiety muszą być w stanie zawisnąć na drążku z wyprostowanymi nogami przez 70 sekund. Kobiety, aby zaliczyć obóz treningowy i dostać stopień szeregowca, nie muszą się podciągać a przebiec 4800 metrów (3 mile) w 31 minut. Poza tym te w wieku 17-26 lat muszą zaliczyć minimum 50 skłonów.

http://wmeritum.pl/rownouprawnienie-zniszczy-armie-usa/

 

Z tych informacji wyłania się nam jasny przekaz. Kobieta w mundurze ładnie wygląda, ale na pierwszą linię w zupełności się nie nadaje. W policji, wojsku, straży pożarnej kobieta sprawdza się w drugiej linii, na zapleczu. Pierwsza linia, gdzie siła oraz często bezwzględność oraz szafowanie własnym zdrowiem i wystawianiem się często na ryzyko utraty życia jest na porządku dziennym, nie jest dla kobiet. To z natury rzeczy jest sprzeczne z kobiecością, gdyż ona powołana jest do dawania życia, do ochrony życia, do pielęgnowania zdrowia. Wystawianie się kobiet na hazard utraty zdrowia czy też życia jest sprzeczne z ich naturą. Zawód niańki w żłobku nie jest dla mężczyzny gdyż jego natura jest inna. Oczywistym jest, że życie indywidualne, prywatne toczy się trochę innymi drogami. Często jest tak, że w domu kobiety wykonują prace typowo męskie i na odwrót, ale nie jest to zajęcie zawodowe. Chęć dorównania przez kobiety mężczyznom powoduje, że mężczyźni stają się zniewieściali i stawiają sobie samym coraz niższe wymagania. Naturalną koleją rzeczy po feminizmie pojawia się gender. Działania sprzeczne z naturą stają się źródłem różnego rodzaju urazów, zranień i traumatycznych przeżyć, których skutki rzutują nie tylko na życie dziś ale dosięgną one również następnych pokoleń.

Irlandczycy dla cywilizacji łacińskiej

Książka THOMASA CAHILLA Jak Irlandczycy ocalili cywilizację przedstawia w sposób bez reszty przykuwający uwagę współczesnego czytelnika jeden z najkrytyczniejszych momentów w dziejach europejskiej kultury. Dobiega końca V stulecie. Hordy barbarzyńców plądrują Cesarstwo Rzymskie. Tysiącletni dorobek europejskiej myśli ulatnia się wraz z dymem palonych ksiąg. Mogłoby się zdawać, że średniowieczna ekspansja islamu natrafi jedynie na mizerny opór bezładnie rozsianych plemion animistów gotowych na przyjęcie nowej cywilizacji.

KTO OCALI EUROPĘ?

Ocalenie – o czym do dziś wiedzą tylko nieliczni spoczywało w rękach irlandzkich skrybów zakonnych, którzy podjęli się skopiowania skarbów grecko-rzymskiej i judeo-chrześcijańskiej kultury. Bez nich nasz świat, byłby czymś, co nawet trudno sobie wyobrazić – byłby światem bez książek.

Irlandia, mała wyspa na krańcu Europy, która nie zaznała ani renesansu, ani oświecenia – w pewnym sensie kraj Trzeciego Świata, według angielskiego poety Johna Bentjemana relikt „kultury epoki kamiennej” – przeżyła jeden moment bezdyskusyjnej chwały. Kiedy bowiem Imperium Rzymskie upadało, kiedy rozczochrani i niemyci barbarzyńcy spadali na rzymskie miasta, rabując dzieła sztuki i paląc książki, Irlandczycy (którzy właśnie uczyli się czytać i pisać) podjęli się gigantycznego zadania, jakim było skopiowanie całej zachodniej literatury – wszystkiego, co im tylko wpadło w ręce. Za pośrednictwem irlandzkich skrybów kultura grecko-rzymska i judeo-chrześcijańska zostały przekazane europejskim plemionom, które dopiero co zdążyły osiąść pośród gruzów i zniszczonych winnic pokonanej przez siebie cywilizacji. Bez tej służby skrybów wszystko, co potem nastąpiło, byłoby nie do pomyślenia. Bez misji irlandzkich zakonników, którzy w swoich wygnańczych siedzibach rozsianych nad licznymi zatokami i wśród łagodnych dolin wyspy uratowali własnymi rękami podwaliny europejskiej cywilizacji całego kontynentu – świat, który przyszedł po nich, byłby zupełnie inny – byłby światem bez książek. Tym samym nasz własny świat nigdy by nie istniał.
Fragment ze wstępu.

