Żal za grzechy

Żal za grzechy towarzyszy nam przez całe życia bardziej niż cokolwiek innego. Stanowi on istotną część składową naszego pierwszego zwrotu do Boga i nie ma takich wyżyn świętości, na których moglibyśmy się z nim pożegnać. Jest on urzeczywistnieniem pragnień naszego Anioła Stróża w duszy naszej. Niebiański nasz Przyjaciel życzy nam, byśmy w tym usposobieniu i zachowaniu trwali statecznie i niezmordowanie.

Żal ten jest spokojny. Istotnie, wpływa on raczej kojąco na duszę wzburzoną, aniżeli niepokojąco no duszę zadowoloną. Za jego powiewem cichną zgiełki świata i milknie gadatliwość ludzkiego ducha. On łagodzi przykrości, miarkuje przesady, urzeka wszystko swym cichym i wdzięcznym poszeptem, któremu nic w świecie nie dorówna!

Jest nadprzyrodzony, gdyż nie ma przyrodzonej pobudki, która mogłaby go podsycać. Wychodzi w całości od Boga i do Boga wraca. Ponieważ zaś w tym, co nas w żałobę pogrąża, jest grzech odpuszczony, nam już niegroźny, żal nas staje się źródłem miłości. Miłujemy, gdyż łagodna boleść jest siostrzycą dziecięcej i miłosnej nadziei. W ten sposób nieustanny żal za grzechy tworzy w duszach naszych jedyny możliwy odpowiednik do tajemniczego misterium boleści, które towarzyszyło Jezusowi i Maryi przez całe życie; zaś sam fakt, że boleść ta żyła w nich mimo całej ich bezgrzeszności, zdaje się wskazywać, ile żywotności dla chrześcijańskiego uświęcenia kryje się w tym szlachetnym, nadprzyrodzonym żalu.

Z drugiej strony, trudno nie zauważyć, jak pod różnymi określeniami: żalu, skruchy, bojaźni itp. Pismo św. mówi o nieustannej pokucie, o ciągłej bojaźni, o pomięci na grzechy odpuszczone, o trwaniu w bojaźni podczas tej ziemskiej pielgrzymi czy o zgryzocie doczesnego życia. Nigdzie nie spotkamy w nim możliwości zaprzestania skruchy, a jedyny ustęp św. Jana, który mówi, że miłość zwycięża bojaźń, z trudnością daje się zastosować do życia ziemskiego. Stąd można wnosić, iż nieustanny żal za grzechy jest analogicznym nakazem do obowiązku nieustawania w modlitwie i takim samym, jak on, ulega trudnościom tłumaczenia. Cóż więc oznacza ów nieustanny żal w rozumieniu Pisma św.? – Z pewnością nie przygnębienie, to bowiem zwraca się raczej ku nam, aniżeli ku Bogu. Z pewnością nie ludzki smutek, który jest albo owocem grzechu, albo wynikiem lenistwa, albo następstwem dolegliwości ciała. W ten sposób Pismo św. tworzy ostatnie ogniwo w łańcuchu moich dowodów, które mnie skłaniają do tego, że składam winę naszych załamań na drodze doskonałości na brak nieustannego żalu za grzechy, jako ich jedyną powszechną przyczynę, która w konkretnym wypadku przybiera tę lub ową postać; naprowadza mnie też ono na potrzebę ustalenia natury owego żalu.

Żal ten polega na nieustannym poczuciu swojej grzeszności bez silenia się na pamiętanie poszczególnych grzechów. Owszem, nie tylko szczegółowe odtwarzanie tych grzechów byłoby nieroztropnością, ale też myślenie o nich jest obce duchowi tego żalu. Dla niego Bóg przedstawia zbyt wyłącznym przedmiot zajęcia, by mógł w stosunku do siebie zdobyć się na coś więcej, aniżeli na przejmujące, cierpliwe lecz pełne wyrzutu spojrzenie. Polega on również na niewątpliwej, a nieustannej modlitwie o przebaczenie. Gdyby się bawił w logikę, mógłby powiedzieć, iż grzech albo został odpuszczony albo nie, bez względu na to, czy następuje po spełnieniu warunków czy też niezależnie od nich, że więc prosić o odpuszczenie tego, co już zostało odpuszczone, znaczy zanosić do Boga modlitwę bezprzedmiotową. Tu jednak woli on zapożyczać głosu od Dawida, wołając: Amplius lava me – Oczyszczaj mnie więcej, Panie; cały też Kościół na ziemi przyswoił sobie psalm Miserere i ani na chwilę nie wstaje z klęczek, błagając: Amplius Lava me. O, jakże tęskni dusza do tego Amplius! Teologowie uczą, że płomienie czyśćcowe, wśród innych dobroczynnych swych skutków, nie wytrawiają bynajmniej blizn grzechowych, gdyż, prawdę mówiąc, tych blizn już tam nie ma; Krew Przenajświętsza zatarła je w chwili przebaczenia. A jednak płomienie te mają co robić. Otóż podobnym ogniem płonie w duszy owo Amplius. To jest coś, czego niepodobna wyrazić, lecz trzeba doznać, co można raczej umiłować aniżeli określić.

W skład tego żalu wchodzi również obawa o przebaczone grzechy, a to nie tyle ze względu na czyściec, (jakkolwiek dusze nie powinny udawać, że są wyższe nad te mieszane i mniej wzniosłe pobudki – biedne dusze, jakże daleko im do wywyższenia się ponad cokolwiek!) – ile raczej ze względu na odżywanie zastarzałych nałogów i na obrazy danych grzechów, wyryte w wyobraźni i czyniące z niej, wedle dosadnego określenia Pisma św., klatkę po nieczystych ptakach. Wszak nie odważylibyśmy się układać do snu przy boku pozornie uśmierconego wroga, a takim wrogiem są pozostałe w duszy korzenie dawnych grzechów. Dlatego wśród chłodu nocy ta nieuśpiona bojaźń strażuje i czuwa, a nad pobojowiskiem, zasłanym szczątkami broni, brzmi nieustannie zwycięski hymn łaski, spędzając zdradziecki sen z powiek.

Treścią tego żalu jest także rosnąca nienawiść do grzechu. Ta wzrastająca nienawiść jest czymś odmiennym od nagłego przerażenia w chwili naszego nawrotu do Boga, kiedy to w potokach światła Ducha Świętego odsłoniło się przed nami prawdziwe oblicze grzechu, w całej swej nagości o ohydzie, a dusza pojęła okropność sądów Bożych w przejmującym dreszczu ciała, zagrożonego straszną katuszą. Chwila ta minęła dawno. Była ona chrztem ogniowym, ale Wszechmogący trzymał nas w swoich ramionach, i żeśmy nie zginęli. Tutaj chodzi o rozprzestrzenienie ducha ogrody Getsemani w naszych duszach, o wzięcie udziału w owym samotnym misterium, rozgrywającym się wśród pni oliwnych, gdy nawet Apostołowie spali. Samo Najświętsze Serce wchodzi tu w kontakt z naszym sercem, wyciskając na nim jak gdyby stygmat boleści własnego życia.