Co do tego, że książek by nie było to lekka przesada. Natomiast jest pewne, że byłyby inne i spuścizna rzymska, grecka i wczesnochrześcijańska byłaby stracona. Trzeba byłoby odkrywać dorobek starożytności na nowo i nie wiadomo ile pokoleń musiałoby na to pracować. Zasługa Irlandczyków jest oczywista.

Możemy poznać mentalność mieszkańców Zielonej Wyspy, jak i ich mitologię oraz ich misjonarza św. Patryka. Północne tereny dzisiejszej Francji, południowe tereny Niemiec, północne Włochy są to obszary gdzie wpływy irlandzkie są bardzo widoczne. Zakonnicy irlandzcy osiedlający się na terenach Europy kontynentalnej brali ze sobą księgi do przepisywania oraz posiadaną wiedzę i umiejętności. To przekazywali i w tamtym czasie była to rzecz najbardziej potrzebna.

Jak irlandczycy ocalili cywilizację?

Koedukacja w szkole

Czy szkoła ma być koedukacyjna czy też zróżnicowana w systemie nauczania? Na początek określimy sobie czym jest szkoła. Jest to instytucja zajmująca się kształceniem oraz pomaganiem i wspieraniem w wychowaniu dzieci i młodych ludzi do życia w społeczeństwie i w Państwie. Jest to działalność usługowa i powinna być nastawiona na najlepsze realizowanie celu jaki ma postawiony.

Jakie są zalety wychowania zróżnicowanego? Odpowiedź będzie dotyczyła raczej cech tego nauczania. Przede wszystkim taka metoda nauczania obowiązywała do początków XX wieku. Przez tyle setek stuleci kształcono elity budujące państwa, technikę, architekturę w szkołach niekoedukacyjnych. Wiadomym jest, że rozwój dziewcząt przebiega inaczej niż chłopców. Chłopcy i dziewczynki inaczej odbierają bodźce słuchowe i wzrokowe, wyniki badań są potwierdzeniem tego ca sami nauczyciele zauważają w swojej pracy. Sposób rozmowy z dziewczętami powinien być spokojny i raczej cichy. Do chłopców trzeba zwracać się zdecydowanie i konkretnie. W szkołach koedukacyjnych jest oczekiwanie, że chłopcy będą zachowywali się jak grzeczne dziewczynki, że będą chodzić parami, mówić szeptem.

W szkole podstawowej daję się zauważyć, że chłopcy lepiej sobie radzą z przedmiotami ścisłymi. Dziewczynki szybko to zauważają i przestają się starać w tych przedmiotach. Na studiach te różnicę zanikają. W szkole zróżnicowanej nie takiego problemu. Chęć popisywania się przed płcią przeciwną jest częstym zjawiskiem w klasach koedukacyjnych. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że szkoły niekoedukacyjne, zróżnicowane lepiej wywiązują się z powierzonych im zadań. Uczniowie lepiej są przygotowani, lepiej zdają zewnętrzne egzaminy.

Próbowałem znaleźć informację o zaletach kształcenia koedukacyjnego. Jedynym sensownym argumentem, jest że społeczeństwo jest koedukacyjne to i szkoła taka sama być powinna.

Kościół dla medycyny

Głodnych nakarmić,  med-2
Spragnionych napoić,
Nagich przyodziać,
Podróżnych w dom przyjąć,
Więźniów pocieszać,
Chorych nawiedzać
I umarłych pogrzebać.

Uczynki miłosierdzia względem ciała zapisane w nauczaniu Kościoła Katolickiego są fundamentem tworzenia dzieł pomocy biednym, opuszczonym, samotnym i chorym.