Jeszcze dołącza się wzrastająca czułość sumienia na wszystko co jest grzechem. Albowiem niewymowny blask Bożej świętości i chwały nie oślepia wzroku duszy, ale go zaostrza. Toteż wyraźniej dostrzegamy potem wszystko, co w naszych czynach jest niedoskonałego, niegodnego i nieszlachetnego. Jaśniej rozróżniamy splot różnych pobudek. Nic więc dziwnego, że ujrzawszy się pośród mnóstwa uchybień i niedoskonałości, poddajemy się temu boskiemu smutkowi, choć bez popadania w niepokój, przed którym chroni nas wiara i pokora. Równocześnie, jak gdyby w wyniku tego wszystkiego rośnie nasza osobista miłość do Chrystusa Pana, jako naszego wybawcy z grzechu. Z rozkoszą powtarzamy: Imię Jego Jezus, albowiem zbawi lud swój od grzechów ich.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

Intencja pracy wewnętrznej

Całą rzecz można ująć w ten sposób. Dwa są poglądy na sprawę naszego postępu: jeden wychodzi z własnej korzyści, drugi – z pragnienia woli Bożej. W tych dwu poglądach (cóż bowiem wpływowszego w życiu nad poglądy?) rozchodzą się drogi błędu i roztropności. Skoro człowiek jako główny cel swego życia położy własne udoskonalenie, każdy jego następny krok będzie fałszywy. Jeśli zechce pracować nad sobą, jak rzeźbiarz wykuwający swój posąg, każdy cios dłuta będzie zniekształcał jego zarysy i nowe odkrywał usterki. Brak będzie prostoty w jego zamiarach oraz prawdy w jego dążeniach. Jeżeli rachunek sumienia szczegółowy, swoje zasady życiowe i swe praktyki pokutne pojmie jako zwykłe zabiegi lecznicze, jeżeli swe życie wewnętrzne pojmie jako szkółkę poprawczą i całe swe życie ukształtuje wedle modnej teorii o samodoskonaleniu się wówczas cała jego asceza będzie tylko systematyczną gloryfikacją własnej swej woli. Wtedy też nigdy nie wyrośnie na męża duchowego, sięgając w najlepszym wypadku miary człowieka uczciwego. A jednak jakże rozpowszechniony jest ten nieszczęsny punkt wyjścia, nawet wśród osób, żyjących w samym sercu organizmu tak nadprzyrodzonego, jak Kościół katolicki.

Kto natomiast za punkt wyjścia w swoim życiu duchowym obierze wolę Bożą, ten we wszystkim spuszcza się na Boga, sobie zachowując tylko pilność i wierne współdziałanie. Taki człowiek kroczy tam, gdzie wiedzie go Bóg, a własnych dróg nie szuka. Wzorem, na którym się kształci, jest mu Jezus. Jego pragnieniem jest podobać się Bogu, wszystkie też jego czyny płyną z miłości. Własne niepowodzenia nie dziwią go, ani trapią. Jeśli się smuci jakąś niedoskonałością, to nie dlatego że ona kazi jego charakter, lecz że nie podoba się Bogu. Sakramenty i szkaplerze, koronki i medaliki, relikwie i obrzędy liturgiczne, wszystko to mieści się doskonale w jego systemie, gdzie czynniki przyrodzone spływają w przedziwną harmonię z nadprzyrodzonymi. Upodobanie Boga spoczywa zawsze na ludziach pokornych i zdążających drogą podobania Mu się jak najbardziej. Wówczas i człowiek może być spokojny i ufnie patrzący w przyszłość mimo swoich upadków. W jego sercu mieszka wesele o powodzenie bez końca. Bóg jest mu ojcem. Natomiast rzemieślnik własnej doskonałości wciąż spotyka się z niepowodzeniem w swej pracy, bo albo postępuję ona zbyt wolno, albo też co zarobi z jednej, to traci z drugiej strony, albo wreszcie u swego otoczenia spotyka się ze zgorszeniem z powodu zbyt budującego zachowania się, a ponieważ u człowieka tego pokroju ludzkie uznanie stanowi koronę cnoty, więc też doznaje on gorzkiego rozczarowania. Dlatego jest zaniepokojony, chmurny i biadający nad każdym upadkiem. Jego serce wzbiera goryczą posągu walącego się w gruzy.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

Pokusy drobne

Miejmy się na baczności także przy błahych pokusach, które same w sobie istotnie takimi mogą być. Albowiem błahość lub ważność, to rzecz względna, nawet jeśli chodzi o sprawy duszy. Nierzadko się zdarza, iż człowiek który mężnie stawił czoła najcięższym pokusom, naraz ulega drobnym i niepozornym. Jest to rzecz zrozumiała. Ilekroć chodzi o pewne zaszczytne dzieło lub cierpienie, jakoś łatwiej nam przychodzi się zabrać do niego, gdyż skłaniają nas do tego zarówno względy przyrodzone jak i nadprzyrodzone. Miłość własna tak kocha zaszczyty, iż pójdzie ku nim nawet po cierniach, wcale tego nie czując. Ale stąd właśnie płynie wielka doniosłość rzeczy drobnych w życiu pobożnym. Natura nie widzi w nim żadnego interesu i dlatego tak bezpośrednio łączą one nas z Bogiem. Nawracanie dusz, wielkie dzieła miłosierdzia, nawiedzanie więzień, kazania, słuchanie spowiedzi, nawet zakładanie zgromadzeń zakonnych, to rzeczy stosunkowo łatwiejsze, niźli pilnowanie spełniania codziennych obowiązków, przestrzeganie drobnych przepisów, dokładna straż zmysłów, czy słowa uprzejme i skromna postawa, przypominająca wszystkim obecność Bożą. W rzeczach drobnych zyskujemy więcej chwały nadprzyrodzonej, ponieważ wymagają one większego męstwa, gdyż zmuszają do ciągłej i nieustannej czujności, a nie mają w sobie nic ponętnego. Całą więc siłę do ich spełniania wydobyć musimy z siebie samych, bo z zewnątrz nie wspomaga nas żadna pochwała czy nagroda, przy tym bohaterstwo w rzeczach drobnych polega więcej na wstrzymywaniu się niż na działaniu, nieustanny też gwałt zadaje naszej skażonej naturze.

Wierność w drobnych rzeczach wymaga znacznie większego naprężenia umysłu. Z jej strony grozi nam klęska, a mnóstwo sposobności do upadku gęstą siecią osnuwa wszystkie nasze poruszenia. Nie wolno nam żywić przywiązań czysto ziemskich, ani wyrzec słowa lekkomyślnego, ani popełnić nierozważnego kroku, ani oddawać się przyjemnością czysto zmysłowym, ani drobiny pociechy uronić w roztargnieniu, ani spocząć sercem w zmysłowych czułościach, ani wreszcie uczynić czegokolwiek z popędu miłości własnej. Dreszczem przejmują naszą naturę widok takiej doskonałości – a przecież to tylko doskonałość w rzeczach drobnych! Doskonałość rozkwitająca w pokorze i ukryciu. Bo któż zliczy wszystkie te wypadki, w których powściągasz swój język i zgłuszasz uczucie? Bóg, aby utaić nas bardziej przed okiem ludzkim i ukryć nas głębiej w swym Sercu, dopuści nawet, że mimo wszelkie starania poślizgniemy się czasem. Wówczas naprawdę umartwienie Jezusa nosimy w sobie, nieznane ludziom. Na tym właśnie polega powolne męczeństwo miłości. Jeden Bóg jest świadkiem naszego konania. Nawet sami nie uświadamiamy sobie mnóstwa wypadków, w których działamy z czystej dla Boga miłości, a tak nie ma w nas punktu zaczepienia próżna chwała ani wyniosłe i czysto ludzkie poczucie własnej sprawiedliwości.