Opieka nad słabymi i chorymi pojawiała się w życiu człowieka od początków jego zorganizowanego życia. Działania instytucjonalne podejmowane w tym zakresie w starożytności zanikały często wraz ze śmiercią pomysłodawcy a powstałe instytucje upadały z powodu braku funduszy i dobrego prowadzenia.
Pierwsze założone przez Kościół szpitale powstały w drugiej połowie IV wieku w Azji Mniejszej z inicjatywy biskupa Cezarei Kapadockiej (obecnie Turcja) Bazylego Wielkiego. Szpitale zakładane w starożytności jak i w średniowieczu miały zupełnie inny charakter, cel i przeznaczenie niż znane nam dzisiaj. Według dzisiejszych pojęć pełniły funkcję zarówno domu pielgrzyma (hotelu) jak i ośrodka opiekuńczego oraz ośrodka zorganizowanej pomocy lekarskiej (szpital, przychodnia). Zajmowano się tam bezdomnymi, chorymi oraz podróżnymi. Opieka nad nimi wymagała często wiedzy medycznej a prawie zawsze pomocy z zakresu pielęgniarstwa. Określenie szpital pochodzi od łacińskiego słowa hospicjum, które znaczy gościna, gościnność.
W XII wieku zaczęły pojawiać się w Europie, również i na ziemiach polskich hospicja-ówczesne szpitale. Posiadamy informacje z roku 1108 z Wrocławia (kościół NMP) oraz z roku 1152 roku z Jędrzejowa (cystersi) o istnieniu takich placówek. Koniec XII wieku i wiek XIII to rozpowszechnienie się ruchu pielgrzymkowego a co za tym idzie powstawanie domów gościnnych przy klasztorach i opactwach. Pracujący w nich zakonnicy wykorzystywali swoją wiedzę z zakresu zielarstwa i medycyny w leczeniu podróżnych, przekazywali tę wiedzę następcom i uprawiali przy klasztorach rośliny lecznicze (receptura popularnego Amolu pochodzi od karmelitów i sięga XVI wieku).
Zwiększenie liczebności miast powoduje konieczność powołania instytucji zajmujących się bezdomnymi, wdowami, opuszczonymi i chorymi. Jednym z pierwszych był Zakon Świętego Ducha założony w roku 1195 we Francji jako Bractwo Szpitalników. Na ziemie polskie zostali sprowadzeni w roku 1221 do Prądnika pod Krakowem. W wielu miastach zakładali oni i organizowali placówki szpitalne, które przyjmowały wszystkich potrzebujących pomocy bez względu na płeć, pochodzenie społeczne, zawód czy wyznanie. „Duchacy” raz w tygodniu – zgodnie z nakazami swojej reguły – poszukiwali chorych i ubogich po wsiach i ulicach miast i sprowadzali ich do prowadzonych przez siebie domów Świętego Ducha. Przyjmowali bezpłatnie do szpitali porzucone sieroty, ciężarne kobiety a jeśli brakło miejsca w szpitalu, pielęgnowali chorych również w domach. Szczególną opieką otaczali dzieci, zwłaszcza nieślubne, znalezione, porzucone w przeznaczonym na to miejscu przed bramą szpitala, dostępnym o każdej porze i zapewniającym całkowitą dyskrecję osobie pozostawiającej dziecko. Współcześnie reaktywowano te rozwiązania pod nazwą „Okna życia”. W wielu miastach istnieją do dnia dzisiejszego szpitale pod wezwaniem Świętego Ducha. Mają one swoje początki często w średniowieczu i były założone przez Zakon Świętego Ducha zwany popularnie „Duchaczami” (Warszawa, Płock, Kraków, Kalisz).