Przez wierność w drobnych rzeczach nie tylko wysługujemy sobie większą chwałę w niebie, lecz też skuteczniej czcimy Boga. Okazujemy Mu przez nią większe pragnienie Jego chwały, gdyż w drobnych rzeczach czystsze muszą działać pobudki i żywsza wiar niż w wielkich. Rzeczy wspaniałe nieraz swą wspaniałością przysłaniają nam Boga, a w najlepszym wypadku zanieczyszczają pragnienie chwały Bożej przez próżną i czysto ludzką chęć dokonania wielkiego dzieła. Natomiast rzeczy drobne i nieznaczne, przez swą pozorną łatwość i lekceważenie u ludzi, zostawiają nas sam na sam z Bogiem wobec szarej i twardej rzeczywistości umartwienia wewnętrznego. Lecz nie tylko pragnienie, ale i faktyczne pomnażanie zewnętrznej chwały Bożej przy rzeczach drobnych bywa wydajniejsze. Do wielkich bowiem dzieł otrzymujemy obfitszą pomoc, dlatego też mniej w nich dajemy Bogu ze siebie. Hojność i słodycz łaski, oraz ów zapał, który się w nas budzi na myśl o wielkim dziele, to trzy czynniki, które zmniejszają wielkość naszego wysiłku. A właśnie ten własny wysiłek stanowi o prawdziwym przysporzeniu chwały Bożej, podobnie jak oschła modlitwa uchodzi za bardziej zasługującą od pełnej pociech.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

Rozproszenie objawem lenistwa

Rozproszenie jest to grzech, który nie ma własnego ciała, ale zwykł czepiać się czegokolwiek. Działa on milczkiem i niełatwo go odkryć. Najzdradliwszą zaś cechą rozproszenia jest okoliczność, iż uchodzi on uwagi osoby rozproszonej nawet wówczas, kiedy bywa zawiniona. Natomiast jej skutki mają się całkiem odwrotnie do niepozornej powierzchowności. W ciągu kilku godzin zdoła ono wniwecz obrócić łaski, zdobyte mozolną pracą długich miesięcy lub owoc całych rekolekcji; przy tym szczególnie dlań sprzyjającym jest czas porekolekcyjny. Przyjrzyjmy się nieco, na czym ono polega. Po fakcie każdy się spostrzega, iż był rozproszony, lecz nie zawsze się wie, na czym ono rozproszenie polegało. Jakiś cień, leżący na duszy mówi mu, że coś tam nie było w porządku, lecz nie każdy umie ten nieporządek nazwać po imieniu.

Roztargnienie polega przede wszystkim na niespełnianiu pewnych spraw w swoim czasie, skutkiem czego jeden obowiązek depcze po piętach drugiego, a wszystkie razem stłoczone zamieniają się w jarzmo, pod którym stękamy i tracimy spokój ducha. Następstwem tego w większości przypadków jest, że brak nam czasu na wykonanie naszego dzieła tak, jak ono winno być zrobione: zbywamy ję czym prędzej, z jakimś nieświętobliwym pośpiechem, z pragnieniem raczej pozbycia się go niż sumiennego wykonania, bardzo niewiele myśląc o Bogu. Słynna zasada francuskiego męża stanu „Nie czyń tego dziś, co możesz odłożyć na jutro”, jakkolwiek przydaje się nieraz w roztropnym załatwianiu obowiązków światowych, to przecie niezmiernie rzadko ma zastosowanie bezpieczne w życiu duchowym. Niemniejsze zamieszanie mogłaby wprowadzić odwrotna zasada, którą miał postawić lord Nelson, iż należy każdą sprawę kończyć na kwadrans przed oznaczonym czasem. Właściwą zasadą jest spełniać wszystkie obowiązki po kolei, w miarę jak się nasuwają, bez pośpiechu a wytrwale, z oczyma utkwionymi w Boga. Nawet bez trzymania się jakiegoś jednostajnego, z góry nałożonego porządku, życie nasze codziennie zwykło sobie żłobić jakieś stałe łożysko, w którym każde zajęcie ma swój czas. Jeśli w tym kierunku będziemy współdziałali, unikniemy z jednej strony natłoku zapóźnionych zajęć, z drugiej zaś ujdziemy niebezpieczeństwu roztargnienia z powodu niezapełnionych chwil. Człowiek bez zajęcia nie może być ani człowiekiem szczęśliwym ani mężem duchownym.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

Korzyści z pokus

Jakie są korzyści z pokus? Z konieczności jestem zmuszony ograniczyć się tylko do wskazania niektórych z nich. Przede wszystkim pokusy doświadczają nas, a cała nasza wartość pokazuje się dopiero w doświadczeniu. Nasze wypróbowanie jest ową rzeczą, o którą tak zabiega Bóg, i ono to jedynie daje nam znajomość siebie. Pokusy pogłębiają w nas pogardę do świata niemal równie skutecznie, jak słodycz, którą nam Bóg zsyła na modlitwie; a jakże trudno jest wzgardzić prawdziwie światem i jak bardzo w rzeczywistości go jeszcze kochamy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy! Jakże więc cenić sobie winniśmy wszystko, cokolwiek pogłębia prawdziwy i stanowczy rozbrat z tym kłamliwym światem! Pokusy następnie dostarczają nam sposobności do zasług, zwiększają miłość bożą ku nam i naszą względem Boga, a prze to i przyszłą naszą chwałę z Bogiem. W ogniu pokus ponosimy karę za popełnione grzechy, co dla nas jest rzeczą pożądaną, albowiem pięć minut dobrowolnego cierpienia na ziemi równoważy pięć lat spóźnionych męczarni w czyśćcu. Pokusy zastępują nam czyściec, gdyż oczyszczają nas, byśmy się mogli okazać przed Boskim obliczem, a tak zbytecznymi czynią ognie czyśćcowe. One przygotowują nas na pociechy duchowe, a może nawet nam je zaskarbiają. Św. Filip zauważa, iż Bóg po mrokach nocy darzy nas blaskiem dni i tę kolejność zachowuje przez cały czas trwania naszego życia. A czyż można wypowiedzieć słowami, co to za szczęście doznawać Bożej pociechy? Czyż dusze, które jej zaznały, nie są zmuszone o tym zamilczeć, ponieważ brak im słów, którymi mogłyby wyrazić swe szczęście? A przecież prawdopodobnie, gdyby pokusy nie było, to również i pociecha nie wstąpiłaby w serce nasze, a gdyby wstąpiła, to kto wie, czy umielibyśmy z niej korzystać, jak należy. Dopiero w upale pokus nabyliśmy umiejętności rozkoszowania się nią bez szkody i radowania się z niej bez osłabnięcia wskutek jej nieziemskiej słodyczy.

Pokusy uświadamiają nam naszą słabość, a tak uczą nas pokory; czyż mógłby nasz Anioł Stróż skuteczniej to zdziałać przy całej różnorodności swych przyjacielskich posług? Książęcy przyjaciel, który nam jest więcej niż bratem! Nie mówię tych słów z lekceważenia niewysłowionej dobroci tego, który nie opuszcza mnie nigdy, zagubionego jak pyłek w pustyni wszechświata, którego dobrodziejstwa, zakryte dotychczas przede mną, rozbłysną mi nagle, jak tysiąc słońc, gdy mnie doprowadzi do niebieskiej ojczyzny i którego miłość dla mnie nie zgaśnie, lecz się rozpali jasnym płomieniem, skoro po zmartwychwstaniu ciał spotkamy się u niebiańskich podwoi! Lecz właśnie on niczego bardziej nie pragnie, jak mojej pokory, a pokusy dopomagają mu ziścić to pragnienie. One to wlewają nam to poznanie wartości łaski, którego brak na świecie więcej wyrządza złego w jednym dniu, aniżeli szatan przez całe stulecia. Łaska ma to do siebie, że wzrasta w miarę, jak się ją coraz bardziej ceni. Po prostu pomnaża się w nas podobnie jak te cuda, które sprawia żywa wiara, podczas gdy niedowiarstwo staje na przeszkodzie nawet cudom, które by sam Pan pragnął zdziałać. Pokusy utwierdzają nas w cnocie, bo są przyczyną, iż cnota głębsze w nas zapuszcza korzenie, a tak przyczyniają się do wielkiej łaski wytrwania w dobrem aż do końca. Jakżeby płytkie było nasze wyrobienie, gdyby nie one! O tym wnioskować możemy z płycizny duchowej tych, którzy nie przeszli jeszcze przez ciężkie pokusy. Kościół nie może nigdy spuścić się na nich w potrzebie. Stoją oni zawsze w rzędzie tych ludzi, od których się tak zarzekał św. Tomasz z Canterbury. Pokusy rozbudzają w nas czujność, a tak zamiast wtrącać w grzech – od grzechu ubezpieczają. One podniecają naszą gorliwość i rozpalają miłość, która wytrawia w nas próchno grzechów powszechnych i odkażają ropiejące, na wpół zagojone rany, które zostawił w nas grzech śmiertelny. W jednym porywie takiej miłości możemy dokonać dzieła równie wielkiego i wspaniałego jak poszczenie przez cały rok o chlebie i wodzie z codzienną dyscypliną. Pokusy wreszcie rozwijają naszą wiedzę o życiu duchowym, albowiem wszystko, co wiemy o sobie, o świecie, o szatanie i o cudach łaski Bożej, ujawnia się głównie przez pokusy i wzbogaca się doświadczeniem, nabytym niemal w równiej mierze podczas naszych upadków, jak czasu zwycięstw.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

Wzgląd ludzki

Poświęcić się życiu duchowemu oznacza tyle, co zerwać ze światem. Tu bierze się rozbrat z tym, co miłe i pożądane, do czego nie możemy nie czuć sympatii, jaką na przykład żywimy dla naturalnych przymiotów. Wkraczamy w świat odmienny, gdzie inne panują dążności, inna mowa, w świat, będący antytezą tego, któryśmy porzucili.

W tej rozbieżności kryje się tajemnica owego olbrzymiego wpływu, jaki wywiera na nas wzgląd ludzki; a spośród trzech usposobień, składających się na normalny stan życia duchowego, przede wszystkim zmęczenie naraża nas na uleganie ludzkim względom. Znużeni pracą wewnętrzną i wyczerpani długotrwałą walką, nie zdołamy stawić czoła wrogowi, który do nas zbliża się z maską przyjaciela. Wobec tego, duchem opiekuńczym, nie odstępującym nas chwilach zmęczenia, winna być pamięć na obecność Bożą, czystość intencji albo po prostu to, co wolę określać jako wolność od ludzkich względów, gdyż żadna inne słowo nie wyraża lepiej tego dobrego ducha, niż to negatywne określenie.

O względzie ludzkim dużo można powiedzieć. Jest to choroba, dająca się szczególnie we znaki osobom duchowym, a stosunkowo mało napastująca innych. Jej nieuchwytność pochodzi stąd, iż wytwarza ona raczej pewną atmosferę, w której żyjemy, a nie pozwala się przyłapać i skarcić w poszczególnych przypadkach. Mimo to jej obecność jest nam oczywista. Nie możemy w nią wątpić ani na chwilę. Zbyt dotkliwe są jej objawy. Ona to krępuje naszą wolność stając się istnym tyranem serc ludzkich. A przecież po krótkim zastanowieniu się widzimy całą niedorzeczność ulegania temu tyraństwu. Faktycznie bowiem niewiele sobie robimy z opinii tej lub owej jednostki; jeśli nawet wypadnie ona dla nas pomyślnie, nie zyskamy na tym nic, ani nawet rozumnego zadowolenia, skoro nie będzie zgodna z prawdą. Cały jej urok kryje się w mirażach, którymi nas wabi z daleka, lecz które gasną, oglądane z bliska.

Wzgląd ludzki należy do chorób nagminnych, które osobliwi wie dławią życie duchowe. Wystarczy popatrzeć na duszę, w której się on rozpanoszył. Jak ona się zachowuje w towarzystwie i w życiu publicznym, na łonie rodziny i w gronie przyjaciół podczas spowiedzi czy konferencji z kierownikiem sumienia, a nawet w chwilach modlitwy, przed Bogiem lub w całkowitej samotności. Zdawałoby się, iż wszechobecność Boża dla niej przestała istnieć, że jakieś inne potężne oko spoczęło na niej, ścigając ją uporczywie na kształt dziennego światła i budząc w jej sercu nadprzyrodzony niepokój.

Nietrudno wskazać opłakane skutki takiej wszechobecności świata, tego nieszczęsnego urojenia, które zbiera wszystkie ludzkie oczy w jedną potworną źrenicę, prześladującą nas na każdym kroku. Ten ludzki wzgląd odbiera prostotę i szczerość naszym stosunkom z drugimi i przywodzi do nierozważnych kroków. On to gasi szlachetny entuzjazm dla dzieł pokuty i miłosierdzia. On podaje człowieka w tyranię obawy śmieszności, czyniąc z niej fałszywego boga. Wzgląd ludzki jest zaprzeczeniem doskonałości i gdzie on panuje, tam niemożliwa jest świętość; pod jego bowiem wpływem odwracamy się od Boga ku stworzeniom. Gdziekolwiek się zjawi, ciągnie za sobą długi łańcuch grzechów opuszczenia, wylęgłych z tchórzostwa i obawy śmieszności, oraz drugi łańcuch grzechów, popełnionych czynem w chęci przypodobania się ludziom. Z biegiem czasu (a czas ten nie bywa długi), nałóg utrwala się w nas, przybierając na modlitwie postać zakorzenionych roztargnień, niemalże czerpiąc pokarm dla swej żarłoczności w rachunku sumienia, tym najrzetelniejszym spośród ćwiczeń duchowych.

Występek to podły i opłakany. Przykrzejszy on niźli twardość reguły kartuskiej. Nie masz jarzma nieszczęśliwszego i bardziej upadlającego. Jakaż to hańba, wstydzić się własnych zasad i obowiązków! Co za niedola, widzieć, iż każdy nasz czyn, skażony w korzeniu, dźwiga na sobie piętno tej zarazy! Jakie to nieszczęście utracić na koniec – co niezawodnie nastąpi – to właśnie, za co się tyle ofiar poniosło – szacunek u drugich! A już wstyd na wstydami, postradać szacunek u siebie samego! Religia, która winna być dla nas źródłem ukojenia, staje się nam katuszą. Nawet sakramenty zostawiają w nas uczucie pustki, jak gdyby nie były używane należycie, co niestety, na nas się sprawdza; nasza zaś styczność z przewodnikiem sumienia, zamiast leczyć – zatruwa nam duszę. Trzeba nam dotrzeć do dna tych niedomagań dusz pobożnych i śledzić ich przebieg. Kto zawsze chce się podobać, kto w każdej rzeczy o to się stara, kto marzy o jakichś heroicznych czynach, budując zamki na lodzie, kto wreszcie lubuje się w otrzymywanych pochwałach, a zniechęca się każdą naganą – ten już zapadł na straszną chorobę ludzkiego względu.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