med-3 W połowie XVI wieku powstaje w Hiszpanii Zakon Szpitalny św. Jana Bożego czyli zakon Braci Miłosierdzia, który już na początku XVII wieku zostaje sprowadzony do Polski do Krakowa. W niedługim czasie powstają następne ich domy: Zebrzydowice 1611, Wilno 1635, Warszawa 1649, Spisz 1650, Lwów 1659 i późniejsze Łódź, Katowice, Wrocław, Zakopane, Iwonicz, Prudnik, Legnica, Cieszyn, Ząbkowice Śląskie.
Zakonnicy starają się jak najlepiej realizować zawołanie swojego założyciela św. Jana Bożego „Bracia, czyńcie dobro” a tak szybki rozwój prowadzonych przez nich dzieł był efektem ich gorliwości i poświęcenia służbie chorym i potrzebującym i ich biegłości w sztuce medycznej, jak i pielęgnowaniu chorych oraz stosowaniu nowoczesnych metod leczenia. W Polsce nazywamy ich Bonifratrami od boni fratres – dobrzy bracia. Szpitale i przychodnie prowadzone przez bonifratrów cieszą się do dnia dzisiejszego dużym szacunkiem i zaufaniem i są oblegane przez chorych.
W roku 1773 powołano Komisję Edukacji Narodowej, natomiast już 2 lata później w roku 1775 powołano Komisję nad szpitalami. Zajmowała się ona zakładaniem szpitali, przytułków, domów starców, reformą służby zdrowia, powoływaniem lekarzy, aptekarzy, organizowaniem pomocy dla inwalidów, zwalczaniem żebractwa, zapobieganiem epidemiom i sprawami dobroczynności. Planowano w każdym województwie utworzyć przynajmniej jeden szpital generalny, który miałby przyjmować osoby niezdolne do pracy, sieroty, kobiety ciężarne i chorych. (za wikipedią). Było to pierwsze w Polsce ministerstwo zdrowia.
W XIX wieku szpitale były zakładane przez zakony jak również miasta. Lekarze byli coraz częściej osobami świeckimi, natomiast obsługa pielęgniarska realizowana była wyłącznie przez zgromadzenia zakonne. Do dnia dzisiejszego do pielęgniarek zwracamy się per siostro (dopiero pod koniec XIX wieku powstają świeckie szkoły pielęgniarskie).
Przez cały okres PRL obowiązywał zakaz zatrudniania sióstr zakonnych w szpitalach i przychodniach i dopiero po 1989 roku mogły one powrócić do szpitali do opieki nad chorymi. Po latach nieobecności odbudowanie dzieł szpitalnych i pielęgniarskich nie jest prostym zadaniem.
Ramy tego tekstu nie pozwalają na szczegółowe i szerokie przedstawienie wkładu Kościoła w rozwój medycyny i opieki medycznej. Podane przykłady wskazują, że to Kościół katolicki jest budowniczym instytucji szpitala, przychodni, aptek, domów opieki, hospicjów i hoteli.

PIERWOTNIE TEKST  ZOSTAŁ OPUBLIKOWANY W MIESIĘCZNIKU „MISERICORDIA” SANKTUARIUM MIŁOSIERDZIA BOŻEGO W OŻAROWIE MAZOWIECKIM W LUTYM 2012 ROKU.

 

Następny temat – Nauka

Co to jest sztuka?

Sztuka jest to przedstawienie Piękna czyli harmonii pomiędzy porządkiem cielesnym człowieka (zdrowie, dobrobyt) a porządkiem duchowym(prawda, dobro). Sztuka pokazuję tę harmonię, jak również przyczynia się do jej powstawania. Definicja ta wynika z teorii cywilizacji Feliksa Konecznego

A jak sztukę Ty postrzegasz, co dla Ciebie jest sztuką? Czy istnieje tylko Sztuka, czy też jest sztuka przez małe „s”? Jeśli tak to co nią jest? Czy Kwadrat Malewicza jest sztuką?

Czym jest cywilizacja?

Określenie cywilizacja jest bardzo często używane i najczęściej znaczenie jego jest różne w zależności od autora. Dla mnie samego nie było ono zbyt jasne do czasu zapoznania się z twórczością Feliksa Konecznego. Jest to polski historiozof. Jest on twórcą teorii cywilizacji.
To co mnie ujęło w jego nauce to podejście od dołu – czyli na początku zbiera fakty i dopiero później patrzy jaka jest w nich prawidłowość. Bardzo wiele teorii tworzonych jest odwrotnie. Powstaje najpierw myśli, idea a później poszukuje się do niej pasujące fakty, zdarzenia.
Zaprezentuje tu już końcowe wnioski Konecznego – sposób dotarcia do nich przedstawiają książki: O wielości cywilizacji, Cywilizacja bizantyńska, Cywilizacja żydowska, Państwo w cywilizacji łacińskiej, Prawa dziejoweO ład w historii.