Pożytki odpustów

Pożytki odpustów dla życia duchowego można zgrupować w osiem niejako błogosławieństw. I tak, po pierwsze przez przypominanie nam grzechu, sprawiedliwości Bożej i kar doczesnych za winy ożywiają w nas nieustannie myśli, odpowiednie dla drogi oczyszczającej, która jest dla nas najbezpieczniejsza, jakkolwiek wciąż z taką niecierpliwością oczekujemy jej zakończenia. Po wtóre, myśl o odpustach czyni nas szczególnie obcymi temu światu, gdyż wiedzie w świat niewidzialny, otaczając nas obrazami życia nadprzyrodzonego i wypełniając nasz umysł tego rodzaju myślami, które odrywają nas od rzeczy ziemskich i od doczesnych przyjemności. Po trzecie, uprzytamniają nam ciągle naukę o czyśćcu, wciąż umacniając naszą wiarę i przypominając pobudki do świętej bojaźni. Po czwarte, dostarczają nam sposobności do czynów miłosierdzia względem dusz wiernych zmarłych, które w swym poświęceniu zdobywa się nieraz na akt heroiczny, jest dostępne dla tych, którzy nie mogą się zdobyć na inną jałmużnę, a dla nas samych miewa te same skutki co inne dzieła miłości. Po piąte, dużo się przyczyniają do chwały Bożej, gdyż z jednej strony, uwalniając duszę z kaźni czyśćcowej, wcześniej pomnażają nimi Chóry niebieskie, z drugiej zaś uwidaczniają Boskie doskonałości, jak ową czystość nieskończoną, brzydzącą się wszelkim grzechem, choćby najlżejszym i nieugięta sprawiedliwość, złączoną z tak przemyślnym miłosierdziem. Po szóste, składają odpusty hołd zasługom Chrystusa, na mocy których odpuszczają kary za grzechy, dając świadectwo nauce, iż wszelkie odpuszczenie grzechów dzieje się wskutek zasług Zbawicielowych. Można powiedzieć, że obrazują całe bogactwo dzieła Odkupienia, niczego w nim nie pomijając. Podobny hołd, choć w mniejszym stopniu oddają także zasługom Maryi i Świętych. Po siódme, pogłębiają nasza wiedzę o grzechu i budzą doń odrazę, gdyż nieustannie unaoczniają nam prawdę, że kara należy się również za grzechy odpuszczone, że kara jest nieznośnie dotkliwa, i że jakkolwiek jest tylko doczesna, przecież jedynie dzięki zasługom Jezusowym może być darowana. Po ósme, korzystanie z odpustów utrzymuje nas w harmonii z duchem Kościoła, która jest tak ważna dla tych, co się starają wieść życie wewnętrzne, a kroczą drogą najeżoną trudnościami ascezy i wewnętrznej świętości. Niedocenianie bowiem doniosłości odpustów jest znakiem herezji; nienawiść zaś, jaką heretycy im okazują świadczy, jak bardzo szatan nienawidzi odpustów, co znowu jest miarą ich potęgi i skuteczności u Boga. Przyjmowanie odpustów tyloma nićmi wiąże się z nauką Kościoła, począwszy od władzy Stolicy Apostolskiej, a kończąc na wierze w czyściec, w moc dobrych uczynków, w obcowanie Świętych, w zadość uczynienie, że słusznie może być uważane za niemal pewną oznakę prawowierności. Istotnie, dzieje wszystkich nieszczęsnych błędów w sprawie życia duchowego, które odrywały tysiące dusz od Kościoła, najlepiej dowodzą, że aby być na wskroś świętym, trzeba być na wskroś katolikiem, na wskroś rzymskim katolikiem. Gdyż poza rzymskością nie masz ani katolicyzmu ani w ogóle świętości.

Jeżeli chodzi o samo nabożeństwo, ubogacone odpustami, to posiada ono szereg korzyści za sobą. Możemy być pewni, iż jest polecone przez Kościół, gdyż ma za sobą więcej niż potwierdzenie kościelne. Wiemy, że jest ono w użyciu codziennym u wielu świętych dusz, że więc przez nie głębiej wchodzimy w obcowanie Świętych i w życie Kościoła, które ich łączy. Z tych względów, o których już wyżej była mowa, pozyskiwanie odpustów uduchowia nasze myśli i orzeźwia naszą wiarę. Uczy nas modlić się w ten sposób i o takie rzeczy, jakich pragnie Kościół, za jednym przeto zachodem pozwala nam osiągnąć cały szereg celów. Jednym bowiem aktem nie tylko się modlimy, lecz także wyrażamy uznanie klucznictwa Kościoła, czcimy Jezusa, Maryję i Świętych, uwalniamy się od kar doczesnych lub, co jeszcze większą ma wagę, przyczyniamy się do chwały Bożej przez wyzwolenie dusz w czyśćcu cierpiących, a wreszcie, jak może nas o tym pouczyć  przegląd nabożeństw, obdarzonych przez Kościół odpustami, wzbogacamy nasz umysł mnóstwem głębokich myśli, którymi się karmić będzie nasza modlitwa myślna i pełna uszanowania miłość Boża.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

Cierpliwość wobec siebie

Trudno jest wytrwać w cierpliwości wobec innych ale znacznie trudniej przychodzi cierpliwość względem samego siebie! Istotnie, ta odmiana cnoty jest tak zaniedbana, że skłonniśmy raczej uważać za zasługę coś wręcz przeciwnego, jakoby niecierpliwość wobec siebie była jakimś bohaterstwem czy zasługującym umartwieniem. Zachodzi wielka różnica pomiędzy nienawiścią samego siebie a niecierpliwością wobec siebie. Im więcej mamy z pierwszej, tym dla nas lepiej; im więcej z drugiej, tym gorzej. Spróbujemy się zdobyć na tę cierpliwość wobec siebie, a droga doskonałości uścieli się przed nami jasno, bez przeszkód.

Lecz cóż rozumiemy przez tę niecierpliwość dla siebie samych! Niecierpliwy jest ten, kto dąsa się na pokusy, prześlepiając ich rzeczywista naturę i prawdziwą wartość, – kto gryzie się grzechem raczej ze względu na własne poniżenie, niźli na Bożą zniewagę, – kogo wytrącają z równowagi i drażnią własne niedopatrzenia i uleganie nędznym nałogom, – kto upada na duchu, gdy mu się przydarzy wybuchnąć gniewem, lub poddać się przygnębieniu, choćby nawet ani w jednym ni w drugim wypadku grzechu nie było, – komu się przykrzy brak uczuciowego nabożeństwa, jak gdyby w ogóle było ono w naszej mocy, a cierpliwość w opuszczeniu nie był najlepszym środkiem do uzyskania słodyczy i pociech duchowych., – kto wreszcie niepokoi się na widok, iż zabiegi stosowane przeciw naszym wadom, zawodzą nasze oczekiwania, a zapomina o tym, że nieskuteczność zabiegów może pochodzić z braku odpowiedniego czasu lub z przeszkód, które może nieświadomie kładliśmy ich działaniu. Do tych objawów niecierpliwości należy dodać narzekania na brak duchowego postępu, jak gdyby zostać świętym można było w przeciągu jednego miesiąca.

Wszystkie te objawy niecierpliwości wobec nas samych mogą pochodzić z czterech przyczyn, dlatego musimy je pilnie wypatrzyć i uśmiercić je zaraz w gnieździe, zanim zdążą rozwinąć swe skrzydła do lotu. To istotnie ptaki drapieżne naszego życia duchowego. Prym wśród nich dzierży miłość własna, która nie może strawić tego, że w chwili doświadczenia nie okazaliśmy się bohaterami. Za nią idzie brak pokory, który przeszkadza nam pojąć naszą nikczemność oraz kalectwo, będące skutkiem grzechów. Trzecie miejsce zajmuje niezrozumienie ogromnych trudności życia duchowego oraz potrzeby zerwania ze światem i odwrócenia się od jego zasad, nim poświęcimy się Bogu. Czwartą jest uporczywy wstręt do poprzestawania na świetle wiary. Po prostu mierzi nas ono. Nasz umysł, nasza natura, miłość własna, słowem wszystko w nas, wyjąwszy samą tylko wiarę, pożąda widzieć, poznać, przekonać się, utwierdzić i nabrać pewności, że nasz postęp jest niewątpliwy.

Cierpliwość wobec siebie to łaska wprost nieoszacowana, to najkrótsza droga do poprawy, a zarazem najszybszy środek do ukształtowania w nas ducha wewnętrznego, wyjąwszy może tylko owo bezpośrednie dotknięcie Boga, uwewnętrzniające duszę w jednym okamgnieniu. Ono to przepaja nasze stosunki z drugimi rozwagą i łagodnością. Pod jej tchnieniem gaśnie żagiew krytyki, stłumiona ciągłą świadomością własnej nieprawości. Jej światło uwydatnia zupełną naszą zależność od Boga i Jego łaski, wlewając nam pogodę usposobienia i równowagę ducha, choć bowiem stanowi ona wysiłek, to przecież wysiłek ten jest spokojny, oparty na Bogu. Cierpliwość ta staje się nam nieustannym źródłem aktów najczystszej pokory. Słowem, przez nią działamy tak, jak gdybyśmy nie byli sobą, lecz panem siebie, swoim aniołem stróżem. Jeśli zaś to usposobienie duszą owładnie w jej życiu wewnętrznym i zewnętrznym, czegóż jeszcze jej brak do doskonałości?

Istnieją różne sposoby rozwijania tej cierpliwości względem samego siebie. Dużo pomaga częste rozmyślanie o własnej nicości, szczególnie rozpamiętywanie różnych upadków, niewierności i występków ubiegłego życia. Nie nastręcza ono żądnego niebezpieczeństwa ze względu na ten wewnętrzny niesmak i to uczucie palącego wstydu, które zwykły towarzyszyć podobnym wspomnieniom.

Ilekroć słyszymy o wielkiej jakiejś zbrodni, myślmy, że sami popełnilibyśmy występek może jeszcze haniebniejszy, gdyby nie pomoc łaski. Spowiedź nasza i nasze do niej przygotowanie winny być staranne, przy czym nie należy mieszać skruchy prawdziwej z uczuciową przykrością; trzeba też modlić się wytrwale o łaskę cierpliwości, zwłaszcza po Komunii św. Musimy się starać – choć jest to rzecz trudna i dopiero z czasem przychodzi – radować się z tych sposobności, które nam odsłaniają naszą potrzebę łaski i naszą skłonność do popadnięcia w najbrzydsze występki. W swoim dążeniu na szczyty nie zapominajmy zbyt prędko o dawnych swych grzechach. Dlatego jeśli nam Bóg udzieli łaski odczuwania żywej przykrości na samą myśl o grzechu, przyjmujmy ją chętnie i z dziękczynieniem bierzmy ją na swoje barki. Błogosławiony niech będzie on ciężar przy całe swej dokuczliwości, skoro sam Bóg włożył go na nasze ramiona. Słowem, cierpliwość wobec siebie samego jest niemal warunkiem postępu duszy; jej patronką jest św. Katarzyna Genueńska.

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

 

 

Duch wolności

Nie może posiadać prawdziwego ducha wolności ten, kto Bogu nie służy w duchu wspaniałomyślności. To zaś nie jest tak trudne do rozpoznania; jeśli więc spostrzeżemy, że tej wspaniałomyślności oraz starania się o nią nam brak, możemy być nieomylnie pewni, że to coś które się ubiera w maskę wolności ducha jest w rzeczywistości czymś innym, bardzo niepożądanym. Naszym sprawdzianem więc będzie zasada, że gdzie nie ma wspaniałomyślności, tam nie ma wolności ducha. Jedno z drugim chadza w parze. A choć niekiedy na skutek wyjątkowych doświadczeń wewnętrznych może nam nasza wspaniałomyślność względem Boga nie przynieść pożądanej wolności ducha, to przecież nigdy się nie zdarzy by ta wolność zaistniała bez wspaniałomyślności.

Duch Jezusa jest duchem wolności. Niemal w przysłowie u chrześcijan weszło powiedzenie Pisma św., że gdzie duch Boży tam wolność. Gdy po raz pierwszy powiał ten duch po świecie, stał się hasłem do wyzwolenia z więzów trwogi i ciemnego zabobonu, które zaciążyły nad pogaństwem, z ucisku, zwątpień i upodlenia zmysłowego greckich i rzymskich niedowiarków, z niewoli formalizmu i pozytywnych przepisów, które przygotowały Żydów na przyjście Zbawiciela. Jest to duch wolności dlatego także, iż głosi prawo miłości. Wolność ta jest wypływem nieskończonych zasług Najświętszej Ofiary przez wzgląd na Bóstwo Chrystusowe.

Słusznie możemy stąd wnosić, że ta sama wolność winna ożywiać nasze najzażylsze stosunki z Bogiem i wyciskać swe piętno na wszystkich przejawach życia duchowego: tak też istotnie rzecz się przedstawia. Albowiem wolność chrześcijanina polega na pozbyciu się grzechu, upadlającego naszą naturę i burzącego szacunek dla własnej osoby. Grzech bowiem jest pełen przewrotności i strasznego tyraństwa nad swymi niewolnikami, nade wszystko zaś obraża Boga, nieskończenie dobrego. Wolność ta głosi wyzwolenie od plag grzechowych, jak gniew Boży, piekło i śmierć nieszczęśliwa. Przy tym jest ona oswobodzeniem od światowości, to znaczy, od kajdan przykuwających serce do rzeczy światowych, od natłoku światowych myśli, od niskich dążności i od łańcucha gorzkich rozczarowań, czekających miłośników świata. Ona kładzie kres niewoli u innych ludzi, gdyż każde prześladowanie zamienia w nową zasługę, każde oszczerstwo w słodki rys podobieństwa z Jezusem, słowem, rozpoczyna w nas dzieło, które się dokona wraz z ostatnim naszym tchnieniem, dzieło oswobodzenia od względów ludzkich. Lecz nade wszystko, oznacza ona uwolnienie od samego siebie; bo jakże mógłby wyzwoleniec Chrystusa popadać w niewolę u samego siebie? Być wolnym od małostkowości, od samolubstwa, od tajonej nikczemności, od zmory wstydu przed samym sobą – znaczy być wolnym naprawdę, tak jak nie jest wolnym nikt inny.

Jednym słowem, wolność ducha nie polega więc bynajmniej na wyzbyciu się względu na Boga ani lekkomyślności w spełnianiu obowiązków duchowych, ale jedynie na oderwaniu się od stworzeń. Wolność i to oderwanie – to jedno. Ten jest wolny, kto oderwany od stworzeń i nikt inny. Rzeczą zaś jasną jest, że do tego oderwania się konieczna jest wspaniałomyślność, gdyż wspaniałomyślność polega na oderwaniu się od stworzeń kosztem wielu wysiłków i ofiar dla miłości Stwórcy

 

Postęp duszy czyli wzrost w świętości, O. Fryderyk William Faber

Światowość i życie duchowe

Jest sprawą najwyższej wagi dostrzec, że nawet w ludziach dobrych im mniej rzetelnej wiedzy o sobie, tym silniejsza staje się twierdza światowości. W zasadzie brak im właściwej opinii na temat przywiązania to tego, co światowe, ich serca w dużej mierze słusznie się od tego odwracają i gdyby tylko mogli, woleliby rzeczy światowych unikać. Mogą, co prawda, nie być gotowi na wielkie poświęcenie na tej drodze, jednak pewne są w stanie podjąć i to im się chwali. Są oni jednak światowi, a przynajmniej skłonni do tego przez sam brak wiedzy o samych sobie. I z faktem tym po prostu trudno dyskutować. Czyż nie jest to ciągłe zgorszenie świata – ta dziwaczna mieszanina światowości, przywiązania do rzeczy doczesnych i pobożności? To połączenie tak typowe dla ludzi głęboko religijnych, że aż świat, niezbyt dokładny w analizowaniu takich kwestii, uważa ten melanż za powszechny. Bo to mamy: modlitwa i piękne stroje, jałmużny i luksusową ekstrawagancję, sakramenty i zamiłowanie do uciech stołu, pokorę i elegancję, konferencje duchowe i uwielbienie dla sławy, bale i komunie, błogosławieństwa i pozerstwo, dzieła miłosierdzia i korzystne koneksje, życie wewnętrzne i elegancki wystrój wnętrz. Wszystko to zmieszane jest i połączone w sposób tak ścisły i mylący, że moglibyśmy przez rok cały roztrząsać ten temat w kazaniach, niby ku naprawie staromodnej duchowości, a obawiam się, że ów nastawiony krytycznie świat dałby się jeszcze w swej głupocie przekonać, iż mieszanka ta ma apostolski, ewangeliczny, biblijny i jaki tam jeszcze charakter. I nie ma tu znaczenia, czy to my jesteśmy winni tego zgorszenia, czy to może świat grzeszy naiwnością, przystając na taki wizerunek. Tak czy inaczej, faktem jest, że zgorszenie ma miejsce, a przyczyna tego tkwi w braku rzetelnej wiedzy o nas samych. Światowość to niezliczona liczba dopuszczalnych drobiazgów, które prowadzą do niedopuszczalnego końca. Powodem jest tu częściowo samo ich nagromadzenie, a częściowo – władza, jaką drobiazgi mają nad naszymi uczuciami. Rzeczy, które same w sobie złe nie są, stają się złe, gdy odgradzają nas od Boga, zaś arcyzłe zaczynają być wtedy, gdy uzurpują sobie miejsce Boga w naszych sercach. Nie widzimy nic złego w każdym z osobna, pojedynczym elemencie, jaki składa się na ducha tego świata, bo nie znamy samych siebie. Nie potrafimy tym samym ocenić szkodliwego ani zresztą żadnego szczególnego skutku, który sprawia, że ta czy owa całkiem dozwolona zabawa zaczyna być akurat w naszym przypadku niewskazana lub wręcz trucicielska. Analizując przywiązanie do rzeczy światowych, musimy zając się kwestią rodzaju i kwestią stopnia. Trzeźwy sąd w obu tych sprawach jest zupełnie niemożliwy bez wiedzy o sobie samym. Słowem, sekretna władza światowości zasadza się na naszej ignorancji względem siebie samych i to nie ignorancji nieświadomej, lecz na ignorancji wynikłej ze spaczonego sumienia, które już nie przyswaja trudnej lekcji wiedzy o własnej osobie. Wszystkie zasady życia duchowego, cała dzielność ducha opierają się na autentycznej i rzetelnej wiedzy o nas samych. Pozwól tylko, by to zdanie podrążyło teraz twoją duszę, a zobaczysz, jaką przyniesie ci przemianę!