Na samym początku należy określić o czym będziemy mówili, czyli co to jest cywilizacja? Cywilizacja jest to metoda ustroju życia społecznego. Zapoznając się z Konecznym nauczyłem się zwracać uwagę na to o czym dany autor piszę. Często, czytając książkę czy artykuł o cywilizacji nie wiem co autor ma myśli używając tego sformułowania. Koneczny jasno podaje: jest to sposób urządzenia, organizacji życia w danej społeczności. Gdy się chwilę zastanowimy to sami zauważymy, że społeczności różnią się między sobą. Różnicę mogą być bardzo znaczne a mogą być drobne. Z tego już widać, że nie może być jednej cywilizacji na ziemi. Nie ma jednej ziemskiej cywilizacji. Cywilizacji jest wiele. Z takiej definicji wynika również, że nie ma społeczności bez cywilizacji. Gdyż określenie społeczności, jej ram, zakresu i wewnętrznej struktury sprowadza się do określenia jaka jest jej cywilizacja.

W dniu dzisiejszym mówimy o siedmiu cywilizacjach:

  1. arabska
  2. bizantyjska
  3. bramińska
  4. chińska
  5. łacińska
  6. turańska
  7. żydowska

 

Każda z nich zawiera w sobie różnego odmiany które określane są jako kultury. Nie jest liczba zamknięta i są w świecie jeszcze inne cywilizacje. Te siedem jest znaczące, obejmują wielkie społeczności i mają rzeczywisty wpływ na historię świata.

Dla Feliksa Konecznego i jego teorii poziom techniki nie ma żadnego wpływy na cywilizację, jest to rzecz wtórna. Nie ma również znaczenia język jakim posługuje się dane społeczeństwa, gdyż można podać przykłady gdy jeden język funkcjonuje w dwóch cywilizacjach. Język i sposób zapisu myśli może być pomocny w rozwoju cywilizacji a może być również ograniczeniem dla jej wzrostu.
Czy m różnią się między sobą cywilizacje? Różnią się między sobą trójprawiem czyli prawem majątkowym, rodzinnym i spadkowym. Są to dziedziny prawa obecne w każdej społeczności i sposób ich regulacji odróżnia cywilizacje między sobą. Kolejną rzeczą jest pojmowanie abstraktów należących do pięciomianu bytu(tzw Quincunxu) czyli: zdrowie, bogactwo(dobrobyt), dobro, prawda i piękno. Najbardziej znaczące są różnice w sferze etyki gdzie można znaleźć siedem generaliów czyli pojęć wspólnych a są to: obowiązek, bezinteresowność, odpowiedzialność, sprawiedliwość, sumienie, stosunek do czasu i do pracy. Każde z tych pojęć jest różnie definiowane w poszczególnych etykach.

Dwa z pięciomianów bytu określają duchową stronę życia tj. Dobro i Prawda. Cielesną stronę określają dwa inne pojęcia: zdrowie i dobrobyt(bogactwo); piękno jest tym co jest wspólne dla ciała i dla duszy.
W życiu nie ma nic, co nie pozostaje w jakimś stosunku do jednej z tych kategorii a często do kilku jednocześnie. Między tym kategoriami zachodzę różne relacje i wzajemne oddziaływania,. W cywilizacji łacińskiej jest prymat wartości duchowych nad cielesnymi, materialnymi. Cywilizacja jest w pełni harmonijna gdy te 5 kategorii rozwijane i pielęgnowane są w sposób równomierny. Paradoksalnie obniżenie zasad dla ciała w konsekwencji prowadzi do obniżenia ducha. Nie darmo powstało powiedzenie, że w zdrowym ciele zdrowy duch. Rozwój cywilizacji polega na równomiernym rozwoju wszystkich pięciu kategorii bytu oraz na ściślejszym ich łączeniu ze sobą.