 

O samozakłamaniu; Frederick Wiliam Faber; Warszawa 2016

 

Umiłowanie pochwał

Jednym ze źródeł samozakłamania jest dopuszczanie do tego, by inni nas oszukiwali. Nie zawsze łatwo to odróżnić od oszukiwania siebie samego, jednak pewna różnica istnieje. Jeśli wystawiamy się na pochwały lub jeśli jawnie przystajemy na nie, narażamy się na oszustwo ze strony innych, często zupełnie bez ich winy. Nawet w połowie nie przyznajemy się do tego umiłowania pochwał, jakie w rzeczywistości w sobie nosimy. Jest to niedorzeczność właściwa nawet najpokorniejszym z nas. Żyjemy modlitwą i sakramentami, a przy tym aż rwiemy się do pochwał. Czyż widział kto kiedy człowieka, któremu by na nich nie zależało? Najwznioślejszy, najsztywniejszy i najbardziej napuszony człowiek zmięknie łaskawie i życzliwie złagodnieje, gdy dojdzie go syreni głos pochwały. Chłodni zadziwiająco szybko odtają pod delikatnym, ciepłym powiewem pochlebstwa, z dostojności zstąpi nawet do figlarności pod jego nieodpartym urokiem.

Jednak największymi miłośnikami pochwał są ludzie cisi. Należą do gatunku przeżuwaczy – dla nich własne „ja” to strawa, którą żyją i żują, i która, o dziwo, wcale nie wydaje się im gorzka. Jak spragnione wielbłądy na pustyni, które z lubością chłepcą wodę  nawet najbardziej błotnistej kałuży, tak i my łakniemy pochwał bez względu na ich rodzaj i jakość. Nie ważne, jak bardzo byłyby absurdalne, jak niezasłużone, jak wielce przesadzone, mądrzy i poważni ludzie i tak łykną je ze smakiem. Nie istotne, skąd pochwała pochodzi, czy wynika może z dziecinnej lub zniewieściałej niemożności wydania własnego sądu. Przywiązujemy do niej niezwykłą wagę, ogromnie jest dla nas istotna, żywimy się nawet jej okruchami w sposób, który powinien nas sromotnie zawstydzić. Jedyne, czego oczekujemy, to to, by ci, którzy raczą nas, duże bobasy, słodziutkim klikiem pochwał, zachowali pewne zasady dobrego smaku. Zasady te mogą być różne i zależą od charakteru danej nacji. Irlandczyka należy chwalić inaczej niż Anglika, jeszcze inaczej Amerykanina i Francuza, a i to każdego z nich odmiennie. Chwaleni chcemy być wszyscy, w przeciwnym bowiem razie zaczynamy się dąsać. Małpy podchodzą śmiertelnie poważnie do kwestii wzajemnego iskania się. Cóż, to małpy. My zaś jesteśmy ludźmi obdarzonymi rozumem: jak więc możemy powstrzymać uśmiech ironii, gdy angażujemy się w coś podobnie absurdalnego? Jest tak, ponieważ nie znamy samych siebie. Czyż spotkał kto kiedy wybitnego miłośnika pochlebstw, który nie byłby przekonany, że jest ponad opinię bliźnich? I czyż znał kto kiedy człowieka szczycącego się swą niezależnością od sądów otoczenia, który w istocie nie byłby służalczym nikczemnikiem i małostkowym, płaszczącym się i próżnym oszustem?

 

O samozakłamaniu; Frederick Wiliam Faber; Warszawa 2016

Znacząca cecha samozakłamania

Istnieje jeszcze jedna cecha samozakłamania, którą da się wyprowadzić z obserwacji wszystkich pozostałych. Otóż samozakłamanie wyróżnia się szczególnym antagonizmem wobec Boga. Bóg prawda absolutna – samozakłamanie to najpodlejszy fałsz. Bóg to prostota – samozakłamanie to myląca zawiłość. Bóg to światło – samozakłamanie to ciemność. Bóg to przebaczenie – samozakłamanie to brak litości. Ono przynależy do nas jako do stworzeń nie przemienionych jeszcze na obraz Boga. Ono stanowi wielce skomplikowany skutek grzechu. Samozakłamanie działa przeciw Bogu – pod ziemią i nad nią, w każdej duszy, na każdym kroku. Ono sprawia, że natura może skazić łaskę. Ono poucza grzech, jak uniknąć pokuty. Jego praca apostolska polega na odciąganiu nas od doskonałości. Skręca ono fałszywie ster naszego życia, by naszą łódź osadzić na skałach lub na piachu. Jest ono niemal zawsze źródłem zbaczania w życiu z właściwego kierunku, jemu więc w niemałym stopniu można przypisać winę za tragiczny los życiowych rozbitków.

Samozakłamanie zrywa świeże pąki z krzewu Bożej chwały, bo jego samego ukraść nie może.

Co więcej, jest ono naszym wrogiem wewnętrznym, którego za naszego życia nigdy nie zdołamy uśmiercić, a którego – pośród wszelkich innych prób – mamy trzymać w ciężkiej i dokuczliwej niewoli. Samozakłamanie żywi się wszystkim. Trucizna jest mu odżywką. Umartwienia je umacniają. Tuczy się na modlitwie. Tryska zdrowiem i zadowoleniem dzięki sakramentom. Istnieje jeden jedyny sposób, w jaki można sobie z nim poradzić – można wziąć je głodem. Kłopot tylko na tym, że głodząc samozakłamanie, zagłodzimy na śmierć także własne dusze. Równie dobrze możemy tęsknić za dziecięcą prostotą i najwyższą prawdą. Bóg jest prawdą, a każdy człowiek – kłamcą. Mimo wszystko istnieje nadzieja pocieszenia. Oto bowiem jeszcze jedna cecha samozakłamania: wyliczyliśmy ich tu już piętnaście, ta będzie szesnasta. Otóż polega ona na tym, że istnieje jedna, jedyna rzecz, do której – jak się wydaje – samozakłamanie prawie zupełnie nie pasuje i nie może przywrzeć, a jeśli nawet to robi, zostaje dogłębnie osłabione. Rzeczą tą jest wytrwały żal za grzechy, cudowna łaska skruchy.

 

 

O samozakłamaniu; Frederick Wiliam Faber; Warszawa 2016

 

Służba Bogu

Miłość chce upodabniać nas do Jezusa, a jedną z części Jego wizerunku jest prostota. Jeśli kierując się pełną miłości wiarą, wychodzimy poza samych siebie, nasze życie wewnętrzne zadziwiająco się upraszcza, a prostota dodaje nam szczególnej szlachetności. Ostatecznie najbezpieczniejsi będziemy, gdy nasze życie duchowe zostanie sprowadzone wyłącznie do działania łaski Bożej w nas. Samozakłamanie najbardziej zagraża nam natomiast w tedy, gdy nasze wnętrze wypełnione jest mnóstwem naszych własnych spraw i działań, które uniemożliwiają wzrost łaski. Musimy więc wypatrywać Boga, oddawać się mu, na Nim polegać. Musimy uczyć się jedności z Nim i pozwolić, aby Jego miłość wypalała w nas naszą miłość własną, bo tylko wtedy nasza jedność z Nim może się realizować. Wszystko poza Bogiem samym  jest nierzeczywiste. Nic prócz Niego nie jest prawdziwe. Fałsz stanowi przyrodzoną kondycję stworzenia. Jakże bolesne jest zdać sobie sprawę, że nawet w najlepszych naszych chwilach, nawet w najlepszych tych, uznajemy za lepszych od siebie, jesteśmy wszyscy beznadziejnie pretensjonalni, nieświadomie sztuczni i zakłamani. Otuchy dodaje nam jedynie trzeźwa myśl, że dla każdego nas nadejdzie czas, gdy nie będziemy już niczego odgrywać – ani przed innymi, ani przed sobą, ani przed Bogiem.

 

O samozakłamaniu; Frederick Wiliam Faber; Warszawa 2016

Zadowolenie z siebie

Kiedy mamy do czynienie z zadowoleniem z siebie, wydaje się, że jest po prostu cechą wrodzoną. Ale nie ma co nad tym rozpaczać, choć to, z czym przyszliśmy na świat, jest oczywiście trudniejsze do naprawienia niż spaczenia nabyte wskutek zewnętrznych okoliczności, a nawet będące skutkiem nałogowego grzechu. Niektórzy ludzie mają tak silną wiarę w siebie, że nie zachwieje jej nawet wiele niepowodzeń i popełnionych błędów. Dal takich osób nawet własne doświadczenie nie jest przekonujące. W praktyce stałym punktem orientacyjnym ich wewnętrznego kompasu jest ich własna nieomylność. Gdyby wszystko inne miało się zmienić, ten punkt pozostaje nietknięty. Gdyby wszystko inne zakwestionowano, tego punktu poddać w wątpliwość nie wolno. Jest w nich coś ze spokojnego optymizmu, którego spokój bierze się stąd, że nawet cień zwątpienia w siebie nie jest dla nich możliwy. Każde ich niepowodzenie usprawiedliwione jest jakąś zewnętrzną przyczyną, której oczywiście w żaden sposób nie dało się przewidzieć ani zapobiec. Jeśli nawet to, co zrobili, nie było najlepszym posunięciem, to z pewnością było najlepszym możliwym w danym czasie i w danych okolicznościach. W takim przypadku osoby te poczytują sobie swe poczynania tym bardziej za zasługę, bo zgodziły się przecież odstąpić od rozwiązania najlepszego i łaskawie zniżyły się do wymogów okoliczności. Są to ludzie, którym wszystkie znaki wydają się opatrznościowe, a wszystkie zdarzenia cudowne. Upadają, nie wiedzą o swym upadku, ponieważ wszystko, co ich dotyczy, zdaje się im zesłane przez Opatrzność. Rzeczy świata tego rozciągają się przed nimi niczym panorama, której oni sami są środkiem. Ich własne sprawy mają zawsze ostateczną Boską sankcję. Ich pobożność przybiera formę natchnień, a ich naturalne cechy mają niebezpieczną skłonność do przeradzania się w przymioty nadprzyrodzone. Ich pobożność nigdy nie pozostaje na dłuższy czas na utartym szalu, czy raczej nie jest na żadnym szalu w ogóle. Motywami ich postępowania bywają nawet sny, są więc samowolni i zmienni. Nie dość, że w każdej niemal chwili doświadczają natchnień, to miewają jeszcze kontr natchnienia. Wcale im to jednak nie przeszkadza, przeciwnie – to co bowiem u innych byłoby zmiennością, w ich przypadku nią nie jest. W gruncie rzeczy są tak niezmiennie zmienni, że – wbrew opinii zdrowego rozsądku – nietrudno im uwierzyć w swoją własną stałość, systematyczność i umiłowanie zasad. Ludzie ci słuchają rad innych ze spokojną pewnością siebie, z irytującą cierpliwością, jak gdyby sami dźwigali ciężki krzyż lub znosili umartwienia właściwe świętym. Ach, jakżeż niestosowną jest rzeczą dawać im rady! Ich pozycja, nazwisko, ich szlachetni poprzednicy – wszystko to powinno zachować ich przed prostackimi radami impertynentów. Ale przecież znoszą je z podziwu godną pokorą, wspomniawszy na to, jak zazwyczaj ukryta i niepoznana jest wszelka dobroć na tym paskudnym świecie. Moglibyśmy pewnie i całkiem bez obrazy rzec, iż ludzie tacy nie są kandydatami na ołtarze. Wielu z nich jednak, owszem, spodziewa się dzieł hagiograficznych na swój temat.

 

O samozakłamaniu; Frederick Wiliam Faber; Warszawa 2016

 

Śmierć a samozakłamanie

Czy śmierć wyzwoli nas z samozakłamania? Tak, pośród wszystkich innych rzeczy śmierć jest temu najbliższa. Owszem, bycie martwym wyzwoli nas z samozakłamania, lecz samo umieranie – niekoniecznie. Ale czyż można poddawać się iluzjom w chwili śmierci? Niestety tak, a potwierdza to wiele przykładów, które mamy wprost na wyciągnięcie ręki. Inną kwestią stanowi przy tym pytanie, czy owo uleganie iluzjom na łożu śmierci to nasz świadomy czy nieświadomy wybór, czy ma więc ono wartość aktu moralnego. Niewątpliwie jednak nawet dobrzy ludzie w chwili śmierci bywają cokolwiek melodramatyczni. Dal niektórych łoże śmierci staje się sceną teatralną i nawet tam odgrywają swe role. Pragnienie podobania się jest tak głęboko zakorzenione w naszej naturze, że objawia się nawet w ostatniej chwili – na przykład chęcią pozostawienia bliźnim moralnego pouczenia, zbudowania ich własną postawą. Nie tylko starożytni Rzymianie mieli zwyczaj umierać, drapując wdzięcznie swe togi, aktorstwo na łożu śmierci nierzadkie jest i dzisiaj. Może w jakiejś mierze wiąże się to z chęcią, by ze swej śmierci uczynić sceniczny dramat, co zresztą zalecają czasem rozmaite pobożne dzieła i co oczywiście może się niektórym podobać. Jeśli ktoś od lat obmyśla swe ostatnie słowa, ćwiczy sposób przyjmowania Wiatyku i wyobraża sobie scenerię swego chwalebnego końca, to z pewnością coś z tych teatralnych zapędów ostatecznie zrealizuje, choćby nawet twarda rzeczywistość próbowała zburzyć te urojenia. W istocie doskonała prostota nieczęsto zdarza się na łożu śmierci, chyba że śmierć dosięga nas nagle. Wtedy w chwili końca wydaje się, że szata łaski się przetarła i na wierzch przeziera nasza mało szlachetne „ja”. Tak czy inaczej, ostatnia chwila kiedyś przyjdzie, I jeśli w ciągu życia próbowaliśmy już stawać w prawdzie, śmierć uświadomi nam, z jak marnym czyniliśmy to skutkiem. Jeśli zaś takich prób nie podejmowaliśmy, czeka nas tuż przez śmiercią wstrząsające oprzytomnienie i umrzemy zanim się z tego wstrząsu pozbieramy. Niestety!

 

O samozakłamaniu; Frederick Wiliam Faber; Warszawa 2016